Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strzygł do gołej skóry, na zero“. Stało się to przyczyną jeszcze jednej kłótni między matką a ojcem. „Mój synek słodki, wygląda teraz jak ordynarne chłopczysko„“: — I Kamil rzeczywiście zmienił się na niekorzyść, a ciotka Stasia powiedziała, że wygląda teraz jak „ryfa“.
Chciał tego jednak ojciec, Kamilowi to wystarczało. Matka miała pecha do takich niespodzianek, później Wercman ogolił sobie nagle wąsy i było o to piekło przez kilka dni. Dawne to jednak czasy, kiedy matce zdawało się, że kocha Wercmana. Jakiś tęgi, elegancki pan zagadnął stróża, który zaraz wycelował palcem w Kamila. Pan uniósł twarz, na której błyszczały binokle w złotej oprawie. Oo, Kamil wychylił się tak, że powinien wypaść prosto w ramiona tego pana. Zaparło mu oddech, wybałuszył oczy i patrzył. Pan uśmiechnął się i kiwnął palcem. Ale Kamil zdrętwiał; tam na dole... przecież to ojciec, tatuś, kiwa, Boże! Wercman zaszeleścił gazetą... co robić. Tęgi pan położył palec na wargach, wręczył coś stróżowi, potem pokazał Kamilowi ruch, jakby pisał, przesłał mu całusa, poszedł, obejrzał się, jeszcze raz przesłał całusa i znikł w bramie. Kamil powrócił do poprzedniej pozycji.
Uczuwał oszołomienie. Dlaczego nie zbiegł na dół? Przecież mógł po cichutku się wymknąć. I odszedł, kto wie czy wróci, czy się nie pogniewał. Nękany różnymi przypuszczeniami, wypatrywał Kamil przez okno do późnego wieczora. Ale, nie, przechodzili tędy sami obcy ludzie.
Zaraz rano Hieronimek wręczył Kamilowi wymiętą karteczkę. „Dał mi to jakiś pan“. Kamil przeczytał: