Dobra nauczka/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Abgar Sołtan
Tytuł Dobra nauczka
Pochodzenie Dobra nauczka. Ilko Szwabiuk
Wydawca Jakubowski i Zadurowicz
Data wyd. 1896
Druk Wł. Łoziński
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Panna Teresa także całą tę noc nie spała; spędziła ją na modlitwie.
Była to najstarsza siostra pana majora, osoba prawie już wiekowa, oddana postom, modlitwie i dewocyi w najszerszem tego słowa znaczeniu; poczciwa przytem nad wyraz i bardzo do Adasia przywiązana. Uważała go za swego spadkobiercę i z tego powodu, mimo oporu brata wymodliła u rodziców, że Adasia u niej umieszczono. Od kilku lat w jej domu mieszkał do gimnazyum z dobrym skutkiem chodził. Poznawszy spokojny temperament i wielką łagodność syna, major rad nawet był, że na prośbę żony i siostry ustąpił i miał syna o tyle blisko, że kilka razy do roku widzieć go mógł.
Panna Teresa jednak przypomniała sobie ów opór majora i po fatalnym wypadku z Emilką żywo jej w myśli stanęły słowa brata: „Baby chłopca nigdy dobrze nie wychowają“. Wśród ciągłych modlitw i rozmyślań słowa te ognistemi głoskami wypisywały się w jej pamięci.
Wyrzucała sobie straszliwie, że dla dogodzenia własnej przyjemności naraziła na niebezpieczeństwo przyszłość ukochanego dziecka. W jej wyobrażeniu nieszczęście było okropne, niczem nie zażegnane.... W jej czystej i wolnej od wszelkiej grzesznej myśli wyobraźni postępek Adasia był tak niezmiernie strasznym, że już nic na świecie straszniejszem być nie może.... Najbardziej wyrzucała sobie to, że ona to stała się bezwiedną, mimowolną przyczyną tego upadku. — Żeby był w jakim konwikcie, albo u OO. Jezuitów, albo u jakiego profesora, nigdyby do tego nie było doszło — szeptała sama do siebie, przerwawszy na chwilę gorące modlitwy.
Koło trzeciej sen ją zmorzył — zasnęła oparłszy głowę o pulpit klęcznika. I tak ją rano o ósmej zastała Rozalia, przychodząca zazwyczaj o tej porze po klucze i dyspozycyę obiadową.
— Przysięgam Bogu, pani się nie kładła! — zawołała starowina, klasnąwszy gniewnie w dłonie. — To grzech i obraza boska, takie nabożeństwo.... Sama księdzu kanonikowi powiem.
Panna Teresa przetarła oczy, przeżegnała się później pobożnie i na jej wyschłej nieregularnej twarzy zaigrał jej zwykły łagodny i ujmujący uśmiech.
— Nie gderaj no na mnie Rozalio! — rzekła łagodnym, cichym głosem. — Mam i tak zmartwienia bez miary.... Co my poczniemy z tym chłopcem? — Zrobić coś trzeba — odrzekła stara sentencyonalnie — ale to nie racya, żeby pani zdrowie sobie psuła i przy klęczniku noc trawiła.... Nie miła Panu Begu taka modlitwa.
— Kiedy widzisz — przerwała pani, niby łtómacząc się — ja ciężko tu zgrzeszyłam, zachciało mi się koniecznie Adasia mieć u siebie i z tej troskliwości duszę mu zaprzepaściłam.
— Poprawi się jeszcze. A teraz niech pani Boga więcej nie obraża i kawy się napije.
— Chciałam dziś do spowiedzi — szepnęła nieśmiało pani — dziś sobota.
— Musi pani pić kawę, tydzień ledwie minął jak się pani spowiadała. Jakie tam grzechy być mogą?... Rozalia powiedziała to tak stanowczo, że panna Teresa nie pomyślała nawet o możliwości sprzeciwienia się jej woli.... Usłużyła jej później przy zmianie toalety i przy sobie kazała wypić filiżankę kawy.
W tym czasie mówiły ciągle o jednym tylko przedmiocie — o winie Adasia.
