Błądzili po wód przestrzeni, Na wolę wiatrów rzuceni.
Mniemali iż odetchną, gdy Losy łaskawe Zawiodły wreszcie skołataną nawę
Na wybrzeże, gdzie nimfa z rodu Apollina, Cyrce, rządziła wszechwładnie. Lecz gdy strudzona drużyna, Jej dłonią podany zdradnie, Wypiła napój zatruty, Wnet każdy, mocą zaklęcia, Zyskał postawę zwierzęcia:
Tym pazury, tym rogi, tym skrzydła wyrosły,
Zmienili się w lwy, słonie, orły i koguty, W psy, wilki, krety i osły. Z całego grona, Ulisses jedynie Zdołał oszukać boginię: Odtrącił napój zaczarowany I smutnej uszedł przemiany.
Lecz za to w czarodziejce zaszła nagła zmiana:
A że nimfy co myślą, to wyznają szczerze, Więc rzekła, iż jest wielce zakochana W mądrym Greków bohaterze.
Ulisses ze szczerości skorzystał kobiecej I wymógł to, aby Grecy Odzyskali dawną postać. «Wprzód ich spytaj, nimfa rzecze, Czy, postradawszy przymioty człowiecze, Chcą napowrót ludźmi zostać?»
Bieży Ulisses: «Drodzy przyjaciele! Dobrej wieści wam udzielę: Cyrce przysięgła mi święcie, Zdjąć z was zaklęcie, Jeśli zechcecie; a w dowód szczerości Ja, w jej imieniu, obdarzam was mową. Na to Lew rzecze, potrząsając głową:
«Nie głupim, i pokornie dziękuję waszmości; Miałbym się zrzec lwiej natury? Postradać kły i pazury?
Byłem sługą, dziś królem; zwierząt pokolenia Z trwogą słuchają mojego skinienia; Zmiana mi się nie opłaci, I nie chcę dawnej postaci.»
Ulisses do Niedźwiedzia bieży: «Miły bracie,
Byłeś tak ładnym chłopcem! co się z tobą stało!
— Wy, ludzie, na piękności wcale się nie znacie, Rzekł Niedźwiedź z miną zuchwałą; Poznałem dzisiaj Niedźwiedzicę młodą: Ona ci powie, że mych nowych braci Przeszedłem wdziękiem, zręcznością, urodą; Więc nie chcę dawnej postaci.» Ulisses Wilka namawiać zaczyna:
«Kolego, na Jowisza! ja cię nie poznaję;
Każdy na ciebie sarka i każdy przeklina Twe drapieżne obyczaje;
Baranek płacze córki, owca płacze syna;
Dawniej byłbyś ich bronił, dziś gnębisz niegodnie.
Rzuć lasy, rzuć gwałt i zbrodnie: Znów możesz, wilczą odmieniwszy postać, Uczciwym człowiekiem zostać.
— Uczciwym? Wilk odrzecze, alboż to na ziemi Istnieją uczciwi ludzie? Wy nas zbójcami zwiecie drapieżnemi: A jakież zwierzę w chciwości, w obłudzie Z człowiekiem zrównać się zdoła? Wszak wy, świętoszki bez czoła,
Jako wilki czyhacie na zgubę swych braci;
Wszak wy pełnicie gwałty, mordy i grabieże;
Stokroć gorszy wilk-człowiek, niżeli wilk zwierzę, Więc nie chcę dawnej postaci.» Próżno Ulisses, rozpaczą przejęty, Nakłaniał ich do odmiany: Słonie i Krety, Osły i Barany Chciały żyć między zwierzęty. Bo kiedy namiętność, zdradnie, Rozumem ludzkim zawładnie,
Słuchając jej podszeptów, człek mniema w swej pysze, Iż od wszelkiego jarzma się wyzwoli;
Choć właśnie wtedy jęczy w najsroższej niewoli, Jak Ulissesa głupi Towarzysze.
Pewna pobożna dewotka,
Chowała w celi Wróbla i cichego Kotka,
A grzecznisiowi temu dawszy imie Lubek,
Dla rymu z Kotem, Wróbla nazwała: Jakóbek.
Obadwa przyszli na świat prawie jednej chwili; Tak się też bardzo lubili,
Że jeden bez drugiego nie żyłby godziny.
«Ach, przyjacielu jedyny, Mawiał Wróbelek do Kota, Tyś moja rozkosz, tyś moja pieszczota...
Ale ja może ciebie czasem, wśród igraszki, W nosek za mocno udziobnę?...
— Nie, to ja może ciebie pazurkiem uskrobnę,
Czasem aż do boląca? — Ej co tam, to fraszki, W przyjaźni wszystko łatwe do zniesienia.» Więc powtarzając tkliwe uściśnienia, Gdy sobie wieczną zgodę przysięgali, Ściskali się, całowali,
Ni ztąd, ni zowąd, oknem Wróbel obcy wpada
I siemie Jakóbkowe, nie pytając, zjada.
«Czego tu chcesz? zawoła Lubek najeżony,
Jak śmiesz mojemu bratu zjadać pożywienie?»
Na to przybysz odrzeknie: «Proszę uniżenie!
A tobie co do tego, ty nikczemny Kocie?..»
Ledwie tych słów dokończył, już Kot, cap go w szpony,
Dusi i chrusta, mówiąc: «Ach, co za łakocie, Co za mięsko smaczne, kruche!...»
I w minucie biednego zadławił jak muchę; Potem pazurki zaczął oblizywać,
Na Jakóbka spoglądać, mamrotać, poziewać, Aż mu się chytre oczki zaiskrzyły! «Cóż ci to, mój Lubku miły?
Czyś nie słaby?... Ty widzę zjadłeś tego gbura, Nawet z nogami i z głową?
— Zjadłem!..» Kot fuknął dziko i surowo,
(Aż na Jakóbku zadrżała skóra), I umilknął... to milczenie Powiększyło ptaszka drżenie. Nie chcąc jednakże dać poznać Kotowi Wzrastającej w sobie trwogi, Tak dalej mówi:
«Dla czegoś się zasępił, przyjacielu drogi?.. Taki jesteś zamyślony! Tak wyprężyłeś twe szpony!...
Ślepki tak ci się świecą, a ogon jak pika, Prawie pułapu dotyka!...
Pewnie ci żal żeś go tak skarał bez litości, Bo też przyznaj sam w szczerości,
Że to był krok z twej strony zanadto dziwaczny:
Biedny, teraz się trapisz. — Ej! nie zgadłeś wcale, Odrzeknie Kot poufale,
Ja myślę nad tem jaki ty musisz być smaczny,
Kiedy ten polny Wróbel, co nie zna siemienia, Tak mi nałechtał podniebienia...
Przysiągłbym, żeś jest pulchny, delikatny, kruchy!»
Ale na te pochlebstwa Jakóbek już głuchy,
Frunął za okno, raczej z głodu uschnąć gotów,
Niż z takim Pityasem dłużej żyć w przyjaźni.
Mamy i między ludźmi dość przyjaciół Kotów,
Którym nasz byt spokojny podniebienie drażni.
Zebrawszy wielkie skarby w krwawym czoła pocie,
Skąpiec osiadł nad morzem, na ustronnej skale.
Drżał jednak przed złodziejem, i spać nie mógł wcale, Myśląc o złocie. Nudził się przytem, jak każdy odludek; Więc w dzień i w nocy chodził do komnaty Zamkniętej na dziesięć kłódek, Liczył talary, dukaty,
Ale... o zgrozo! dolo nieszczęśliwa! Z dniem każdym skarbu ubywa! Czyżby się złodziej zakradł pokryjomu?
Nie sposób, jego kłódek wytrych nie naruszy: A w całym domu
Był tylko on i Małpa; zresztą, żywej duszy. Aż raz, do skarbca kiedy wszedł znienacka,
Spostrzega Małpę w oknie: czy go wzrok nie myli?
Małpa z worków świecące wydobywa cacka, Ogląda, maca, wącha, a po chwili, Dla igraszki, zwierz przeklęty Rzuca je w morskie odmęty!...
Ztąd sens moralny jasny jak na dłoni,
Że co sknera uciuła, marnotrawca strwoni.
Młoda Koza Białonóżka, I Białoszyjka, jej drużka, Obie wsławione uporem, Razem umknęły z łąki, pod pozorem Że trawka miękka, wilgotna i ckliwa, Na kozie zdrowie źle wpływa.
Pasterz nie puszczał w zagaj; a więc na przekorę,
Zachciało się jejmościom z drzew ogryzać korę,
Skubać gałązki i listeczki młode:
«Nie wolno robić szkody, otóż róbmy szkodę.» Białoszyjka w jednę stronę, Białonóżka poszła w drugą; Alić, niedługo, Uznojone i spragnione, Jęły szukać dla ochłody Świeżej wody. Potok po skałach szumiał w bystrym biegu:
Między lasem, na prawym i na lewym brzegu, Przez dęby, brzozy i jodły, Dwie kręte ścieżki do potoku wiodły, A kładka wązka, drżąca i zbutwiała, Końce drożynek wiązała.
Z jednej strony na kładkę Białonóżka wbiega,
A z drugiej Białoszyjka: ta tamtę spostrzega,
Tamta tę; z hardą miną, przyjaciółki obie Idą ku sobie.
