Doktór Pascal/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Doktór Pascal
Podtytuł Powieść
Wydawca Red. tyg. "Romans i Powieść"
Data wyd. 1894
Druk Drukiem A. Pajewskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Docteur Pascal
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Nazajutrz Pascal zamknął się w głębi pustego domu. Nie wychodził już więcej, a nawet zaprzestał odwiedzać nielicznych chorych, których jeszcze do tej pory pielęgnował, żył sam, przy zamkniętych drzwiach i oknach, w pustce zupełnej i głuszy.
Martyna nadto otrzymała rozkaz wyraźny: nie wpuszczać do niego nikogo, ale to nikogo pod żadnym pozorem.
— Ależ, panie, a matka pańska, pani Felicyta!
— Dla matki tem bardziej nie będzie mnie w domu; prędzej nawet, aniżeli dla kogokolwiek innego. Mam słuszne ku temu powody... Powiesz jej, że pracuję, a nadto muszę skupić przy tej pracy wszystkie myśli moje; przepraszam zatem, iż nie mogę jej przyjąć.
Trzy razy z rzędu pani Rougon, nieustraszenie i bez zniechęcenia, przybywała do Soulejady.
Wściekała się formalnie w dolnych pokojach; Pascal słyszał wybornie, jak podnosiła głos, szalejąc i pragnąc przełamać dany rozkaz. Potem hałas już ucichł, a jego miejsce zajęły szepty, pełne skarg, spisków pełne, pomiędzy nią i służącą. Pascal zaś ani raz jeden nie ustąpił i nie przechylił się z góry przez poręcz schodów, by ją zawołać na górę.
Pewnego dnia Martyna ośmieliła się powiedzieć:
— Proszę pana, ależ to bardzo brzydko zamykać drzwi przed rodzoną matką. A przecież pani Felicyta przychodzi z bardzo dobremi zamiarami, ponieważ wiedząc o wszystkich kłopotach pańskich, pragnie jedynie panu pomódz.
Pascal przyprowadzony do wściekłości, krzyknął:
— Ach! pieniądze! nie chcę ich, czy mię rozumiesz!... Będę pracował, zarobię na życie, cóż u dyabła!
Tymczasem atoli, kwestye pieniężne stały się teraz bardzo naglące.
Pascal uparł się, iż nie weźmie ani jednego sou z owych pięciu tysięcy franków, zamkniętych w biurku.
Obecnie, gdy został sam, stracił świadomość wszelką o życiu materyalnem, o nic zresztą nie dbał, boć zadowolniłby się nawet chlebem i wodą; za każdym razem zaś, kiedy służąca prosiła go o pieniądze, by kupić wina, mięsa lub jaki przysmak, Pascal potrząsał jeno ramionami: po co to wszystko? przecież została jakaś resztka z dnia wczorajszego, to powinno w zupełności wystarczyć.
Ale Martyna, kochająca swego pana, widząc nadto, jak on cierpi, martwiła się niesłychanie owem skąpstwem, jeszcze bardziej brutalnem, jak jej oszczędność; bolało ją to ogołocenie zupełne, w jakie wtrącał się ów biedak wraz z całym domem. Robotnicy z przedmieścia żyją już bardziej dostatnio, niż doktór. To też teraz przez cały dzień toczyła się niepodzielnie w jej sercu straszna walka wewnętrzna. Przywiązanie, jakie żywiła dla pana, przywiązanie iście psiej uległości walczyło z jej namiętnem zamiłowaniem do pieniędzy, zbieranych po jednym sou, ukrytych gdzieś w jakimś zakątku, procentujących i pomnażających się dzięki temu. Wolałaby raczej wykrajać sobie kawałek ciała. Dopóki atoli jej pan cierpiał niedostatek nie sam, nigdy nie przychodziła jej myśl, by naruszyć tak troskliwie zbierany skarbiec.
I w samej rzeczy, owego ranka, kiedy już doprowadzona do ostateczności, na widok kuchni zastygłej i pustego kredensu, zniknęła z domu na jakąś godzinkę, a potem wróciła z produktami i banknotem stufrankowym, popełniła czyn iście bohaterski, czyn nadzwyczajny.
Pascal, który właśnie schodził, zdziwił się na ów widok i spytał, skąd pochodzą owe pieniądze. Uniósł się nawet gniewem i chciał już natychmiast wypędzić Martynę z domu, przypuszczał bowiem, iż udała się o pomoc do jego matki.
— Ależ nie! ależ nie! panie — bełkotała niespodzianie zaskoczona służąca — to zupełnie co innego...
I ostatecznie zasłoniła się kłamstwem, które sobie z góry obmyśliła.
— Niech pan sobie wyobrazi, że u pana Grandguillota jakoś się interesy poprawiają, a przynajmniej grubo się na to zanosi... Wpadłam na myśl dzisiaj rano pójść zobaczyć, co się tam dzieje i powiedziano mi, że bezwarunkowo coś tam pieniędzy panu zwrócą; dano mi nawet sto franków i na razie poprzestano na pokwitowaniu z moim podpisem... Ureguluje pan to wszystko później.
Widocznem było że Pascala owa wiadomość zbytnio nie zdziwiła.
Martyna wprawdzie była pewną, że doktór nie pójdzie sprawdzać jej słów, ależ zawsze lżej się jej na sercu zrobiło, gdy spostrzegła, z jaką łatwowiernością przyjął jej opowiadanie.
— Ach! tem lepiej! — krzyknął. — Zawsze mówiłem, iż nie należy rozpaczać. To pozwoli mi i ułatwi uporządkować moje interesy.
Jego interesami była właściwie chęć sprzedania Soulejady, o czem od czasu do czasu myślał dorywczo.
Ale cóż to za zmartwienie straszne opuścić ten dom, w którym Klotylda wzrastała, a on sam wraz z nią mieszkał przez lat niemal ośmnaście. To też postanowił namyśleć się nad tem przez jakie dwa lub trzy tygodnie.
Skoro atoli zamigotał mu promyczek nadziei, że zdoła wydrzeć z powrotem choć garść drobną ukradzionych pieniędzy, przestał już myśleć o tem wszystkiem. Na nowo zatem przestał myśleć o rzeczywistości, jadł to, co mu podała Martyna i nawet nie dostrzegł tego wzorowego ładu, tego dostatku, jakim go zaczęła otaczać, niema] na klęczkach, pełna uwielbienia, zrozpaczona, że musi naruszać swoj skarb niewielki a zarazem uszczęśliwiona, że może go teraz żywić porządnie i to tak, iż się nawet nie domyślał, jako właściwie ona go utrzymuje.
Zresztą Pascal nie wywdzięczał się jej za to. Wprawdzie ile razy ochłonął z gniewu, stawał się czulszym i żałował swej porywczości. Ale to wszystko, ponieważ żył ustawicznie zgorączkowany, oraz zrozpaczony, nie przeszkadzało mu bynajmniej zaczynać na nowo i unosić się na Martynę za każdym choćby najmniejszym powodem nieukontentowania.
Pewnego wieczoru, ponieważ usłyszał, jak jego matka bez końca gadała w głębi kuchni, wpadł poprostu w furyą.
— Rozumiesz Martyno, nie chcę, nie chcę, aby ona wchodziła do Soulejady... Jeżeli przyjmiesz ją na dole choćby jeszcze raz jeden, wypędzę cię bez pardonu!
Martyna słuchała go z drżeniem. Nigdy jeszcze, od trzydziestu dwu lat, jak u niego służyła, nie zagroził jej w taki sposób, wypędzeniem z domu. Łzy grube zaświeciły jej w oczach.
— Och! i odważyłby się pan na coś podobnego! Ależ jabym nie poszła, jeno położyłabym się u proga i czekała, aż umrę.
Pascal aż sam sobie obrzydził takiego rodzaju uniesienie i stał się łaskawszym.
— A to widzisz, wszystko dlatego, że wiem doskonale, co się dzieje. Ona tutaj przychodzi celem podburzania ciebie przeciwko mnie i dawania nauk odpowiednich, nieprawdaż?... Tak jest, ona czyha na moje papiery, chciałaby wszystko ukraść, wszystko zniszczyć, co jest tam wysoko, na półce. Och! znam ją, skoro postanowi sobie ona cokolwiek, to będzie robiła wszystko, aż dojdzie do celu... Otóż dobrze! możesz jej powiedzieć, iż ja czuwam, i dopóki żyję, nie pozwolę zbliżyć się jej ani nawet na krok jeden do szafy. A zresztą klucz jest, w mojej kieszeni.
Istotnie, owładnął nim z powrotem dawny przestrach uczonego, prześladowanego i zagrożonego.
Od chwili, gdy mieszkał sam, doznawał uczucia, jak gdyby niebezpieczeństwo pojawiło się z powrotem; jak gdyby ustawicznie groziła mu jakaś zasadzka, gdzieś tam w kącie uknuta.
Koło się zacieśniało, a jeżeli był tak szorstkim wobec możliwych usiłowań wtargnięcia do niego i odtrącał wszystkie zalecanki matki, to dlatego, że znając wybornie jej zamiary prawdziwe, obawiał się okazać zbyt słabym. Gdyby tylko raz jeden dostała się do niego, już zwolna zdołałaby zawładnąć nim niepodzielnie, aż wreszcie ugięłaby go nieodwołalnie.
To też wszystkie jego męczarnie zaczęły się na nowo, dni całe czuwał bezustanku, sam zamykał drzwi wieczorem, a często i w nocy wstawał, by się naocznie przekonać, czy nie wyłamano zamków. Niepokój jego miał źródło w przekonaniu, że służąca, obałamucona przez matkę i przekonana, że w ten sposób zdoła pozyskać zbawienie wieczne, otworzy jej drzwi.
Już widział w duchu, jak jego dokumenta płoną w kominku, to też podwoił czujność, a w sercu krwawiła się miłość bolesna, czułość ojcowska dla tego stosu zimnych papierów, dla tych chłodnych stronnic rękopismu, z powodu których poświęcił kobietę; do kochania których, wyłącznego kochania zmuszał się całą mocą, byle tylko zapomnieć o wszystkiem innem.
Od chwili odjazdu Klotyldy, Pascal poświęcił się gorączkowo pracy, usiłując się pogrążyć w niej i poprostu utopić bez pamięci. Jeżeli się zamykał; jeżeli nawet krokiem jednym nie wyszedł do ogrodu; jeżeli zdobył się, kiedy pewnego dnia Martyna oznajmiła mu o przybyciu doktora Ramonda, na siłę odpowiedzenia, że nie może go przyjąć, — cała ta silna wola, hartowana samotnością, miała na celu jedynie zapracowanie się na śmierć wśród wysiłków ani na chwilę nieprzerywanych.
