Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skał go po głowie. — Zdaje się, że zgadzasz się ze mną, mój drogi chłopcze?
Kamil milczał. Ale tak, zgadzał się. Po raz pierwszy, ostatnie słowa obudziły w nim sympatię dla Wercmana. Niech sobie robią, co chcą, on chce być z ojcem.
Matka stężała z przerażenia. Patrzyła tępo na Wercmana. Wreszcie wykrztusiła:
— Co, co ty mówisz? Że pieniądze, że niby Kamil ma.. Ach, ty łobuzie, ty podlecu. To teraz, zamiast mi pomóc, tak stawiasz sprawę? Ty nędzna kreaturo, żebyś zmarniał jak pies. O Jezu, Jezu, jakież ja mam podłe życie, ciągle tylko do czynienia z samymi łotrami. Ach, Boże, żebym już raz skonała wreszcie.
Znów ten upór, płacz, jęki. Czy mają może za co posyłać go do szkoły? A jeśli mają, to czy chcą? Musi bazgrać jakieś bzdury, sam, nie ma mu kto pokazać jak się co pisze, tylko ciągłe wymysły Wercmana. Dlaczego go nie oddadzą ojcu, który mu wszystko kupi, będzie dla niego dobry, wesoły. Ach, już chyba jemu, Kamilowi jest najgorzej na świecie.
Wercman machnął ręką i powiedział niepewnie: — E, nie zrozumiałaś mnie. Wyjdę się trochę przejść, bo nie mogę słuchać twego mazgajstwa.
Wyszedł. Matka płakała, patrząc bezmyślnym wzrokiem na Kamila. W tej ciszy, w świetle lampy naftowej, wytworzyła się dla Kamila nad wyraz nieprzyjemna atmosfera. Matka przecież czuła, że syn pragnął być z ojcem.
Kamil bał się wuja Kazia, wstydził go się przede wszystkim. Wspomnienie pewnego wieczoru dręczyło go zawsze ilekroć zetknął się z wujem Kaziem. Daw-