Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spragniony towarzystwa, Kamil pozwalał się tyranizować Heronimkowi, byle by tylko go nie opuszczał. Trudno było marzyć ciągle lub wspominać. Czyjeś spojrzenie, głos są równie potrzebne jak samotność. Kamil śmiał się teraz często, jego oczy błyszczały.
Dni robiły się coraz bardziej słoneczne, drzewa obrastały zielenią. Co drugi dzień chodził Kamil po kefir dla matki, do Sigaliny, na Królewską. Klaudię Sigalinę wyobrażał sobie jako olbrzymią, białą kobietę, z długimi, czarnymi włosami. Musiała to być groźna postać. Pewnie ukryta gdzieś w górach preparowała swój tajemniczy napój. Co to są grzybki kefirowe? Kamil wchodził do sklepu z lękiem, wnętrze wydawało mu się niesamowite. Zamieniał próżną butelkę na pełną, rzucał okiem na wystawę z glinianymi krówkami i wybiegał z lękiem. Szedł do ogrodu Saskiego.
Tutaj miał swoje wspomnienia, które go zawstydzały. Jeszcze dawniej, kiedy miał lat pięć czy sześć, matka zabierała go na spacery. Ogród Saski był królestwem dzieci, bon i bezrobotnych. Kamil wtedy był małym zbójcą, półdzikim brutalem. Zapraszał najgrzeczniej dziewczynkę do zabawy w konie, z ukłonem pytał się o pozwolenie jej opiekunki. Aniołek w bereciku z pomponem na złotej główce pozwalał się zaprzęgać w lejce z dzwoneczkami i biegli beztrosko gdzieś na peryferie ogrodu, w zarośla. I wtedy Kamil, awanturnik, który nienawidził takich dziewczynek o różowych twarzyczkach, z oczkami jak niezabudki, prowokował kłótnię, po czym szarpał jasne włoski, drapał twarzyczkę tak długo, dopóki na krzyk nieszczęśliwej nie nadbiegał ktoś z obroną.