Ach! ten biedny Ramond, jakżeby on chętnie go uściskał! Odgadł bowiem wybornie uczucia, które go tutaj przypędziły, ową chęć pocieszenia dawnego mistrza. Pocóż atoli tracić choćby jedną godzinę? pocóż narażać się na wzruszenia i łzy, i możność zdradzenia się brakiem odwagi?
Całemi dniami zatem przesiadywał przy stole, siedział tam rano i popołudniu, a często nawet przy lampie do późnej nocy.
Chciał teraz doprowadzić do skutku dawno już powzięty zamiar: oprzeć swoją teoryą o dziedziczności na podstawie zupełnie nowej, posługiwać się aktami, dokumentami, dostarczonemi mu przez jego rodzinę, celem wyprowadzenia następnie kilku praw; w gromadzie istot życie rozlewa się i udziela matematycznie od człowieka do człowieka, przystosowując się zresztą do otoczenia: nasamprzód chaos, potem powstanie rodzin, społeczeństw, całej ludzkości.
Spodziewał się, że szerokie rozmiary takiego planu, wysiłek, konieczny do urzeczywistnienia tak olbrzymiego pomysłu, owładną nim całym, wracając mu zdrowie, pewność siebie, dumę nawet, skoro ucieszy się radością szczytną z powodu ukończenia dzieła całego. Chciał tedy bardzo a bardzo zapalić się, oddać się dziełu z namiętnością prawdziwą, z zachwytem, a tymczasem przeciwnie czuł, że upada i na duchu i na ciele, umysł słabnie i rozprasza się, a serce, zdała od ukochanej istoty, coraz bardziej zrozpaczone, staje się bardziej chorem z dniem każdym.
Czyż to byłoby bankructwo ostateczne pracy. A więc on sam, który pracy poświęcił życie całe, uważając ją za motor jedyny, dobrodziejkę i pocieszycielkę, musiałby teraz przyjść do wniosku, że cały świat przedewszystkiem kładzie nacisk na to, aby kochać i być kochanym?
Chwilami zamyślał się głęboko i ustawicznie rozważał swoją nową teoryą o równowadze sił, którą chciał oprzeć na zasadzie, że wszystko, co człowiek otrzyma z zewnątrz w postaci wrażenia, musi znowu oddać na zewnątrz w postaci ruchu.
Cóż to byłoby za życie prawidłowe, pełne i szczęśliwe, gdyby można było żyć całą piersią, niby maszyna, odbywająca regularnie swe ruchy, zwracająca w postaci siły to, co spaliłaby pod formą materyału opalowego, przywracająca sobie samej wciąż i siłę i piękność dzięki ruchowi wspólnemu, tudzież logicznemu wszystkich swoich części składowych! Widział tam taką samą ilość pracy fizycznej, co i pracy umysłowej, tyle uczuciości, co i pierwiastku rozumującego, równą zdolność do funkcyj płciowych, jak i do funkcyj mózgowych, bez jakiejkolwiek i kiedykolwiek przewagi bądź z jednej, bądź z drugiej strony, ponieważ przewaga jest w gruncie rzeczy brakiem równowagi, a więc i chorobą.
Tak, tak! zaczynać życie i wiedzieć zaraz, jak żyć, kopać ziemię rydlem, badać świat, kochać kobietę, dążyć i dojść do doskonałości ludzkiej, do przyszłego raju powszechnej szczęśliwości dzięki trafnemu zużytkowaniu całej istoty swojej, ach! cóż za piękny testament zostawiłby po sobie lekarz-filozof.
I ten sen właśnie nieuchwytny, ta teorya przeczuta raczej, niż sprawdzona ostatecznie napełniła go goryczą, gdyż zawsze przywodziła na myśl jego upadek cielesny i duchowy, równający go teraz już tylko sile zmarnowanej i straconej.
Na samem dnie bowiem smutku Pascala tkwiło to uczucie wyraźne, oraz górujące, że już się wszystko skończyło.
Tęsknota za Klotyldą, ból, że jej już nie ma przy sobie, pewność, iż jej nigdy więcej nie będzie posiadał, zatruwały go formalnie z każdym dniem więcej, zalewały go jakimś jadem, który niszczył w nim wszystko.
Praca już im nic się nie zdała; Pascal niekiedy głowę opuszczał na kartkę, którą właśnie zapisywał i płakał całemi godzinami, nie mogąc zdobyć się na odwagę ujęcia pióra w rękę.
Jego zaciekłość, z jaką chciał się brać i brał do pracy, całe dni, podczas których dobrowolnie się torturował, nie mogły nadto zażegnać nocy strasznych, nocy, nawiedzanych okrutną bezsennością, podczas których gryzł pościel i kneblował sobie usta kołdrą, byle tylko nie wykrzykiwać głośno imienia Klotyldy.
Widział ją zresztą wszędzie w tym domu posępnym, w którym się zamykał. Widział ją, jak chodzi po pokojach, wygląda z każdego kąta, siedzi na wszystkich krzesłach, stoi wyprostowana we wszystkich drzwiach.
Na dole, w jadalni, ile razy zasiadł do stołu, zawsze widział jej postać tuż naprzeciwko siebie. Na piętrze znowu, w pokoju, gdzie pracował, widmo Klotyldy nie odstępowało go ani na jedną sekundę, ponieważ i dawniej żyła ona razem z nim, zamknięta w domu, przy pracy: to też bez przerwy Pascal czuł jej obecność przy sobie i widział ją, jak wiotka i cienka, stoi przy swoim pulpicie, nachylając się nad pastelem, zwrócona do niego swym ślicznym profilem.
Nie wychodził zaś z domu, by się uchronić przed takim pościgiem owego drogiego, lecz męczącego wspomnienia tylko dlatego, że wiedział wybornie, iż znajdzie ją wszędzie, i w ogrodzie i na krańcu tarasu, i w alejach sośninki, które będzie przebiegała krokiem lekkim, a przyspieszonym, i pod jaworami, gdzie usiądzie, by się odświeżyć dzięki nigdy niemilknącemu śpiewowi źródełka, a wreszcie i na klepisku, gdzie znowu się wyciągnie na wznak z oczyma, utkwionemi w dal, a wyczekującemi pojawienia się gwiazd.
Nadewszystko przecież jedno miejsce napełniało go pożądaniem i zarazem obawą, okropną, wyrastając w jego oczach na sanktuaryum poświęcane, gdzie zawsze tylko ze drżeniem wchodził: był to pokój, w którym się mu ona oddała i gdzie sypiali razem.
Zamknął ów pokój na klucz i ani jednego sprzętu nie ruszył z miejsca od chwili smutnego poranka, daty jej odjazdu, nawet jedna z sukien, zapomniana trafem przez właścicielkę, leżała jeszcze na fotelu.
Tylko tam oddychał nieco lżej, czuł niemal jej oddech, czuł świeżą woń jej młodości rzeźkiej, która jeszcze niby pachnidło unosiła się w powietrzu.
I wówczas otwierał szeroko zmęczone ramiona, by je wnet gorąco przycisnąć do piersi wraz z widmem ukochanem, pływającem niejako w powietrzu wśród zmroku, rzucanego przez okiennice przymknięte, mroku, zaróżowionego dzięki staremu perkalowi, tworzącemu obicie, perkalowi barwy jutrzenki.
Stanąwszy przed meblami, łkał gorąco, całował łóżko, miejsce, wyciśnięte w pościeli ciężarem jej boskiego ciała. A radość, iż się znajduje tutaj, smutek, iż nie może już oglądać Klotyldy, to całe wzruszenie gwałtowne wyczerpywało go stale do tego stopnia, że nie codziennie odważał się odwiedzać owo miejsce urocze i niebezpieczne zarazem, przekładając sypianie w swoim własnym, zimnym pokoju, gdzie mimo bezsenności Klotylda nie ukazywała mu się tak wyraźnie, dotykalnie i żyjąco.
Podczas swej pracy uporczywej Pascal doznawał jeszcze innej radości bolesnej; sprawiały mu ją listy Klotyldy. Pisywała ona do niego dwa razy tygodniowo, i to listy długie, składające się z ośmiu do dziesięciu stronnic, w których opowiadała mistrzowi o swem życiu codziennem.
Zdawało się, że nie czuje się szczęśliwą w owym Paryżu.
Maksym, który już nie mógł opuszczać fotelu, gdzie przykuwała go choroba, musiał ją męczyć swemi kaprysami dziecka rozpieszczonego i schorowanego, ponieważ pisała tak, jak gdyby nigdzie nie wychodziła, zmuszona ustawicznie go pielęgnować i nie mogąc nawet zbliżyć się do okna, by rzucić okiem na bulwar, gdzie ustawicznie płynął potok światowców, oraz spacerowiczów, przechadzających się po lasku; a nawet na podstawie kilku zdań można było odgadnąć, iż brat jej, choć się jej tak gwałtownie domagał, już zaczynał ją podejrzywać, już jej nie dowierzał, a zarazem nienawidził, jak zresztą wszystkie osoby, przebywające w jego otoczeniu, ponieważ ustawicznie bał się być wyzyskiwanym, a nawet obrabowanym.
Dwa razy widziała swojego ojca, który zawsze był bardzo wesoło i aż przeciążony interesami, gdyż przeszedłszy zupełnie na stronę Rzeczypospolitej, tryumfował i jako polityk i jako finansista... Saccard stanął po jej stronie i tłomaczył jej, że ten biedny Maksym naprawdę jest nieznośny, musi więc ona mieć bardzo dużo odwagi, ponieważ ostatecznie padnie jego ofiarą.
Z uwagi zaś, iż nie mogła wszystkiego robić sama, okazał jej tyle pamięci, że nazajutrz ku pomocy przysłał jej siostrzenicę swego fryzjera, niską i młodą dziewczynę lat ośmnastu, imieniem Rózie, blondynkę jasną, bardzo szczerą i prostą.
Istotnie Rózia natychmiast wzięła na siebie część zachodów koło chorego.
Zresztą Klotylda nie skarżyła się, przeciwnie siliła się, by grać rolę istoty uspokojonej, zadowolonej, pogodzonej z życiem. Listy jej tchnęły pozornie jakąś dzielnością i odwagą, nie było w nich ani śladu gniewu za rozłączenie okrutne, ani też prośby zrozpaczonej pod adresem tkliwości Pascala, prośby, by ją sprowadził do siebie z powrotem.
Pomiędzy wierszami jednak czuć było bunt, który wrzał w jej piersiach, bunt duszy, oddanej mu bez pamięci i niemal do szaleństwa pragnącej zjawić się znowu w Soulejadzie za najmniejszem z jego strony wezwaniem.