— Po mszy do kanonika wstąpię — projektowała panna Teresa — opowiem mu wszystko... Niech radzi.
Na te słowa Rozalia stanęła nasrożona, podobna do kury broniącej piskląt przed jastrzębiem.
— Za nic! -—zawołała porywczo. — Niech pani tego nie robi! Kanonik poczciwy ale cudzy człowiek .... Nasz Adaś w ojca się wdał, w nim fantazya pańska a niecierpliwa.... Cudzemu nie zniesie, jeszcze coś kanonikowi odburknie i nieszczęście gotowe.... Jeszcze się gotowa historya po mieście roznieść i Adasiowi w szkole zaszkodzić. — Prawda, masz racyę — odrzekła smutnie panna Teresa — Ale co robić?
Rozalia zapytana tak wprost o radę przybrała minę uroczystą, wyprostowała się jak szyldwach przed oficerem i rzekła krótko lecz dobitnie:
— Pani Heleny się poradzić.
Ci, którzy byli obecni wówczas, gdy Kolumb umieścił jaje na stole, musieli mieć wyrazy twarzy podobne, jak panna Teresa, po usłyszeniu ostatnich słów Rozalii. Oczy się jej nagle rozjaśniły, usta ułożyły do jeszcze łagodniejszego sympatyczniejszego uśmiechu.
— Prawda! — zawołała, klaszcząc jak dziecko w dłonie. — Ta biedna Helenka, tyle przeszła z tym swoim nieznośnym mężem, że musi znać te okropności i szkaradzieństwa, które ci mężczyźni popełniają.... Ona mi poradzi.... Z ostatecznej rozpaczy poczciwa staruszka przeszła nagle w stan zupełnej wesołości.... Zakrzątała się po pokoju i po kilku minutach była już gotowa do wyjścia.... W ganku już będąc nakazywała Rozalii.
— Jak pani Helena wstanie pójdź do niej i proś niech do mnie przyjdzie, gdy ze mszy wrócę.... Ale koniecznie niech przyjdzie.... Nic jej nie opowiadaj — sama jej powiem.


∗             ∗

Pani Helena Moźewska mieszkała w ogrodowej oficynie domu panny Teresy. Była to dość daleka krewna Adasiowej ciotki, ale zawsze wolała nieśmiała i bojąca się obcych ludzi staruszka, mieć za lokatorkę panią Helenę niż kogoś nieznanego, choć obecność młodej i ładnej krewniaczki narażała ją na pewne nieprzyjemności: pani Helena była rozwódką i wiele bardzo pobożnych pań gorszyło się tem, że panna Teresa tej kategoryi kobietę otacza swą opieką. Gdy przed niespełna dwoma laty piękna Helena opuściwszy dom męża sprowadziła się do opustoszałej oficyny panny Teresy, w pobożnej koteryi stanisławowskiej zakipiało jak w garnku, opowieściom i plotkom nie było końca. Opowiadano sobie, że sto razy zdradziła ona męża, że z jej przyczyny pan Hilary Możewski rozpił się, rozwłóczył i znałegował do gry karcianej, że kilku ludzi pozabijało się z jej przyczyny, że było ze trzydzieści pojedynków pomiędzy szczęśliwymi wielbicielami jej piękności. Wszystkie te wiadomości dochodziły do panny Teresy, ale ona puszczała je mimo uszu i rozwódki nie usunęła z oficyny, przeciwnie polubiła ją bardzo; — wiedziała doskonale, że Hilary zapijał się co raz częściej a upiwszy się wyprawiał takie historye, że żadna kobieta z nim mieszkać nie mogła. Wprawdzie krążyły ploteczki po mieście, że pani Helena i teraz kultywuje i dawne znajomości i nie cofa się przed robieniem nowych, ale któż ludziom potrafi zabronić plotki robić. Panna Teresa ani chciała słuchać takich oszczerstw; przecież patrzyła ciągle na życie młodej kobiety i wiedziała, że to nieprawda. Nie przeszkadzało to jednak pani Woynowskiej, kuzynce pana Hilarego głosić, że w Helenie kocha się obecnie dwóch oficerów ułańskich z Tyśmienicy, że oprócz tego szczycą się jej względami: jeden inżynier z kolei i dwóch szlachciców z okolicy, że wszyscy mają z nią bardzo ścisłe stosunki, ale ona tak jest teraz sprytna, że ci wielbiciele i kochankowie nic nie wiedzą jeden o drugim.
