Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/473

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czemże zatem była owa siła niszczycielska, owa potrzeba zabijania, zmieniająca się w samobójstwo, śmierć, dochodząca do celu, mimo wszystkie przeszkody?
Razem z tym człowiekiem zniknął dla niego ostatni powód do dumy — dumy lekarza wybawcy; i odtąd każdego ranka, gdy się zabierał do roboty, uważał się jedynie za ucznia, który sylabizuje i szuka wciąż prawdy w miarę tego, jak ona ucieka i rozszerza się równocześnie.
Tymczasem atoli ów pokój duszy zakłócała mu jeszcze jedna troska, niepokój i nieświadomość, co się też stanie z Bonhommem, starym koniem jego, gdyby on umarł, zanim ten ostatni zdechnie.
Teraz biedne zwierzę, zupełnie oślepło, z nogami sparaliżowanemi, nie opuszczało już swej podściołki. Kiedy jednak pan przychodził go odwiedzić, Bonhomme zawsze go poczuł, odwracał głowę i objawiał wielkie zadowolenie z powodu dwóch pocałunków przeciągłych, składanych przez Pascala po obu stronach jego nozdrzy.
Wszyscy sąsiedzi wzruszali ramionami i żartowali sobie z owego niby to starego krewniaka, którego doktór nie pozwolą ubić.
Czyżby więc on, Pascal miał pierwszy zejść ze świata z tą myślą, że na drugi dzień zawołają do Bonhomme’a oprawcę?
Pewnego ranka przecież wszedłszy do stajni, ujrzał, że Bonhomme już go nie spostrzegł i nie podniósł głowy. Zdechł, wyciągnął się z miną niejako zadowoloną, jak gdyby śmierć łagodna zupełną przyniosła mu ulgę. I wówczas jego pan uklęknął tuż przy nim, by pocało-