Wezwania tego przecież Pascal nie chciał uczynić! Rzeczy się ułożą, Maksym przyzwyczai się do swej siostry; ofiara będzie spełnioną aż do samego dnia, zwłaszcza teraz, gdy już ją raz spełniać zaczął.
Jeden wiersz, kilka wyrazów, które napisałby w przystępie słabości chwilowej, a wszystkie owoce jego wysiłków strasznych poszłyby na marne i nieszczęście rozpoczęłoby się na nowo. Nigdy nie trzeba było Pascalowi mieć tyle odwagi niezłomnej, co właśnie teraz, kiedy mu przyszło pisać odpowiedź Klotyldzie.
Podczas tych nocy męczących, kiedy wił się niby w ogniu piekielnym, ustępował chwilowo i namiętnie przywoływał ją do siebie, wstawał już nawet, aby ją przywołać natychmiast, telegraficznie.
Potem za dnia, kiedy się już wypłakał, gorączka ustępowała; odpowiedź więc była krótką, można nawet powiedzieć zimna. Uważnie ważył każde zdanie, a nawet przekreślał je i zaczynał na nowo, skoro wywnioskował, że powiedział za wiele.
Cóż to przecież za męczarnia, owe listy straszne, tak krótkie, tak lodowate, tak wprost przeciwne jego istotnym uczuciom, służące poprostu do zniesławienia jego samego i oszukania Klotyldy, bo pragnące jej wytłomaczyć, iż może zapomnieć, skoro on sam zapomina o niej! Kończył je tedy zawsze spocony śmiertelnie i wyczerpany, jak gdyby dokonał bohaterskiego wysiłku.
Był to już koniec października; Klotylda wyjechała od miesiąca; nagle pewnego poranku Pascal doznał dziwnej, a gwałtownej duszności.
Kilka już razy poprzednio przy oddychaniu czuł trudność pewną, lecz składał ją na karb pracy wytężonej.
Tym razem atoli objawy tej duszności były tak wyraźne, że nie mógł się omylić i ból kłujący w okolicy serca, który zwolna rozszerzał się po całych piersiach i zstępował następnie wzdłuż lewej ręki, straszne uczucie przytem przygnębienia i strachu, podczas gdy równocześnie skórę oblewał pot zimny.
Była to ostra angina piersiowa.
Atak trwał najdłużej minutę; z początku nawet więcej go zdziwił, niż przestraszył. Ze zwykłem bowiem zaślepieniem, z jakiem lekarze zaniedbują stan własnego zdrowia, nigdy nie podejrzywał, jakoby serce jego znajdowało się w takiem niebezpieczeństwie.
W chwili, gdy się uspakajał, Martyna właśnie przyszła na górę oświadczyć, iż doktór Ramond jest na dole i ponownie uporczywie prosi, by go przyjąć.
A Pascal, ustępując, być może, potrzebie nieświadomej dowiedzenia się prawdy, krzyknął:
— A więc dobrze; niech przyjdzie, skoro jest tak uparty. Sprawi mi wielką przyjemność.
Obaj mężczyźni uścisnęli się w milczeniu, jedynem zaś wspomnieniem o nieobecnej, o tej, której odjazd pustkę spowodował w całym domu, był uścisk dłoni, silny, a wyrażający współczucie.
— Ani pan nie odgadnie — zawołał w chwilę potem Ramond — dlaczego przychodzę... W sprawie pieniężnej... Tak, mój teść, adwokat Lévêque, którego pan zna, jeszcze wczoraj mówił mi o funduszach pańskich, złożonych u notaryusza Grandguillota. I radzi on panu usilnie, abyś się około nich zakrzątnął, gdyż, jak mówią, tym lub owym udało się już odzyskać cząstkę należytości.
— Ależ — odrzekł Pascal — wiem doskonale, że to tam jakoś idzie na lepsze. Martyna otrzymała już dwieście franków, jak się mi zdaje.
Na twarzy Ramonda ukazało się zdziwienie.
— Jakto, Martyna? Nawet bez pańskiego upoważnienia... Ostatecznie, czy się pan zgodzi udzielić pełnomocnictwa mojemu teściowi, by przeprowadził pańską sprawę? Wyświetli on wszystko i załatwi, skoro pan nie masz ani ochoty, ani gustu zajmowania się temi historyami...
— Ależ doskonale, daję owo pełnomocnictwo panu Lévêque’owi i z góry mu tysiąckrotnie dziękuję.
Gdy już ów interes zszedł z porządku dziennego, młodzieniec spostrzegłszy bladość doktora, wprost zapytał go o przyczynę.
Pascal odrzekł z uśmiechem:
— Wyobraź sobie, przyjacielu, że miałem przed chwilą atak anginy piersiowej... Och! to nie jest przywidzenie! były wszystkie znamiona, jak potrzeba... Ach! doskonale, ponieważ już tutaj jesteś, zbadaj mię, doktorze, jeżeli łaska.
Z początku Ramond wzbraniał się, chcąc całe badanie poprostu w żart obrócić. Czyż taki rekrut, jak on, ośmieliłby się wyrokować o własnym generale?
Mimo to przecież badał go, widząc ściągniętą i wystraszoną twarz Pascala.
Podczas badania jednak w spojrzeniu Ramonda przebijało się coraz większe zdziwienie. Ostatecznie zaczął go już badać z wielką uwagą, przytknąwszy ucho do piersi chorego.
Kilka minut upłynęło w milczeniu głębokiem.
A więc? — spytał Pascal, kiedy młody lekarz się wyprostował.
Ten ostatni nie zaraz głos zabrał. Czuł, iż mistrz bez przerwy patrzy mu prosto w oczy. To też bynajmniej ich nie odwrócił, a na owo pytanie, pełne odwagi i krwi zimnej, odpowiedział szczerze:
— Dobrze więc! prawda, przypuszczam, iż mamy do czynienia z zapaleniem błony.
— Ach! to ładnie z pańskiej strony, że nie kłamiesz — odrzekł doktór. — Bałem się zaś przez chwilę, że będziesz kłamał, i to mi z góry sprawiało przykrość.
Ramond na nowo zaczął się przysłuchiwać, mówiąc półgłosem.
— Tak, ruchy są zbyt gwałtowne; pierwszy szmer jest tępy i głuchy, podczas gdy drugi, przeciwnie, głośny... Czuć, iż wierzchołek obniża się i spychany jest ku pasze... Istotnie jest to zapalenie błony; to prawie pewne...
Potem dodał, wstając:
— Ale żyć z tem można i lat dwadzieścia.
— Bezwątpienia, niekiedy — odparł Pascal. — Przynajmniej nie umiera się odrazu, niby od pioruna.
Rozmawiali jeszcze, podziwiając wzajemnie niebywały wypadek zapalenia błony, obserwowany w szpitalu w Plassans.
Przy odejściu wreszcie młody lekarz zapowiedział, iż natychmiast przyjdzie, skoro tylko otrzyma nowiny w sprawie Grandguillota.
Zostawszy sam, Pascal poczuł, iż jest zgubionym.
Wszystko zrozumiał, i drgania serca, zbyt silne, już od paru tygodni, zawroty głowy, brak oddechu; źródłem choroby było tu bezwątpienia zużycie serca, jego biednego serca, znużonego namiętnością i pracą, owo uczucie zmęczenia niezmiernego i bliskiej śmierci, co do czego teraz już się nie łudził ani na chwilę.
A przecież nie można powiedzieć, aby się bał.
Pierwszą myślą było zupełnie co innego. Oto uprzytomnił sobie że i on także z kolei podległ prawom dziedziczności, gdyż jego zapalenie błony, ów rodzaj zwyrodnienia, tworzyło część niedomagania fizyologicznego, spadek nieunikniony jego pochodzenia strasznego. U innych widziano, jak newroza, nadwyrężenie oryginalne obracało się już to w występek, już to w cnotę, w geniusz, w zbrodnię, w nałóg pijacki, w świętobliwość; inni poumierali na suchoty, epilepsyą, paraliż; on żył miłością i umrze niezawodnie na serce.
Ale bynajmniej nie drżał, nie gniewał się na ową dziedziczność fatalną, widoczną, lecz, oczywista, potrzebną.
Przeciwnie, ogarnęła go jakaś pokora niebywała, pewność, iż wszelki bunt przeciwko prawom przyrodzonym jest zły. Dlaczegóż tedy, poprzednio, radością uniesiony, tryumfował na myśl, iż nie należy do rodziny, czuje bowiem swą odrębność i brak wszelkich wspólnych z nią znamion?
A przecież wszystko to było niefilozoficznem.
Jedynie potwory mogą się tak całkowicie wyodrębniać. A zresztą, mój Boże! wszak należenie do jego rodziny jest również tak dobrem, jak należenie do jakiejś innej, ponieważ ostatecznie wszystkie rodziny są do siebie wzajemnie podobne, a ludzkość wszędzie i zawsze jest łączną, oraz wyposażoną w taką samą ilość dobrego i złego.
Ostatecznie więc, pod groźbą choroby i śmierci, stawał się i skromniejszym i słodszym, a równocześnie zgadzał się na życie takie, jakiem ono jest.
Od tej chwili Pascalowi nieustanie towarzyszyła myśl, iż może umrzeć lada godzina. I to dodało mu ducha, urósł niejako i wzniósł się po na poziom, gdzie człowiek zapomina zupełnie o samym sobie.
Nie przestał bynajmniej pracować ale dopiero wtedy wybornie zrozumiał, iż wysiłek znajduje nagrodę jedynie w samym sobie, ponieważ dzieło bywa zawsze przejściowe i pozostaje zawsze niedokończonem.
Pewnego wieczora, przy obiedzie Martyna go zawiadomiła, że Sarteur, kapelusznik, dawny pacyent Schronienia w Tulettes, powiesił się niedawno.
Cały wieczór Pascal myślał o tem zdarzeniu dziwnem, o tym człowieku, którego uważał za wyleczonego przez siebie z manii mężobójczej dzięki swej metodzie zastrzykiwań podskórnych. Sarteurowi widocznie groził powrót owego szaleństwa, lecz posiadał on widocznie tyle jeszcze świadomości, by zadusić siebie samego, zamiast schwycić za gardło pierwszego lepszego przechodnia. I widział go w duchu, zupełnie, ale to zupełnie rozsądnego w chwili, gdy mu radził, by się oddał życiu pracowitego robotnika.
Czemże zatem była owa siła niszczycielska, owa potrzeba zabijania, zmieniająca się w samobójstwo, śmierć, dochodząca do celu, mimo wszystkie przeszkody?