— Przecież panna Teresa!... Przecież na to by nie pozwoliła....
Stawały w obronie Heleny niektóre panie, układając usta, do ironicznego uśmiechu.
— Ech! Teresa już całkiem niedowidza i głuchnie — wołała tryumfująco pani Woynowska — a zresztą całe życie była taka głupia, że każde dziecko mogło ją oszukać....
O ile zarzuty pani Woynowskiej były sprawiedliwe nikt na pewno nie mógł powiedzieć: cały świat mniej lub więcej w nie wierzył z wyjątkiem panny Teresy.
Gdy Rózia przyszła oznajmić życzenie panny Teresy, pani Helena leżała jeszcze w łóżku. Stara krótko się załatwiła i nie wyjaśniwszy przyczyn tego nagłego wezwania wymknęła się z powrotem.
Pani Helena była bardzo ciekawa z natury; to uroczyste i w tak niezwykłej porze przesłane wezwanie stawienia się u staruszki rozciekawiło ją niepomiernie.
— Co to może być?
Zadawała sobie to pytanie przynajmniej ze sto razy. I dopiero, gdy ujrzała zgarbioną, wysuszoną postać pani Teresy powracającą do domu — zaczęła się pospiesznie ubierać. Strojenie się niedługo trwało; włosy nieczesane zebrała w siatkę, ubrała wolny, poranny szlafrok i zarzuciwszy na to wszystko ciepły szal, pobiegła co rychlej do domu staruszki. Ładna była bardzo; niby jakaś nimfa leśna migała się pomiędzy bujnemi klombami, pełnemi pysznej zieleni i wonnych kwiatów. Ze snu pozostała w jej twarzy omdlałość jakaś uroku nieokreślonego, dziwnego pełna, a oczy w przeciwieństwie gorzały ciekawością niezaspokojoną, palącą. Wpadłszy do pokoju staruszki i przyklęknąwszy prawie do samej ziemi, zaczęła całować wychudłe, żółte ręce starej ascetki.
— Ciociu, cioteczko! — wołała z przymileniem. — Cóż to za taka ważna sprawa, dla której mnie ciocia tak nagle i gwałtownie wzywa?
Twarz staruszki od wczoraj postarzała się była o lat dziesięć; zmarszczki bardziej się sfałdowały; z oczu tryskał ból tak głęboki i prawdziwy, że gdy spojrzała na przymilającą się Helenę, to ta przestraszywszy się naprawdę tej boleści, poczęła znowu ciotkę gwałtownie całować po rękach i błagającym głosem wołać:
— Ale, cóż na Boga się stało? Co się stało?
— Stało się coś bardzo złego.... Coś najgorszego! — szepnęła złamanym głosem panna Teresa i zasłoniwszy rękoma oczy, mówić dalej nie mogła....
— Ale co? Co? Co? Niech ciocia powie, bo zginę.... Co?
— Adaś.... Adaś.
Na dźwięk tego imienia wyraz trwogi na obliczu młodej kobiety spotęgował się jeszcze; usta jej nerwowo drżeć zaczęły; więc się trzęsły. Kilka chwil przeszło w milczęniu, wreszcie Helena zebrała się na tyle siły woli, że zapytała: — Adaś? Cóż się stało?... Zginął? Zastrzelił się?
Pytanie to rzuciła tak, jak strzela tchórz w pojedynku: strzeli z zamrużonemi oczyma, a boi się popatrzyć, czy strzał trafny lub chybiony.