O wodzie zapomniały: przyszła im pokusa, Tej, przejść na lewo, a tamtej na prawo; Razem, żwawo Dają susa I broda w brodę, uparte sąsiadki Zbiegły się w połowie kładki. «Z drogi! woła Białonóżka; Ustąp, póki grzecznie proszę!
— Ja mam ustąpić? za jakie trzy grosze? Najniższa służka!
Nie wiesz, że ja, po ojcu, z Kaszmiru pochodzę? Jak śmiesz zawadzać mi w drodze?
— Oto mi racya! a więc, że masz brodę Z włosem grubszym od powroza, Dla twej wygody mam się rzucić w wodę? Mnie rodzi angorska koza: Wiesz, co to znaczy: a zatem, precz z drogi! — Ejże, bo wezmę na rogi! — A sprobuj! — A sprobujmy!» Wszczął się bój zajadły, A wtem obie się potknęły, Razem do potoku wpadły I utonęły.
Wypadek to nie nowy. Na życia drożynie Niejednej kozie noga się powinie.
Szukając jadła
W pazury wpadła Kotowi.
Woła w kłopocie:
«Ach, puść mię, Kocie Jedyny!
Ocal niebogę,
Miej wzgląd na trwogę Dzieciny!
Zjem krup dwa ziarna:
Zdobycz to marna Jak sądzę;
A więc w tym domu
Szkody nikomu Nie zrządzę.
Daruj mi życie;
Ja ci sowicie Odpłacę;
Za lepszą strawą
Pobiegnę żwawo W pałace.
Gdy wrócę z wiosną,
Kotkom urosną Pazury;
Niechże mnie wtedy
Z twojej czeredy Zje który.
— Nic to nie nada,
Kot odpowiada, Jam stary;
Łzy nie pomogą,
Pójdziesz niebogo Na mary.
Dla moich dziatek
Znajdę dostatek Zwierzyny;
Nie wzruszy Kota
Płacz i prostota Dzieciny.»
Baśń to prawdziwa,
Z której wypływa Najprościej,
Że w starej duszy
Młodość nie wzruszy Litości.
Raz, Jeleń zasłabł; więc przyjaciół rzesza Bieży odwiedzić chorego, Każdy chce leczyć, każdy go pociesza, A doktór Daniel, z Łosiem, swym kolegą,
Przez przyjaźń, więc bezpłatnie, z jeleniej apteki Przepisali różne leki: Dyetę, zimne okłady, I tam dalej i tam dalej. Jeleń ze łzami się żali:
«Dajcie mi umrzeć, dziękuję za rady; Pozwólcie tylko, niech w ciszy Wyzionę ducha». Ale ciżba towarzyszy Prośby nie słucha; Płaczą nad chorym, a wpośród lamentu, Pełniąc pociechy smutne obowiązki, Skubali trawę, listki i gałązki, Aż zjedli wszystko do szczętu. Wyzdrowiał Jeleń, ale drugiej doby Zmarł biedak z innej choroby:
Pościł bowiem od świtu do słońca zachodu,
I, dzięki przyjaciołom, musiał skonać z głodu.
O czasy! o zwyczaje! bez pełnej kalety,
Niesposób żyć na świecie. Kędy stąpisz nogą, Wszystko potrzeba opłacać zbyt drogo, Nawet przyjaciół, niestety!
Lis młody, lecz w chytrości równy już staremu,
Ujrzał pierwszy raz w życiu Konia na pastwisku;
Rzekł więc swemu koledze, Wilczkowi głupiemu:
«Bratku, chcę cię przypuścić do wspólnego zysku;
Nastręcza nam się zdobycz, ale to nie lada!
— No? Jakaż? — Ja sam nie wiem jak się on nazywa
Ten zwierz piękny i duży. — Poznać go wypada.
— To też pójdź ze mną, on tu za krzakiem spoczywa.
— Opisz mi go. — Nie umiem. — No, to idźmyż wreszcie.» Pos zliPoszli; więc Lis do Konia: «Któż waszeć jesteście?
Ten pan życzy was poznać. — Jakże się Waść zowie?»
Zagapiony Wilk spyta. «Na tylnem kopycie,
Odeprze Koń, możecie przeczytać panowie,
Co kowal sam napisał, a wnet się dowiecie.
— Ja, Lis rzeknie, przeczytać nie umiem biedaczek;
Mój rodzic był to chudy, ubogi prostaczek,
Nie miał na mnie zkąd łożyć; ale ty, kolego, Ty miałeś przecie ojca uczonego,
Ty zapewne przeczytasz?» Wilk, próżnością zdjęty,
Zawoła więc na Konia: «Podnieśno Wać pięty,
My to tam przeczytamy.» Tego Koń chciał właśnie, Jak wierzgnie nogą, jak w paszczę go trzaśnie,
Aż mu wybił sześć zębów. Wtedy Lis zawoła: «O zgrozo! ten łotr bez czoła
Tak cię w łeb zamalował! Ale bo też bracie,
Znać ztąd, że mądrych książek niewiele czytacie;
Wszakże tam napisano więcej od pół wieka:
Że z nieznajomym, zawsze lepiej być zdaleka.»