Razem z tym człowiekiem zniknął dla niego ostatni powód do dumy — dumy lekarza wybawcy; i odtąd każdego ranka, gdy się zabierał do roboty, uważał się jedynie za ucznia, który sylabizuje i szuka wciąż prawdy w miarę tego, jak ona ucieka i rozszerza się równocześnie.
Tymczasem atoli ów pokój duszy zakłócała mu jeszcze jedna troska, niepokój i nieświadomość, co się też stanie z Bonhommem, starym koniem jego, gdyby on umarł, zanim ten ostatni zdechnie.
Teraz biedne zwierzę, zupełnie oślepło, z nogami sparaliżowanemi, nie opuszczało już swej podściołki. Kiedy jednak pan przychodził go odwiedzić, Bonhomme zawsze go poczuł, odwracał głowę i objawiał wielkie zadowolenie z powodu dwóch pocałunków przeciągłych, składanych przez Pascala po obu stronach jego nozdrzy.
Wszyscy sąsiedzi wzruszali ramionami i żartowali sobie z owego niby to starego krewniaka, którego doktór nie pozwolą ubić.
Czyżby więc on, Pascal miał pierwszy zejść ze świata z tą myślą, że na drugi dzień zawołają do Bonhomme’a oprawcę?
Pewnego ranka przecież wszedłszy do stajni, ujrzał, że Bonhomme już go nie spostrzegł i nie podniósł głowy. Zdechł, wyciągnął się z miną niejako zadowoloną, jak gdyby śmierć łagodna zupełną przyniosła mu ulgę. I wówczas jego pan uklęknął tuż przy nim, by pocałołować go po raz ostatni, a gdy go tak żegnał, dwie łzy grube stoczyły się mu po policzkach.
W owych dniach również Pascal zajmował się jeszcze i sąsiadem swoim, panem Bellombre.
Stanąwszy przy oknie, ujrzał po przez wierzchołek muru ogrodowego sąsiada, jak odbywał zwykłą przechadzkę wśród bladych promieni słonecznych w początkach listopada, ów widok byłego profesora, żyjącego tak zupełnie, ale to zupełnie szczęśliwie, z początku niepomiernie go zdziwił. Zdawało mu się, że do tej pory nigdy jeszcze nie pomyślał o tem, aby mógł istnieć człowiek siedemdziesięcioletni, bez żony, bez dziecka, bez psa nawet, który swoje szczęście samolubne zasadzałby na przyjemności życia poza życiem. Potem przypomniał sobie, jak się gniewał na tego człowieka, jak ironicznie szydził z jego obaw przed wszelkiemi ciężarami, jak życzył mu nieszczęść, jak spodziewał się, że spadnie na niego kara w postaci służącej-kochanki, jakiejś krewnej nieoczekiwanej, która będzie mścicielką.
Ależ nie! widział go teraz wciąż jeszcze rzeźkim i przeczuwał, iż jeszcze lata długie, bardzo długie będzie się w ten sposób starzał i żył, wyschły, skąpy, nieużyteczny i szczęśliwy. Teraz atoli już go nie przeklinał, tylko żałował gorąco, ponieważ uważał go za dziwaka i biedaka zarazem, który nigdy nie był kochanym. A tymczasem on, Pascal właśnie dlatego konał, iż pozostał sam! Jemu serce właśnie dlatego pękało, że zbyt wiele się w niem mieściło miłości dla bliźnich!
Ach! raczej już przekładał cierpienie, choćby wyłącznie cierpienie, niż owo samolubstwo, tę śmierć wszystkiego, co człowiek ma w sobie żyjącego i ludzkiego zarazem.
Następnej nocy Pascal dostał nowego ataku anginy piersiowej.
Trwał on niemal pięć minut, chory sądził już, że się zadusi, nie mając nawet siły przywołać służącej na pomoc. Potem atoli, skoro znowu oddech mu powrócił, nie chciał trudzić Martyny, wolał nawet nikomu nie wspominać o tem pogarszaniu się choroby, przyszedł jednak równocześnie do przekonania, że się już wszystko z nim skończyło, a życia pozostaje mu najdłużej na jaki miesiąc.
Pierwszą myśl swobodniejszą poświęcił Klotyldzie.
Dlaczego nie miałby jej przyzwać z powrotem? Właśnie otrzymał od niej list dnia poprzedzającego i chciał odpowiedzieć zaraz rano.
Potem wracała często do jego serca troska o dokumenta. Gdyby umarł nagle, matka zostawszy panią placu, zniszczyłaby je niezawodnie, i nie tylko dokumenta, lecz i wszystkie jego rękopismy, wszystkie jego papiery, trzydzieści lat jego inteligencyi, tudzież jego pracy.
I w taki sposób spełniłaby się zbrodnia, której się tyle obawiał, zbrodnia, na samą myśl której, podczas nocy gorączkowych, zrywał się, drżąc na ciele całem, z słuchem wytężonym w stronę szafy, być może, właśnie wyłamywanej.
Nagle znowu przypomniał sobie Klotyldę, stwierdzając, iż wystarczy poprostu ją sprowadzić, aby zapobiedz wszystkiemu: skoro tu będzie, zamknie mu oczy i obroni pozostałe po nim pamiątki. Już usiadł, już pośpiesznie chciał się zabrać do pisania, by list mógł jeszcze odejść rannym kuryerem.
Kiedy jednak ujrzał przed sobą białą kartę i poczuł pióro w palcach, skrupuły rość zaczęły, a w piersiach zjawiło się niezadowolenie z siebie samego.
Czyż owej troski o dokumenta, owego pięknego projektu dania im strażniczki i ocalenia ich, nie podyktowała poprostu słabość woli i choroba, czyż to nie był właściwie pozór do sprowadzenia Klotyldy? Na dnie tego tkwiło samolubstwo. Myślał poprostu tylko o sobie, nie zaś o niej.
I widział, jak wraca do tego domu biedna, skazana na pielęgnowanie chorego starca; widział nadewszystko jej straszną rozpacz, jej trwogę, gdy on będzie konał, widział, jak się ona przerazi, gdy pewnego dnia padnie u jej boku, niby piorunem rażony.
Nie, nie! byłaby to chwila tak straszna, że lepiej jej uniknąć, boć w gruncie rzeczy powrót Klotyldy równałby się kilku dniom okrutnego rozstania, następnie zaś zjawiłaby się bieda, a takiego dziedzictwa nie miał prawa zostawiać jej po sobie, inaczej byłby zbrodniarzem. Spokój i szczęście znajdzie ona tylko w takich, jak obecnie warunkach, reszta nie powinna jej obchodzić.
Pascal umrze samotny w swojej dziurze, szczęśliwy, że może ją za szczęśliwą uważać. A co się tyczy rękopismów, zobaczy, czy celem ich ocalenia zdobędzie się na moc rozstania się z niemi i odesłania do Ramonda. Ale nawet, gdyby wszystkie papiery miały zginąć, zgodzi się na to, przystanie także i na to, aby nic a nic po nim nie zostało, choćby nawet ani jedna myśl, byle tylko żadna mgła na przyszłość nie przysłaniała szczęścia tej kobiety ukochanej.
Pascal więc zaczął pisać jedną z owych zwykłych odpowiedzi, które dobrowolnie, acz z głęboką w sercu troską, czynił niejako wyraźnemi i chłodnemi.
Klotylda w ostatnim liście nie skarżąc się wprost na Maksyma, dała do zrozumienia, że brat zwolna zaczyna się bez niej obywać, niezmiernie zachwycony Różą, siostrzenicą fryzyera Saccarda, ową małą blondyneczką z miną niezmiernie słodką.
A doktór natychmiast przewąchał jeden z manewrów ojca, jakieś zabiegi około fotelu chorego, którego namiętności, niegdyś tak burzliwe, teraz w przededniu śmierci na nowo zaczynają się odzywać. Mimo swego niepokoju przecież zdołał przesłać Klotyldzie bardzo umiejętne rady, powtarzając, iż jej obowiązkiem jest wytrwać aż do końca.
Gdy się podpisywał, łzy zaćmiły mu wzrok.
Ów list był na niego ostatecznym wyrokiem śmierci, niby starego i opuszczonego bydlęcia, śmierć bez pocałunku jednego, bez ręki przyjacielskiej, która zamknęłaby oczy. Ten wyrok dobrowolnie i własnoręcznie podpisał.
Potem atoli zjawiły się w jego głowie wątpliwości: czy postąpił słusznie, zostawiając ją tam w Paryżu, w owem otoczeniu złem, gdzie przeczuwał, iż oddziałują na niego możliwie najgorsze wpływy?
Do Soulejady listonosz przynosił codziennie listy i dzienniki około godziny dziewiątej rano.
Pascal zaś, ilekroć pisał do Klotyldy, miał zwyczaj czatować na niego, by oddać mu list swój osobiście, a robił to celem ustrzeżenia swego listu od przejęcia.
Otóż przed chwilą zdziwił się niepomiernie, ponieważ listonosz oddał mu świeży od Klotyldy, choć to nie na nią przypadała kolej.
A przecież swojego nie cofnął jeno oddał go listonoszowi. Potem wszedł z powrotem na górę i usiadłszy na zwykłem miejscu przed stołem, rozdarł kopertę.
Ale zaledwie przeczytał kilka pierwszych wierszy, nie tylko zdziwił się niepomiernie, lecz wprost osłupiał.
Klotylda pisała mu, że jest w ciąży od dwu miesięcy.
Wahała się zaś z doniesieniem mu o tem tylko dlatego, ponieważ sama chciała przekonać się jak najdokładniej. Teraz już nie może zachodzić najmniejsza omyłka; poczęcie nastąpiło w ostatnich dniach sierpnia, z pewnością wszelką podczas owej nocy szczęśliwej, kiedy sprawiła ona mu biesiadę iście królewską swojem ciałem młodzieńczem, wieczorem po dniu, spędzonym na bieganinie za pieniędzmi, na pukaniu od drzwi do drzwi. Czyż nie poczuli w jednym ze swoich uścisków, jak zjawiła się boska i stokrotnie powiększona rozkosz życiodawcza?
Po upływie miesiąca, w pierwszych tygodniach pobytu w Paryżu sama jeszcze wątpiła, wierząc w opóźnienie jakieś, w jakieś niedomaganie, zupełnie zrozumiałe wśród takiego smutku i trosk, spowodowanych wyjazdem. Ale teraz, gdy już i w drugim miesiącu nic nie zobaczyła przeczekała jeszcze dni kilka, i teraz jest zupełnie pewną, swej ciąży, którą nadto potwierdzają także i inne zjawiska.