— Zastrzelił się! Złowieszczo zabrzmiało w powietrzu, nawet złamana postać panny Teresy wzdrygnęła się na to słowo; oko jej żywiej zabłysło; ręce mimowolnie wykonały ożywiony znak zaprzeczenia. Równocześnie z ust szybko popłynęły słowa:
— Nie! nie! nie!... Jeszczeby też!.... Dziecko! Chrześcianin!... Nagle głos jej osłabł znowu, głowa pochyliła się na piersi i ledwie dosłyszalnym głosem szepnęła: — Jednak kto wie, czy nie gorzej się stało?... Duszę zaprzepaścił, może na zawsze. Sodoma i Gomora w moim domu.... Umrę ze wstydu.
Z wesołej do śmiechu skłonnej twarzyczki pani Heleny uleciały odrazu wszelkie oznaki niepokoju i trwogi, przeciwnie lekki ironiczny uśmieszek zarysował się około ust i osiadał w pięknych dołeczkach po obu stronach rumianej twarzy; tłumiła go jednak całą siłą woli, nie chciała staruszki nim obrazić.... Z ostatnich słów panny Teresy doświadczona kobieta odrazu domyśliła się przyczyny smutku i strapienia ciotki. Zwolna, ostrożnie, słowo po słowie wydobyła z niej wszystko, co ona wiedziała o wczorajszym wypadku .... Staruszka opowiadała, wreszcie gdy przyszło do powtórzenia słów „ściskał i całował” rozpłakała się rzewnemi łzami.
— Wyobraź sobie Helo — mówiła przez łzy. — Dziewczyna mi opowiadała: „rzucił się na mnie, jak jaki zwierz, dusił.... ści.... ścis .... kal, ca....ło....wał.... Kaftanik podarł....” Sodoma i Gomora, choć z miasta uciekać. Niespodziewałam się; takie było dziecko potulne, bogobojne; patrz zły duch się w nim obudził i już.... ściska i całuje.... Do spowiedzi muszę iść, żeby mi Bóg odpuścić raczył te słowa, które przez moje usta z tego powodu przechodzą....
Nagle spojrzawszy młodej kobiecie w oczy, zapytała stanowczo:
— Helu, co z tym fantem robić? Co radzisz?
Pani Możewska nie zaraz odpowiedziała słowami na zapytanie staruszki; nasamprzód oczy jej chustką poobcierała, później wyściskała ją i wycałowała na wszystkie strony, później uśmiechać się zaczęła, ale tak ostrożnie i nieznacznie, jak myśliwiec, szukający ścieżki wśród trzęsawisk.
— Co radzisz? — pytała ciotka niecierpliwie.
— Właściwie nic — odparła Helena, namyślając się. Po chwili dodała pewniejszym głosem: — To takie zwykłe, takie pospolite.... Oni wszyscy przez to przechodzą. — I rozśmiała się głośno, swobodnie.
— Nie masz się z czego śmiać! — zawołała zgorszona staruszka. — Obraza boska jest i to w moim domu.... Nie ma innej rady, do Ksawerego piszę niech go sobie zabierze.... Bóg wie, co z tego wyniknąć może? Wczoraj nie udało się paniczowi, bo dziewczyna uczciwa krzyku narobiła, jutro gdzieś sobie w mieście poszuka.... Pfe! pfe! Nie chcę, nie chcę.... Do Ksawerego piszę niech go zabiera.
Pani Helena powoli, ostrożnie usadowiła staruszkę na sofce, sama usiadła obok niej i przymilając się do niej, zaczęła perswadować:
— Cóż cioteczka dobrego zrobi, jeżeli ciocia majora o tem uwiadomi? Przyjedzie, zirytuje się, chłopca gotów wybić, bo o to u niego nie trudno.... Jeszcze chłopak gotów serce do ojca stracić, a ojciec się rozchorować.
— Oh! Boże mój — westchnęła ciężko staruszka. — Cóż robić?... Możeby go prynajmniej oddał gdzie w dobre ręce, do jakiegoś Terezianum, do jakiegoś konwiktu, czy profesora.... Możeby go w ostrych rękach od grzechu zachowali.
— Jeszcze gorzej może być niż tu — przerwała jej Helena — po konwiktach, gdzie chłopców razem dużo najgorsza rozpusta, jeden psuje drugiego.... Przecież ciocia wie, że Hilary tak ładnie się wyedukował u Jezuitów w Tarnopolu — tu westchnęła ciężko — przecież Jezuici go nie nauczyli pić, w karty grać i tam dalej.... Tylko od kolegów się powyuczał.... Do żadnego konwiktu Adasia dawać nie można.... Szkoda go.
