Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/485

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ubrała się zatem, owinęła szalem i ze świecą w ręku weszła szybko na górę. Noc była jeszcze głęboko, a świt dopiero zaczynał się przecierać. A gdy spostrzegła swego pana, u którego tylko jeszcze oczy żyły, oczy, patrzące na nią z wytężeniem, brwi zaś były ściągnięte, język zmartwiały, oblicze napiętnowane przestrachem niewymownym, — przeraziła się, zmięszała i z krzykiem jeno rzuciła się do niego:
— Mój Boże! mój Boże! panie mój, co panu jest?.. Niech pan odpowie, przestrasza mię pan!
Dość jeszcze długo Pascal dusił się dalej, nie mogąc żadną miarą złapać oddechu. Następnie zaś, gdy kleszcze, ściskające jego żebra, nieco się rozluźniły, zdołał wyszeptać bardzo cicho:
— Pięć tysięcy franków w biurku należą do Klotyldy... Powiesz jej, że rzeczy z notaryuszem poszły gładko tak, iż będzie miała z czego żyć...
Wówczas Martyna, gdy go zrozumiała, ponieważ nic nie wiedziała o dobrych nowinach, przyniesionych przez Ramonda, usta otworzyła szeroko ze zdziwienia, zaczęła rozpaczać i przyznała się do kłamstwa:
— Ach, panie, racz mi przebaczyć, skłamałam. Ale byłoby źle kłamać i nadal... Kiedy widziałam pana samotnym i tak nieszczęśliwym, wzięłam własne pieniądze.
— Och, biedna moja Martyna, i ty w samej rzeczy to zrobiłaś!
— Och, miałam nieco nadziei, że z czasem pan mi zwróci moją należność...