List był krótki, opowiadał poprostu sam fakt, ale tchnął radością gorącą, wylewem nieskończonej czułości i kończył się pragnieniem jak najszybszego powrotu.
Pascal przerażony, bojąc się, czy dobrze wszystko zrozumiał, zaczął czytać list po raz drugi. Dziecię! to dziecię, z powodu którego pogardzał samym sobą, że nie mógł go spłodzić, w dniu odjazdu, podczas gdy wiał straszny mistral; dziecię, które już było tam, jechało wraz z Klotyldą, gdy zdała patrzył na pociąg, pędzący poprzez płaszczyznę pustą.
Ach! było to jedynie dzieło prawdziwe, jedyne do*bre, jedyne żyjące, jedyne, które napełniało go szczęściem i dumą zarazem.
Jego prace, jego obawy przed dziedzicznością zniknęły. Dziecię miało się zjawić, mniejsza o to, jakiem będzie, byleby tylko było dalszym ciągiem, życiem przekazanem i przedłużonem, sobowtórem ojca!
To wszystko wzruszyło go strasznie, drżał na ciele całem, odczuwał rozkosz niebywałą. Śmiał się, mówił głośno, szalenie i namiętnie całował list.
Nagle odgłos kroków zmusił go nieco do zapanowania nad sobą. Obróciwszy głowę, zobaczył Martynę.
— Pan doktór Ramond czeka na dole.
— Niech wejdzie, niech natychmiast wejdzie!
Jeszcze raz szczęście miało zawitać w progi Soulejady.
Ramond już od drzwi wołał wesoło!
— Zwycięstwo! mistrzu, przynoszę pańskie pieniądze, wprawdzie nie wszystkie, aleć zawsze sporą sumę!
I zaczął opowiadać przebieg sprawy, wypadek, nieprzewidziany, a szczęśliwy, okoliczność pomyślną, którą jego teść, p Lévêque wyciągnął na światło dzienne.
Kwit z otrzymanych stu dwudziestu tysięcy franków, mocą którego Pascal był osobistym wierzycielem Grandguillota, nie przydał się zupełnie na nic, ponieważ notaryusz okazał się niewypłacalnym.
Ale na szczęście pozostało jeszcze pełnomocnictwo, które doktór udzielił pewnego dnia notaryuszowi na jego własne żądanie, by na podstawie tegoż umieścić część, albo i wszystkie pieniądze na hypotekach. Ponieważ nazwisko odbierającego zlecenie pozostawiono in blanco, przeto notaryusz, jak to się często praktykuje, wypisał tamże symulacyjnie nazwisko jednego z swych kancelistów, dzięki temu właśnie wynaleziono i odzyskano ośmdziesiąt tysięcy franków, umieszczonych na dobrej hypotece, za pośrednictwem tego kancelisty, dzielnego człowieka, nie mającego nic a nic wspólnego z sztuczkami swego chlebodawcy.
Gdyby Pascal zaczął działać wcześniej i udał się pod opiekę sądu, byłby wydobył ową sumę już oddawna. Tak więc ostatecznie odzyskiwał cztery tysiące pewnego zupełnie dochodu.
Pascal uchwycił obie ręce młodego doktora i uściskał je gorąco z oczyma zwilgotnionemi od łez.
— Ach! mój przyjacielu, gdybyś wiedział, jak jestem szczęśliwy! Ten list Klotyldy sprawił mi boleść niesłychaną. Tak, przyzwę ją do siebie z powrotem, teraz tem ochotniej, gdyż poprzednio myśl o nędzy mojej, o niedostatku, który musiałaby dzielić wraz ze mną, psuł radość z powodu jej powrotu... A oto odzyskuję i majątek, bym miał na czem utrwalić mój mały światek!
Uniesiony rozczuleniem, wyciągnął ku Ramondowi rękę z listem i zmusił go do przeczytania tego ostatniego...
Potem, gdy młodzieniec oddał mu go z uśmiechem na twarzy, a w głębi wzruszony na widok wstrząśnienia, doznanego przez Pascala, — ten nie mogąc już się powstrzymać od wylewu czułości, ujął go obu swemi wielkiemi ramionami, jak towarzysza, jak brata.
Obaj mężczyźni ucałowali się ogniście w policzki.
— Skoro już pan jesteś gońcem szczęścia, poproszę cię o oddanie mi jednej przysługi. Zapewne pan wiesz, iż nie ufam tutaj nikomu, ale to nikomu, nawet mojej starej służącej. Zanieść więc pan, proszę, moją depeszę do urzędu telegraficznego.
Ponownie tedy zasiadłszy za stołem, napisał poprostu: „Oczekuję cię, odjeżdżaj jeszcze dzisiaj wieczorem.“
— Porachujmy — zaczął — mamy dzisiaj 6 listopada, nieprawdaż?... Dochodzi już niemal dziesiąta, Klotylda w południe otrzyma moją depeszę. Będzie zatem miała sporo jeszcze czasu do zapakowania kufrów i wyjechania dzisiaj wieczorem o godzinie ósmej ekspressem, który przybędzie jutro rano do Marsylii na śniadanie. Ponieważ atoli niema połączenia bezpośredniego, nie zdoła ona przybyć tutaj wcześniej, jak jutro, 7-go listopada, dopiero o godzinie 5-ej popołudniu.
Zanim złożył depeszę, wstał:
— Mój Boże, o godzinie piątej, jutro!.. Jak to jeszcze daleko! co się może stać ze mną do tego czasu?
Potem owładnięty jakąś myślą wyłączną, zachmurzył się nieco:
— Ramoud, mój towarzyszu drogi, czy nie zechciałbyś na dowód życzliwości być ze mną zupełnie szczerym?
— Jakto, mistrzu?
— Tak, zrozumiesz mię zaraz... Onego czasu badałeś mię. Jak sądzisz zatem, czy pożyję jeszcze choćby rok?
I patrzył, mówiąc te słowa, Ramondowi prosto w oczy, a nadto nie pozwolił mu odwrócić oczu. Ten jednak usiłował wywinąć się od odpowiedzi żartami: czyż jest lekarzem ten, kto zadaje pytania podobne?
— Proszę cię, Ramond, bądźmy poważni.
Wówczas Ramond zupełnie szczerze odrzekł, iż według niego Pascal śmiało może mieć nadzieję, że rok jeszcze pożyje. Wyłuszczył nawet powody, względnie słabo jeszcze rozwiniętą sklerozę, a zarazem wyborny stan zdrowia w jakim pozostają inne organa. Bezwątpienia trzeba się liczyć wprawdzie z tem, co jest nieznane, z tem, czego nikt nie wie, ponieważ nagła katastrofa zawsze do możliwości należy.
I obydwaj wreszcie skończyli na tem, iż z zupełnie zimną krwią roztrząsali ową dolegliwość zupełnie tak, jak gdyby znajdowali się razem na konsylium, u wezgłowia chorego, rozważając wszystkie za i wszystkie przeciw, wymieniając wzajemnie poglądy, ustalając już z góry ów termin śmiertelny, według wskazówek jak najdokładniej zaobserwowanych i najniezawodniejszych Pascal z miną, jak gdyby to wcale a wcale nie o nim się mówiło, odzyskał zimną krew, całe tak sobie zwykłe zapomnienie o własnej osobie.
— Tak — szepnął w końcu — masz pan słuszność, rok życia jest jeszcze możliwy... Ach! widzisz, przyjacielu drogi, mojem marzeniem gorącem byłoby jeszcze żyć dwa lata, życzenie nierozsądne, bez wątpienia, lecz równałoby się szczęściu wiecznemu...
I oddając się już bez pamięci tym snom o przyszłości, ciągnął dalej:
— Dziecię urodzi się w końcu maja... Byłoby tak dobrze widzieć, jak będzie podrastało, jak będzie miało półtora roku, no, najwyżej dwadzieścia miesięcy, nie więcej... Ot, tylko tyle, byle miało czas rozwinąć się i zacząć stawiać swoje pierwsze kroki... Nie żądam niczego więcej, chciałbym widzieć, jak będzie chodziło, a potem, mój Boże, a potem!...
I tu dokończył swojej myśli gestem. Wnet zaś ulegając złudzeniu, dodał:
— Zresztą możliwem jest pożyć i dwa lata. Tak, znam bardzo zajmujący wypadek, kołodzieja z przedmieścia, który żył cztery lata, kpiąc sobie poprostu z mojej dyagnozy i przepowiedni... Dwa lata, dwa lata, och! pożyję tak długo! trzeba nawet, abym tak długo pożył!..
Ramond pochylił jeno głowę i milczał uporczywie.
Zakłopotał się, by mistrz nie poznał po nim pewnego protestu przeciwko takiemu optymizmowi, tem bardziej, iż równocześnie zaniepokoiła go i radość Pascala, sprawiła na nim nawet wrażenie bolesne, jak gdyby to uniesienie, zakłócające ów mózg niegdyś tak jasny ostrzegało go o zbliżaniu się nagłem, a tajemniczem rychłego niebezpieczeństwa.
— Czy pan chcesz, abym wysłał ową depeszę natychmiast?
— Tak, tak, idź, mój dobry Ramondzie, jak naj prędzej, a oczekuję cię pojutrze. Ona już tu będzie, chcę zatem, abyś przyszedł uściskać nas oboje.
Dzień ciągnął się niemożliwie długo.
A nocy tej, gdy Pascal wreszcie zdołał około godziny czwartej zasnąć po długiem, a szczęśliwem czuwaniu, pełnem nadziei i marzeń, nagle przebudził go gwałtowny i straszny atak.
Zdawało mu się, że jakiś ciężar niezmierny, cały dom zwalił się na jego pierś, do tego stopnia, że jama piersiowa, spłaszczona, dotykała grzbietu; i już niemal nie mógł oddychać, ból zaś ogarniał łopatki i szyję, a nawet sparaliżował lewą rękę. Po za tem nie utracił ani szczypty świadomości, doznawał jedynie wrażenia, jak gdyby serce jego się zatrzymało, życie zaś miało lada chwila zagasnąć w tym strasznym uścisku kleszczy, które go wręcz dusiły.
Ale zanim choroba doszła do najwyższego stopnia zaostrzenia, zdobył się na wysiłek straszny, by powstać i celem przywołania Martyny uderzyć laską w podłogę.
Potem znowu upadł z powrotem na łóżko, oblany potem zimnym, i już nie mogąc ani oddychać, ani mówić.
Martyna na szczęście usłyszała, gdyż w domu pustym panowała głucha stale cisza.