— Cóż mam robić? — zapytała tym razem podniesionym i zirytowanym głosem. Przecież tej sprawy tak nie zostawię.... Coś zrobić koniecznie potrzeba.
Helena słuchając tych słów, opuściła głowę na piersi, a oparłszy wskazujący palec na czole, uderzała niem raz po raz, jakby pragnęła mądrej myśli się dostukać. Miała pozór osoby bardzo głęboko zamyślonej, jednak chwilami uśmieszek jakiś psotny, figlarny, dziecinny prawie przemykał jej przez całą twarz i tylko dłuższy czas gościł w cudnych, ciemnych fiołkowych oczach. Były mgnienia oka, w których robiła wrażenie dzieciaka-psotnika, układającego jakiś figiel. Pannie Teresie, bacznie ją obserwującej, na myśl nawet nie przychodziło podobne posądzenie.... Nie! przeciwnie, czekała niecierpliwie na projekt, który poda Helenka po tak długim namyśle.
Wreszcie piękna kobieta podniosła zadumane oczy i wpatrując się niemi w ciotkę — rzekła całkiem poważnie:
— Wiem, co będzie najlepiej.... Do ojca nie pisać.... Nikomu nic nie mówić.... Niech ciocia sama we cztery oczy wyłaje go porządnie, powie należyte verba veritatis i koniec.... On się jeszcze wstydzi — to się poprawi.
Staruszka ze zgrozą i zdumieniem na nią spojrzała; takiej rady nie spodziewała się i znać oburzyła ją ona do żywego. Z oburzenia trudno jej było przez kilka chwil przyjść do słowa, wreszcie zasłaniając twarz rękoma, zawołała:
— Co!... Ja.... ja mam z tym smarkaczem mówić o.... o.... o całowaniu! Pfe! pfe! Nigdym się po tobie nie spodziewała takiej rady.... Niech się dzieje co chce, ja ust swoich takimi rozmowami nie skalam!!!
Gorące rumieńce uderzyły na bladą i wychudłą twarz ascetki. Z gniewu i pospiechu z jakim mówiła ostatnie słowa, tchu jej w piersiach zabrakło; ciężko dyszała.
Helena musiała użyć całej siły woli, ażeby nie wybuchnąć pełnym, wesołym, niepowstrzymanym śmiechem; zwyciężyła jednak tę młodzieńczą pokusę. Czoło zmarszczyła, twarz całą przyoblokła w wyraz smutnej a głębokiej zadumy, tylko w oczach bezprzestannie pusty diablik, figlarz, psotne jakieś figle płatał i wywoływał dziwny, lecz śliczny kontrast: zasępionej twarzy o śmiejących się oczach. Nagle zerwała się i dopadłszy rękę ciotki, zaczęła je znowu całować po kilkanaście razy. Mówiła przy tem, zrazu smutnie, niby z rezygnacyą, niby ofiara, później coraz weselej, aż wreszcie słowa jej rozpłynęły się w kaskadach srebrnego śmiechu:
— Ciocia nie chce!... Cóż robić?... Ja bym od cioteczki wszelkie zmartwienie odsunąć pragnęła.... Ciociu! Cioteczko, proszę się nie martwić.... Do majora nie ma co pisać — nieszczęście gotowo być ... kanonikowi także na darmo gadać — nic nie pomoże.... Ach! żebym tak mogła, to samabym tak temu smarkaczowi skórę wytrzepała, że wywietrzałyby mu z głowy wszelkie amory.... Proszę kogo Adaś całuje. No! no. Cha! cha! cha!
I śmiała się całem sercem biegając wzdłuż i wszersz pokoju i nie mogąc chwili ustać na jednem miejscu. Niespodzianie stanęła na środku pokoju, klasnęła głośno w dłonie i zawołała:
— Nareszcie! Już wymyśliłam.
