Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeśli teraz ma dobrze, to należało się jej. W domu zawsze była ostatnia, my paradowałyśmy wystrojone, a ona tyrała jak ostatnia sługa. Jest zdrowa, pracowita, pobożna... Lutka jest szczęśliwa. — Matka uniosła głowę. — Kamil, otwórzno, ktoś stuka.
Kamil pobiegł, otworzył i buchnęło wódką. Chudy mężczyzna nachylił się nad nim i począł szeptać: — Powiedz, że to nie do was, będę czekał przed bramą... wyjdź za kilka minut, powiem ci coś bardzo ważnego... wyjdź... koniecznie wyjdź, rozu...
— Ale wujku, o tej porze mnie nie puszczą, niech wujek wejdzie do nas, jest ciocia Zosia, mamusia...
— Z kim tam prowadzisz szepty? — Wercman utkwił wzrok w majaczącego w ciemnościach mężczyznę. Kto to? A, pan, panie Kazimierzu. Co to za jakieś konszachty?... prosimy, nie widzieliśmy się ładnych parę lat. Niechże pan wejdzie.
— Ja... właściwie to ja wstąpiłem tylko, bo... do chłopca, do Kamila mam interes ściśle poufny, no, ale jak tak prosicie, to wejdę... ale nie wiem jak to będzie, bo... Anka to mnie nie lubi, już tak od najmłodszych lat...
To był podpity wuj Kazio, najzamożniejszy członek całej rodziny, a zatem najmniej udzielający się. Wuj Kazio nosił binokle, siąkał nosem i od dwudziestu lat chorował na żołądek. Pracował w magistracie jako inżynier drogowy. Podczas gadaniny przy drzwiach, matka usiadła na łóżku, wytężyła słuch, jej oczy były wystraszone. Czego on chce, myślała. To dziwne, po co on przyszedł?