Ubrała się zatem, owinęła szalem i ze świecą w ręku weszła szybko na górę. Noc była jeszcze głęboko, a świt dopiero zaczynał się przecierać. A gdy spostrzegła swego pana, u którego tylko jeszcze oczy żyły, oczy, patrzące na nią z wytężeniem, brwi zaś były ściągnięte, język zmartwiały, oblicze napiętnowane przestrachem niewymownym, — przeraziła się, zmięszała i z krzykiem jeno rzuciła się do niego:
— Mój Boże! mój Boże! panie mój, co panu jest?.. Niech pan odpowie, przestrasza mię pan!
Dość jeszcze długo Pascal dusił się dalej, nie mogąc żadną miarą złapać oddechu. Następnie zaś, gdy kleszcze, ściskające jego żebra, nieco się rozluźniły, zdołał wyszeptać bardzo cicho:
— Pięć tysięcy franków w biurku należą do Klotyldy... Powiesz jej, że rzeczy z notaryuszem poszły gładko tak, iż będzie miała z czego żyć...
Wówczas Martyna, gdy go zrozumiała, ponieważ nic nie wiedziała o dobrych nowinach, przyniesionych przez Ramonda, usta otworzyła szeroko ze zdziwienia, zaczęła rozpaczać i przyznała się do kłamstwa:
— Ach, panie, racz mi przebaczyć, skłamałam. Ale byłoby źle kłamać i nadal... Kiedy widziałam pana samotnym i tak nieszczęśliwym, wzięłam własne pieniądze.
— Och, biedna moja Martyna, i ty w samej rzeczy to zrobiłaś!
— Och, miałam nieco nadziei, że z czasem pan mi zwróci moją należność...
Atak nieco złagodniał; Pascal zdołał obrócić głowę i rzucić okiem na Martynę.
To, co usłyszał, zdziwiło go i zarazem rozczuliło.
Co też się musiało dziać w owem sercu tej skąpej, starej dziewczyny, która przez lat trzydzieści z wysiłkiem niesłychanym gromadziła swój skarb, nie wydając z niego nigdy choćby jednego sou ni dla siebie, ni dla drugich?
Ale ostatecznie Pascal jeszcze wszystkiego nie zrozumiał, chciał więc poprostu okazać się wdzięcznym i dobrym.
— Dzielna z ciebie kobieta, Martyno. Wszystko ci będzie zwróconem... Zdaje mi się niewątpliwie, że niebawem umrę...
Lecz Martyna nie pozwoliła mu dokończyć. Cała jej istota podniosła bunt przeciwko takiemu przypuszczeniu, a z ust wybiegł okrzyk głośnego protestu.
— Umrzeć, pan... Umrzeć przedemną! Nie chcę, zrobię wszystko, byle tylko temu zapobiedz i zapobiegnę!
I padła na kolana przed łóżkiem, złapała go swemi rękoma drżącemi, obmacywając, by się dowiedzieć, gdzie go bolało i, podtrzymując, jak gdyby sądziła, że w ten sposób nikt nie ośmieli się go jej zabrać.
— Niech pan mi zaraz powie, co panu dolega, będę pana pielęgnowała i ocalę. Jeżeli potrzeba panu mojego życia, dam je bez wahania... Mogę czuwać nad panem całemi dniami, całemi nocami. Jestem jeszcze silną, och! będę daleko silniejszą, niżeli choroba, przekona się pan... Umierać, umierać! och to niemożliwe!
Pan Bóg jest dobry i nigdy nie pozwoliłby na taką niesprawiedliwość. Modliłam się już tyle w mojem życiu, że powinien mię nieco wysłuchać, i on mię wysłucha, on pana ocali!
Pascal patrzył na nią, słuchał jej i nagle zrozumiał wszystko. Ależ ona go kochała, ta pożałowania godna kobieta, ona go zawsze kochała! Przypomniał sobie jej trzydzieści lat ślepego przywiązania, jej dawniejsze, nieme uwielbienie, kiedy to posługiwała mu niemal na kolanach, a była jeszcze młoda, jej zazdrość głuchą w czasach późniejszych wobec Klotyldy, to wszystko, co musiała nieświadomie wycierpieć w owej epoce. I jeszcze teraz, oto tutaj, klęczała przy łóżku, na którem umierał, klęczała już siwiejąca, z oczyma barwy popiołu, z obliczem wybladłem zakonnicy, przytępionej celibatem. A czuł nadto, że ona sama nie zdaje sobie sprawy z swego uczucia, sama nawet nie wie, jak szaloną kochała go miłością, kochała jego tylko jednego, gwoli kochania wyłącznie, przebywania wraz z nim i obsługiwania go niepodzielnie.
Łzy zaświeciły w oczach Pascala. Litość, bólem przesiąknięta, czułość czysto ludzka i nieskończona wrzały w jego biednem, na poły już złamanem sercu.
— Moja biedna Martyno! — rzekł — jesteś najlepszą z kobiet... Oto, uściskaj mię, ale tak, jak mię kochasz, z całych sił.
Tu i Martyna załkała, ona także. Opuściła na pierś pana głowę siwiejącą i oblicze, zniszczone wysługiwaniem się długoletniem. Pocałowała go namiętnie, ogniskując w owym pocałunku całe życie swoje.
— Dobrze! nie rozczulajmy się, ponieważ, widzisz, wszystko już jest napróżno i skończyć się musi nieodwołalnie... Jeżeli chcesz, abym cię kochał serdecznie, bądź mi posłuszną.
Na początek uparł się, iż nie zostanie w swoim pokoju. Wydawał mu się zimnym, zbyt wysokim, pustym i ciemnym. Zrodziło się w niem życzenie skonania w innym pokoju — w pokoju Klotyldy, a tymsamym, w którym oboje się kochali, w tymsamym, który nawiedzał z drżeniem religijnem. A Martyna musiała znieść jeszcze taką próbę ostatnią, że podtrzymywała go i prowadziła całego drżącego aż do łóżka, jeszcze nie zupełnie wystygłego... Pod poduszką miał klucz od szafy, który chował tam nocy każdej; i teraz wziął ów klucz, by wsadzić go zaraz z kolei pod nową poduszkę celem strzeżenia tak długo, dopóki będzie bawił między żyjącymi. Jutrzenka zaczęła rodzić promienie krwawe; Martyna postawiła świecę na stole.
— A teraz już się ułożyłem, oddycham nieco swobodniej; zrób mi przyjemność i pobiegnij do doktora Ramonda... Obudzisz go i przyprowadzisz z sobą?
Martyna zabierała się do odejścia, gdy nagle Pascala zdjęła trwoga niewymowna.
— A nadewszystko zakazuję ci uprzedzać moją matkę.
Tu Martyna, zakłopotana, z wejrzeniem błagającem powróciła ku niemu.
— Och! panie, pani Felicyta tak mię zawsze o to prosiła...
Pascal jednak ukazał się nieugiętym. Przez całe życie bowiem tyle względów i ustępstw okazywał matce, że teraz, jak sądził, zdobył już sobie prawo bronienia się przed nią w chwili śmierci. Nie chciał jej widzieć. Służąca musiała przysięgnąć mu, że będzie milczała jak grób. Pod tym jedynie warunkiem ponownie się do niej uśmiechnął.
— Idź prędko... O! jeszcze mię zastaniesz przy życiu; zaraz tak nie umrę.
Wreszcie bielić się zaczął dzień, poranek smutny i bezbarwny, jak zawsze w listopadzie. Pascal kazał otworzyć okiennice; zostawszy sam, patrzył, jak rośnie owo światło tego dnia ostatniego, który bez wątpienia może przeżyć. Dnia poprzedniego padało, słońce zatem jeszcze było zamglone i niewidzialne. Słyszał, jak na jaworach budziły się ptaki, podczas gdy z bardzo daleka, z dalekiej okolicy, jeszcze uśpionej, dochodził świst lokomotywy, brzmiący niby skarga. A on był sam, sam jeden w domu ponurym tak, iż czuł wybornie jego pustkę i milczenie. Dzień robił się zwolna, a Pascal śledził nieustannie, patrząc na szyby, gdzie widniała biel coraz to większa. Potem światło świecy zostało całkowicie stłumione, a pokój ukazał się już cały w świetle dziennem. Pascal był pewien, iż przyniesie mu to ulgę i nie zawiódł się zgoła, gdyż napływały teraz wspomnienia pocieszające i dzięki obiciu barwy jutrzenki i dzięki każdemu sprzętowi, które znał tak dobrze, dzięki łóżku próżnemu, w którem tyle kochał, a gdzie kazał się ułożyć by skonać. Pod wysokim sufitem, po całym pokoju zawsze jeszcze pływały strumienie czystej młodości i nieskończona słodycz miłości, które go owionęły pieszczotliwie i przyniosły mu ulgę.
Pascal jednak, choć przesilenie ostre minęło, cierpiał straszliwie. Ból przeszywający pozostał w głębi piersi, a lewe ramię zdrętwiałe, ciążyło niby z ołowiu ulane. Czekając, zda się, bez końca na pomoc, którą Martyna miała przyprowadzić, ostatecznie całą myśl swoją zogniskował na owej boleści, szarpiącej jego ciało. I cierpiał z poddaniem się, nie czując nawet w sobie owego oburzenia, jakie w nim dawniej zawsze wrzało na widok cierpienia fizycznego. Dawniej bowiem uważał je zawsze za okrucieństwo straszne i bezużyteczne. Targany jako lekarz rozmaitemi wątpliwościami, chorych swoich ratował jedynie celem walczenia z cierpieniem. Jeżeli więc teraz ostatecznie zgadzał się na nie w chwili, gdy sam podlegał męczarniom, czyż nie znaczyło to pewnej nieufności z jego strony w potęgę życia, zupełnego wyrzeczenia się marzeń dawnych o dobroci zupełnej życia? Dopiero teraz, gdy już umierał, widział jasno, że życia bez cierpień niema, cierpienia zaś trzeba znosić bez protestu, z odwagą, z roztropnością. I by ułatwić sobie czekanie, oraz odwrócić uwagę od cierpień, powrócił do swych teoryj niedawno snutych, zaczął przemyśliwać nad środkiem zużytkowania cierpienia w ten sposób, by je zmienić w czynność i w pracę.
Choć człowiek w miarę, jak się cywilizuje, coraz bardziej odczuwa boleść, to przecież pewna, że równocześnie nabiera coraz więcej siły i odporności. Mózg, który nim porusza, rozwija się, wzmacnia i potężnieje tak długo, dopóki trwa równowaga między odbieranemi wrażeniami i wykonywaną pracą. Czyż więc na tej podstawie nie możnaby marzyć o ludzkości, u której suma pracy równałaby się sumie wrażeń, a wówczas cierpienie zniknęłoby samo przez się pod naciskiem tej równowagi.