Co? co? co? Helenko, moje dziecko, powiedz, że mnie — zapytała niecierpliwie panna Teresa.
— Co? Zobaczy ciocia, czy nie mądrze — zawołała z tryumfem — Ja mu sama wyczytam taką reprymendę, że mu w piętach zastygnie, temu niepoczciwemu chłopczyskowi. który mi cioteczkę zamartwia.
Twarz staruszki rozpogodziła się w jednej chwili, dawno tego pragnęła, żeby Helena sama wyłajała Adasia, nie śmiała jej tylko sama zaproponować, bała się, żeby jej to przykrości zbytecznej nie sprawiło. Usłyszawszy od niej samej tę propozycyę uradowała się nią bardzo, z drugiej strony jednak zapał z jakim młoda kobieta zabierała się do „dania reprymendy” Adasiowi przerażał ją trochę, obawiała się, żeby Helena nie za ostro obeszła się z jej ulubieńcem:
— Bardzo ci dziękuję, Helenko — przemówiła spokojnym, wesołym prawie głosem — tylko nie wiem, czy to nie będzie za wielka kara dla Adasia.... On się tak wstydzi ciebie; taki jest zawsze z tobą nie śmiały.
— A to mi się podoba! — zawołała Helena porywczo — Jeszcze na to zwracać uwagę, jeszcze go żałować.... To on może ciocię zamęczać, zamartwiać, a powstydzić się nie może.... Zresztą, jak ciocia myśli — dodała spokojniej. — Nic mu nie powiedzieć, niech gagatek broi.... Chciałam jak najlepiej.
— Ależ nie.... Ależ co znowu — broniła się staruszka. — I owszem. Serdecznie ci dziękuję, chciałam tylko, żebyś chłopca trochę oszezędsała.... Strasznie się zawstydzi.
— Na to nie ma rady, kto grzeszy musi pokutować.... Lepiej, że się trochę powstydzi, niż ma na urwisza wyrość.
— Pewno! pewno! — zakonkludowała panna Teresa — ale jak to zrobić?
I obie pogrążyły się na jakiś czas w myślach, układając plany działania. Pierwsza przerwała milczenie pani Helena:
— Tak będzie, cioteczko — przemówiła swobodnie. — Dziś sobota, po obiedzie mają w szkole rekreacyę.... Ciocia, nie dając nawet poznać po sobie, że wie o wszystkiem przyszle mi Adasia koło czwartej do mnie. W „łozach” nad Bystrzycą będzie dziś grać wojskowa muzyka, i jakąś loteryę urządzają na dobroczynność; żeby ciocinego faworyta nie przerażać od razu, wezmę go z sobą na spacer, później wypijemy razem herbatę, a później — reprymenda... Oj damże mu dobrą nauczkę, dam!...
Tu wykręciła się na jednej nodze, jak furkadło: uderzając raz po raz dłonią w dłoń powtórzyła kilka razy:
— Damże mu nauczkę, dam!
Później z miną swawolnego dzieciaka dopadła suchej figury panny Teresy, obcałowała ją, uściskała na wszystkie strony i wybiegając z pokoju zawołała u progu:
— Ciociu, pa! paa! Proszę pamiętać: spacer. herbata, nauczka.
Zniknęła, jak sen nocy letniej.
— Przemiła kobiecina — mówiła w duchu panna Teresa po odejściu kuzynki. — Czego te niepoczciwe plotkarki chcą od niej.... Przylepka prawdziwa i zawsze sobie da radę i ciekawam, cobym była dziś poczęła, gdyby nie jej poczciwa rada i pomoc.


∗             ∗

Ze wstrętem i niepokojem oczekiwał dziś Adaś odgłosu dzwonka zwiastującego końca dzisiejszych lekcyj. Przez całe pięć godzin porannej lekcyi do żadnego kolegi słowa nie przemówił i siedział nastrzępiony jak sowa. Na domiar nieszczęścia nauczyciel greckiego języka „wyrwał” go — ani słowa mu nie odpowiedział. Włodzimierz dwa razy zbliżał się do niego i troskliwie wypytywał o przyczynę tego dziwnego usposobienia.