Teraz słońce już wzeszło. Pascal, na wpół uśpiony, wciąż jeszcze oddawał się owym marzeniom nieuchwytnym. gdy nagle uczuł w głębi piersi oznaki nowego przesilenia. Na chwilę zdjęła go obawa straszna, żeby już to nie był koniec i nie przyszło mu umierać w pustym, bezludnym domu. Właśnie teraz atoli rozległy się na schodach kroki szybkie i wbiegł Ramond, a za nim spieszyła Martyna. A chory, zanim go atak przydusił z powrotem, zdążył jeszcze zawołać:
— Zastrzyknij mi natychmiast, zastrzyknij wodę czystą, dwa razy przynajmniej po dziesięć gramów!
Na nieszczęście doktór musiał poszukać małej strzykawki, a następnie wszystko przygotować. To potrwało kilka minut, tymczasem atak był straszny. To też Ramond z obawą śledził jego postępy, patrzył na twarz, która się wykrzywiała, i blednące coraz bardziej wargi. Dopiero po dwóch zastrzyknięciach spostrzegł, iż atak, przez chwilę tak gwałtowny, zmniejszał się i tracił zwolna swoje natężenie gwałtowne. Tym razem jeszcze uniknięto katastrofy.
Pascal, jak tylko przestało go dusić, spojrzał na zegar i rzekł głosem osłabionym, ale spokojnym:
— Mój przyjacielu, siódma... Za dwanaście godzin, dzisiaj o siódmej wieczorem, już mnie nie będzie na świecie.
A gdy Ramond chciał zaprzeczyć i wdać się w rozprawę:
— Nie, nie kłam — przerwał Pascal. — Byłeś obecnym przy ataku, wiesz zatem doskonale o wszystkiem, jak i ja sam... Wszystko tutaj odbędzie się ze ścisłością matematyczną: mógłbym ci nawet opisać każdą fazę choroby w każdej godzinie następnej...
Tu umilkł chwilę, by z trudem odetchnąć, a potem dodał:
— Zresztą wszystko dobrze, Klotylda będzie tutaj o godzinie piątej, jestem więc zadowolony, gdyż pragnę ją zobaczyć, a potem umrzeć w jej objęciach.
Wkrótce przecież zrobiło się mu znacznie lepiej. Następstwa zastrzyknięcia były istotnie podziwu godne, mógł bowiem nawet usiąść na łóżku, oparty o poduszki. Mówić nie było mu już trudno, a umysł, jak się mu zdawało, nigdy jeszcze nie posiadał tak wielkiej bystrości.
— Wiesz, mistrzu — odezwał się Ramond — że już ztąd nie odejdę. Uprzedziłem żonę, przepędzimy zatem pospołu dzień dzisiejszy, a sądzę, że nie ostatni, choć ty tak z góry o tem uprzedzasz... Nieprawdaż, pozwolisz, bym się tak rozgościł, jak u siebie?
Pascal zaśmiał się. Dawać zaczął rozkazy Martynie, chciał bowiem, by przyrządziła śniadanie dla Ramonda. Jeżeli jej będzie potrzebował, zawoła ją natychmiast. I obaj mężczyźni zostali sami, tocząc ze sobą pogawędkę poufną, jeden na łóżku z wielką siwą brodą, rozprawiając niby mędrzec, drugi siedząc u wezgłowia, przysłuchując się i okazując uległość ucznia.
— Naprawdę — mruczał mistrz, jak gdyby mówił do siebie samego — skutki owych zastrzyknięć są, istotnie zdumiewające.
Potem podnosząc głos, dodał wesoło:
— Kochany przyjacielu, Ramondzie drogi, nie mogę ci dać wiele, ale przyjmij odemnie w darze moje rękopismy. Tak jest, kazałem Klotyldzie, by ci je wręczyła po mojej śmierci... Jeżeli się w nich rozpatrzysz, znajdziesz w nich to i owo, być może, godnem uwagi. A jeżeli dzięki nim z czasem wpadniesz na jaki dobry pomysł, ha! tem lepiej będzie dla wszystkich.
I tutaj, z tego wyszedłszy, streszczać zaczął swój testament naukowy. Mógł powiedzieć o sobie z sumieniem czystem, iż był rzetelnym, ale osamotnionym pionierem, poprzednikiem, szkicującym jeno zgrubsza teorye, macającym na oślep teorye, a nie zdobywającym powodzenia z przyczyny swej metody zbyt jeszcze pierwotnej. Przypomniał sobie ów zapał, jaki go ogarnął, gdy sądził, iż odkrył uniwersalne lekarstwo w owych zastrzykiwaniach substancyi nerwowej, potem swoje zawody, rozpacz, śmierć naglą Lafouasse’a, suchoty, mimo wszystko, zabijające Walentego szaleństwo, zwycięsko porywające z powrotem Sarteura i poprostu duszące go w swoich objęciach. Tak więc, musi umierać pełen wątpliwości, pozbawiony pewności siebie, tak potrzebnej lekarzowi, tak zakochany w życiu, że ostatecznie tylko w tem ostatniem widział źródło jedyne zdrowia i siły.
Nie chciał mimo to niepodzielnie zrywać z przyszłością i szczęśliwy był przeciwnie, że mógł zostawić w spadku swoją hypotezę sile młodej. Co dwadzieścia lat teorye się zmieniają, a pozostają jedynie prawdy już zdobyte, na których wiedza nie przestaje budować w dalszym ciągu. Jeżeli więc nawet cała jego zasługa ograniczyłaby się do postawienia hypotezy chwilowej, praca ta nie poszłaby na marne, ponieważ postęp zasadza się na wysiłku, na pochodzie naprzód inteligencyi ludzkiej.
Potem, kto wie? on umierał napróżno, zmartwiony i zmęczony, wcale nie urzeczywistniwszy swych marzeń o zastrzykiwaniach: być może jednak, iż zjawią się nowi robotnicy, którzy będąc młodymi, zapalonymi, przekonanymi, podejmą jego myśl, przenikną i pogłębią. I być może, dzięki tej myśli powstanie cała nowa epoka, cały świat nowy.
— Och! mój drogi Ramondzie — ciągnął dalej — gdyby to człowiek mógł żyć po raz wtóry drugiem życiem... Tak, powróciłbym do mojej myśli, podjąłbym ją ponownie, ponieważ ostatecznie teraz ździwił mię niepomiernie ów skutek zastrzykiwań wodą czystą, a mimo to tak zbawiennych... Owo zastrzyknięcie płynu mniejsza o to jakiego, wywiera poprostu następstwa mechaniczne... Przez cały miesiąc ostatni wiele o tem wszystkiem pisałem... Znajdziesz notatki, oraz spostrzeżenia nader zajmujące... Koniec końców, wywnioskowałem, iż jedynem lekarstwem jest praca, a zdrowie polega na funkcyach zrównoważonych wszystkich organów; jednem słowem, jest to rodzaj, jeżeli wolno tak powiedzieć, terapeutyki dynamicznej.
Zwolna zapalał się, niemal zapominał, że ma niebawem umrzeć, gdyż całego opanowała gorąca ciekawość życia. Naszkicował tedy w grubych zarysach swoją teoryę ostatnią. Człowiek zależy od otoczenia, od przyrody, która podrażnia wiecznie za pomocą zetknięcia się kończyny czułe nerwów. Stąd rodzą się nietylko zmysły, lecz wszystkie objawy życia cielesnego, zewnętrzne i wewnętrzne. Otóż to są właśnie wrażenia, które odbijając się w mózgu, w rdzeniu pacierzowym i w środowiskach nerwowych, przekształcają się w energią, ruchy i myśli, na tej podstawie tedy nabrał przekonania, że zdrowie zależy jedynie od prawidłowego przebiegu owej pracy: przyjmowanie wrażeń, zamieniania ich w ruchy, oraz myśli, podtrzymywania machiny ludzkiej z pomocą regularnego działania organów. Najwyższem tedy prawem zostawała praca, jako regulator żyjącego wszechświata. Odtąd zatem potrzeba było, aby w razie naruszenia równowagi na wypadek niedostateczności wrażeń, napływających z zewnątrz, terapeutyka stwarzała sobie nowe, sztuczne celem podtrzymania sprężystości, która jest koniecznym zdrowia warunkiem. Obmyślał zupełnie nowe lekarstwo: suggestyą, wpływ wszechmocny lekarza na zmysły; elektryczność, frykcye, masaż skóry i ścięgień; prawidła odżywiania żołądka i kuracya płuc powietrzem na wyżynach wysokich, ostatecznie transfusye, zastrzykiwania wody dystylowanej celem uregulowania cyrkulacyi krwi. Skutek tych ostatnich był nieszkodliwy, a czysto mechaniczny, i on właśnie doprowadził go do owej teoryi; obecnie już tylko rozszerzał i pogłębiał hypotezę, popychany do tego skłonnościami uogólniania. Dzięki temu widział na nowo świat uratowany z pomocą tej równowagi doskonałej między pracą wykonaną a otrzymanemi wrażeniami, wieczny obrót świata z pomocą trudu nieustannego.
Potem zaśmiał się szczerze.
— Ha! ha! jeszcze raz dałem się porwać... I to właśnie ja, który wierzyłem w głębi duszy, że właściwie mądrość jedyna zasadza się na niewtrącaniu się, na puszczenia natury samopas. Ach! stary ze mnie waryat niepoprawny.
Ramond atoli uchwycił obie jego ręce z wylaniem czułości i uwielbienia zarazem.
— Mistrzu, mistrzu! taki zapał, takie szaleństwo, jak twoje, to geniusz!... Bądź spokojny, słuchałem cię uważnie i będę się starał okazać godnym spadku po tobie; tak jest, wierzę na równi z tobą, że owa teorya ma wielką przed sobą przyszłość.
W pokoju chłodnym, ale tylu wspomnień rzewnych pełnym, Pascal znowu zaczął mówić z mężnym spokojem filozofa umierającego, który wykłada po raz ostatni. Teraz powrócił do spostrzeżeń czysto osobistych i wyjaśnił, że często wyleczył się sam przez się z pomocą pracy, uregulowanej, metodycznej, bez żadnego przeładowania. Gdy wybiła godzina jedenasta, chciał, by Ramond zjadł śniadanie, i ciągnął dalej rozmowę, zdaleka i głośno, podczas gdy Martyna posługiwała. Słońce ostatecznie zdołało przebić chmury szare poranku, słońce na wpół jeszcze zamglone i bardzo łagodne, którego sieć promieni złocistych nieco ogrzała pusty pokój. Potem, gdy zdołał wypić kilka łyków mleka, umilkł nagle.