— Daj mi pokój — odburknął mu nie chętnie — „tróją” wziąłem.... Nie mów dziś do mnie.
Wreszcie dzwonek się odezwał, ostatnia lekcya się skończyła. Wyszedł sam, pospiesznie, umyślnie unikając towarzystwa kolegów, przedewszystkiem Dobieckiego. Ten, wczoraj jeszcze przyjaciel, stał mu się dziś tak wstrętnym, że patrzeć nań nie mógł; obrzydzenie uczuwał, gdy o nim pomyślał.
Szedł jakiś czas bezmyślnie, prosto przed siebie, aż oparł się na końskiej targowicy, już prawie po za miastem na drodze prewadzącej do rzeki. Brak gwaru miejskiego i przestronne błonia okalające go zewsząd sprawiły, że nagle oprzytomniał i własne połozenie stanęło mu żywo przed oczyma w całej swej grozie. Przypuszczał na pewne, że stara Rózia o wszystkiem ciotce powiedziała.
W ślad za tą myślą błysnęło mu przed oczyma: „Co z tego będzie”. Kanonik!... Toby jeszcze potrafił znieść — spowiadał się przecież zawsze przed nim. — Ale ojciec. Na samą tę myśl rzucił się naprzód jak dzik zraniony i chciał biedz do rzeki.
— Utopię się! — pomyślał — skończy się wszystko.
Wnet jednak pomyślał o matce, którą kochał nad życie. Stanął i znowu zaczął rozmyślać. Przypomniał sobie, jak mu ojciec zawsze mówił, że nie ma straszniejszej hańby dla szlachcica jak uciekać przed niebezpieczeństwem, jak być tchórzem.... A cóżby to było innego, jak nie tchórzostwo? Na samą tą myśl cała twarz dumnego chłopaka oblała się gorącym rumieńcem. Zawrócił raptem i pewnym krokiem, przecinając w poprzek błonie targowicy, powracał do domu. Był przygotowany na wszystko.
Jakże był zdumiony i uradowany, gdy wszedłszy na dziedziniec, zobaczył ciotkę, wyciągającą doń wesoło ręce i witającą go jakby się nic nie stało.
— Czekam na ciebie od pól godziny. Byłam już niespokojna. Obiad się popsuje.
— Widocznie stara nic ciotce nie powiedziała — pomyślał ucieszony i z zapałem ucałował staruszkę w obie ręce.
— Czy was dziś dłużej trzymali? — pytała troskliwie — Już trzy na drugą.
Zawstydzony Adaś odwrócił oczy w drugą stronę i szepnął:
— W szkole wysiedziałem się tak długo, umyślnie poszedłem się przejść trochę.
Poszli zaraz do obiadu, który już był gotów od pół godziny i czekał na pieszczocha. Przy stole panna Teresa była tak czuła dla bratańca jak nigdy; żałowała go teraz, wyrzucała nawet sobie, że go narazi na taki wstyd; odczuwała, co go będzie kosztować ta rozmowa z Heleną. Ozuła jednak jej konieczność; była pewną, że wpłynie zbawiennie na dalsze życie młodego chłopaka. Z tem wszystkiem trudno jej było powiedzieć mu: „idź do Heleny po reprymendę”. Zwlekała z tem do ostatniej chwili. Po obiedzie zabrała Adasia do kwiatowego ogrodu i tam z lubością pokazywała mu świeżo rozkwitnięte tulipany, które lubiła ogromnie i miała ich mnóstwo. Wreszcie, gdy już czwarta godzina się zbliżała, czerwieniąc się jak pęsyonarka i pokaszlując co chwila wypowiedziała, ułożoną z góry przemowę, w której kunsztownie pomieściła i zaprosiny Heleny towarzyszenia jej na spacerze i herbatkę, mającą potem nastąpić, tylko nic nie wspominała o reprymendzie.
Nie domyślał się jej i Adaś; jak strzała pobiegł do swego pokoju, przebrał się najspieszniej w najparadniejsze swe ubranie i za dziesięć minut, dobrze jeszcze przed czwartą pobiegł do „kuzynki” Heleny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.