W tej chwili młody lekarz jadł gruszkę.
— Czy cierpi pan więcej?
— Nie, nie, skończ śniadanie.
Ale nie potrafił skłamać. Był to atak, a straszliwy, niesłychany. Duszność zjawiła się niby uderzenie pioruna, przewróciła go na poduszki, a twarz okryła sinością ciemną. Obu rękoma złapał za kołdrę i czepiał się jej, jak gdyby chciał w niej znaleść punkt oparcia i dzięki niemu utrzymać ciężar straszny, gniotący mu piersi. Powalony o ziemię, zsiniały, swe wielkie, szeroko otwarte oczy utkwił na zegarze, z wyrazem strasznym rozpaczy i boleści. Najwyżej za dziesięć, okropnie długich minut musi skonać.
Ramond natychmiast zastrzyknął mu wodę. Nastąpiła ulga; cierpienia zwolna się zmniejszały.
Łzy wielkie wytrysnęły z oczów Pascala w chwili, gdy życie z powrotem wstępowało w niego. Nic jeszcze nie mówił, jeno płakał.
Potem wzrok zamglony śląc ku zegarowi, dodał:
— Przyjacielu drogi, umrę o godzinie czwartej i już jej nie zobaczę.
A kiedy Ramond celem odwrócenia uwagi jego od tego przedmiotu, zaczął mu udawadniać, iż chwila śmierci nie jest jeszcze tak bliską, on, uniesiony namiętnością badacza chciał dać swemu młodemu współtowarzyszowi ostatnią lekcyą, opartą na bezpośrednich spostrzeżeniach. W swojej praktyce miał kilka wypadków, podobnych do swego, a nadewszystko przypomniał sobie, że przed laty robił sekcyą w szpitalu serca starego biedaka, dotkniętego sklerozą.
— Widzę moje serce... Jest barwy zeschłego liścia; nerwy są twarde; zwiędło całe i zgrubiało. A zarazem stwardniało skutkiem pracy gorączkowej, z trudnością przyjdzie je pociąć...
I ciągnął dalej głosem stłumionym. Natychmiast poczuł doskonale, że ruchy serca słabną, a kurcze stają się zbyt powolnemi. Zamiast wyrzutu krwi zdrowej, przez aortę płynie jedynie śluz czerwonawy. Z tyłu, żyły nabrzmiały krwią czarną; duszenie wzrasta w miarę, jak przyspiesza bieg owa pompa, która reguluje funkcyonowanie całej maszyny. A po zastrzyknięciu, mimo cierpienia, śledził uważnie stopniowe ożywienie się organu, który pobudzono do ruchu istnem uderzeniem bicza, usuwając krew czarną z żył i na nowo wlewając siłę w arterye z pomocą krwi czerwonej. Przesilenie atoli wróci, jak tylko ustanie działać skutek mechaniczny zastrzyknięcia. Mógł nawet z góry przepowiedzieć, za ile minut to nastąpi. Dzięki zastrzykiwaniom, będą jeszcze trzy ataki. Trzeci zabije go; umrze on o godzinie czwartej.
Potem głosem coraz to słabszym i słabszym, z zapałem wychwalał dzielność serca, tego uporczywego robotnika życia, pracującego bez przerwy, w każdej sekundzie istnienia, nawet podczas snu, gdy tymczasem inne organa, rozleniwiałe, wypoczywają.
— Ach! dzielne serce! jak ty po bohatersku walczysz!.. Co za odwaga, co za męstwo nigdy niezmęczonego muszkułu. Zanadto kochałoś, zanadto pukałoś i dlatego teraz jesteś złamane, moje serce dzielne, choć nie chcesz umierać, lecz z wysiłkiem pragniesz bić i nadal.
Pierwszy z zapowiedzianych ataków wnet się pojawił. Pascal tym razem jeszcze wyszedł zwycięsko, lecz już był zdyszany, zmieszany, mówił z trudnością.
Głuche skargi wymykały się mu z piersi: mój Boże! czyż się już nigdy nie skończą owe męczarnie? A przecież naprawdę życzył sobie gorąco przedłużyć jeszcze trochę swoje konanie, żyć tak długo, by módz po raz ostatni uściskać Klotyldę. Ach! gdyby się on mylił, jak Ramond uporczywie ręczył, i zdołał jeszcze pożyć do godziny piątej! Oczy tedy utkwił na zegarze i bacznie śledził ruch wskazówek; każda minuta wydawała się mu wiecznością. Dawniej żartowali oboje często z tego zegara w stylu Cebarstwa, słupa z bronzu pozłacanego, przy którym uśmiechająca się Miłość patrzyła na Czas uśpiony. Wskazywał on teraz godzinę trzecią. Potem wskazywał już wpół do czwartej. Jeszcze tylko dwie godziny życia, mój Boże, jeszcze tylko dwie godziny życia! Słońce pochylało się ku widnokręgowi; jakiś chłód padać zaczął na ziemię; Pascala zaś chwilami dobiegał świst daleki lokomotyw, przebiegających przez pustą płaszczyznę. Ten oto pociąg szedł z Tulettes. A czyż tamten z Marsylii nie przybędzie już nigdy!
Brakowało jeszcze do czwartej dwadzieścia minut, kiedy Pascal gestem przyzwał do siebie Ramonda. Mówił już bardzo cicho.
— Gdyby puls bił nieco mocniej, pożyłbym jeszcze do szóstej. Ale tak, jak jest, wszystko się skończyło...
Szeptem wspomniał Klotyldę. Było to pożegnanie rozpaczliwe, żal straszliwy z powodu, że już jej nie miał zobaczyć.
Potem znowu pojawiła się troska o rękopismy.
— Nie opuszczaj mnie... Klucz leży pod poduszką... Powiesz Klotyldzie, aby go wzięła; ona już ma rozkazy.
Niedostawało dziesięciu minut do czwartej, kiedy nowe zastrzyknięcie pozostało już bez skutku. Z uderzeniem czwartej pojawił się zaraz i drugi atak. Ale zaledwie duszność ustąpiła, Pascal zerwał się w łóżku, chciał wstawać i chodzić, jak gdyby siły powróciły mu w całości. Jakaś potrzeba nieprzeparta odetchnięcia świeżem powietrzem wśród pól rozległych pchała go na dwór, do ogrodu... Potem jeszcze raz odezwała się w nim namiętność życia całego, zapał ku pracy. Tęsknił do sąsiedniej sali, do swojej pracowni. Poszedł więc tam, stękając, kulejąc, skrzywiony ku lewemu bokowi, przytrzymując się mebli i opierając o ściany.
Doktór Ramond błagał go usilnie, by został.
— Mistrzu, połóż się, zaklinam cię!
Ale Pascal głuchy, na wszystko, uparł się umierać nie w łóżku. Namiętność do życia, popęd bohaterski pracy tkwiły w nim stale i pędziły naprzód.
Stękał i bełkotał:
— Nie, nie, do ogrodu!
Przyjaciel musiał go powstrzymywać, i tak, osłabiony, na wpół omdlały, wszedł do sali, gdzie upadł na swoje krzesło ulubione przed stołem pracy, na którym wśród innych papierów, oraz książek leżała kartka rękopismu, do połowy zapisana.
Tu chwilę wypoczywał z zamkniętemi powiekami. Wnet atoli oczy otworzył i rękoma drżącemi jął szukać. Natrafił na Drzewo Genealogiczne, zmięszane pospołu z innemi zapiskami. Jeszcze przedwczoraj poprawił tam daty. Poznał je, przysunął i rozwinął.
— Mistrzu, mistrzu, zabijasz się! — powtarzał Ramond drżąc cały, przejęty do głębi litością i podziwem.
Pascal nie słuchał go, nie rozumiał nawet. Namacał ołówek i nachylił się nad Drzewem, jak gdyby jego oczy, na poły już przygasłe, nie widziały dobrze. I po raz ostatni przyjrzał się członkom swej rodziny. Zatrzymał się przy imieniu Maksyma, gdzie napisał: „Umarł sparaliżowany w 1873,“ był bowiem przekonany, że synowiec nie przeżyje do końca roku. Potem zastanowiło go imię Klotyldy, tu znowu dopisał: „W 1874 ze stryjem Pascalem miała syna.“ Już konający, dogasający, szukał przecież siebie samego. A wreszcie, gdy odszukał siebie samego, siły mu wróciły i pismem spokojnem, czytelnem dokończył notatkę o sobie: „Umarł na chorobę serca 7 listopada 1873.“ Był to wysiłek ostateczny; chrapanie przedśmiertne powiększyło się i już, już dusił się, gdy spostrzegł pod liściem Klotyldy listek jeszcze niezapisany. Prawie nie mógł utrzymać ołówka w palcach, a przecież mimo to literami wykoślawionemi, wyrażającemi rozpacz ojcowską i konanie zarazem, zdołał jeszcze dodać: „Dziecię nieznane, mające się urodzić w 1874. Czem ono będzie?“ Tu tak z sił opadł, iż Ramond i Martyna z mozołem niesłychanym zdołali go zanieść na łóżko.
Trzeci atak powtórzył się o kwandrans na piątą. Twarz Pascala zdradzała bóle straszne, jakie mu zadawała duszność. Do końca jednak tkwił w nim uczony, obserwujący męczarnie chorego. Oczy zamglone tkwiły na zegarze, by śledzić godzinę. A Ramond widząc, iż porusza wargami, nachylił się i przysunął ucho. Istotnie Pascal mówił, ale szeptem zaledwie dosłyszanym:
— Czwarta... Serce omdlewa, już w aorcie niema krwi czerwonej... Żyły omdlewają; puls się zatrzymuje.
Tu duszność stała się jeszcze większą, — a słowa już tylko co pewien czas dawały się słyszeć.
— Wszystko się skończy niebawem... Nie opuszczaj mnie; klucz jest pod poduszką... Klotyldo!.. Klotyldo...
U stóp łóżka Martyna klęczała, zanosząc się od płaczu. Widziała już, że pan umiera. Mimo gorącego, a tajonego życzenia nie odważyła się jednak sprowadzić księdza, sama tylko odmawiała modlitwy za konających i gorąco prosiła Pana Boga, by przebaczył panu i zabrał go do raju.
Pascal umierał. Twarz jego stała się cała błękitna. Po kilku sekundach zupełnej skamieniałości, chciał odetchnąć poruszył wargami, otworzył usta, niby ptaszę małe, poraź ostatni pragnące napić się powietrza. I to była śmierć, nader zwyczajna.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.