Na pewną Mysz oddawna szlifował pazury Srogi Mruczysław, hetman kociej rzeszy. Myszka, płochliwa z natury Do Szczura po radę spieszy.
A był to frant wierutny, przytem kawał tchórza; Lecz wszędzie głosił niecnota, Że się żadnego nie obawia kota.
Wysłuchawszy skarg Myszy, Jego Wielkość Szczurza:
«Rachuj na mnie, powiada; mam ja pewną władzę
Między braćmi szczurami: wnet wojsko zgromadzę,
I Kota przepędzimy tam, kędy pieprz rośnie.»
Mysz dobrodzieja w łapkę cmoknęła radośnie, A bohater co prędzej do śpiżarni bieży, Gdzie liczna szczurów gromada, Z garnków, półmisków, rynek i talerzy, Kosztem gosposi pije i zajada.
Gdy przybył bez tchu prawie, szczury całą zgrają Z wrzaskiem do gościa przypadły. «Co ci się stało? pytają.
— Bracia, baczność! Szczur rzecze; Mruczysław zajadły, Ten kat, ten djabeł wcielony, Krwią tylko żyje, tylko mordem dyszy I bez litości, rzeźnickiemi szpony Tępi ród myszy. Jakież ztąd skutki? gdy myszy nie stanie, Nas będzie hultaj łowić na śniadanie; Więc baczność, uszy do góry,
I do broni! — Do broni!» wykrzyknęły szczury.
Na to hasło, niejedna zbyt czuła szczurzyca, Łzami zrosiła swe lica; Ale płacz niewiast nie powstrzyma męztwa: Więc szczury, pewne zwycięztwa, Zbroją się; każdy do torby zabiera Kawałek sera, Każdy przysięga, że powróci z chwałą, Lub legnie na bojowisku.
«Naprzód, marsz!» Ruszają śmiało, Alić Kot, już z Myszą w pysku, Zjawia się zdala. Na ten widok srogi
Szczury w pomoc nieszczęsnej szybkim dążą krokiem.
Mruczysław groźnie mruknął, krwawem błysnął okiem I śmiało bieży. Umilkły okrzyki, Drżeć zaczynają harde wojowniki, A wtem Szczur woła: «Lewo zwrot i w nogi!» Powiodła się rejterada: Każdy do swej nory wpada, Odbiegła wszystkich wojenna ochota,
I cicho w jamach siedzą, bo wara od Kota!
Orangutan, w pewnem mieście,
Chciał mieć żonę. Dopiął celu,
Lecz, małpując mężów wielu,
Jął dokuczać swej niewieście:
Łajał, fukał, bił niecnota,
Aż zabiła ją zgryzota.
Został synek: ten łzy leje,
Szlocha, włosy rwie z rozpaczy;
Z syna łez ojciec się śmieje:
Stracił żonę, cóż to znaczy!
Zmarła jedna, niezadługo Znajdzie drugą,
I znów, wedle małp zwyczaju,
Wprędce wyszle ją do raju.
Wciąż małpuje swoich braci,
Na hulanki pieniądz traci;
Za nic dziecię, za nic żona:
Małpą żył i małpą skona.
Orangutan, w każdej skórze
Wiernym będzie swej naturze.
To więc, mili towarzysze,
Chcę powiedzieć wam najprościej,
Że gdy małpa księgi pisze,
Jest w nich wszystko, prócz mądrości.
Lis, wyjadacz starej daty, Co z niejednej tarapaty Wykręcił się był na sucho, Doigrał się wreszcie swego. Z kitą spuszczoną, ociekły juchą, Podziurawiony jak przetak, Skarżył się biedak, a na ludzi nie tak
Jak na te Muchy, co go cięły do żywego.
«Tfu, do djabła! rzecze w złości, Już też mi przyszło na biedę, Gdy i to psiarstwo na skórze mej gości I najczystszą krew mą pije! — Idę ja tam, zaraz idę,
Ozwał się Jeż przyjaciel; wnet ja ci sąsiedzie
Każdą z tych pasożytek jak włócznią przeszyję.» Ale Lis pokręcił głową Nad prostego Jeża mową: «O nie! z tego nic nie będzie;
Daj mi pokój, mój bracie, już się te napiły:
Nowe, przyszłyby głodne i gorzej dręczyły.»
Co do mnie, i ja także jestem zdania Lisa:
Stary urzędnik chłepce, a nowy wysysa.
Nietoperz biedny, lecz zręczny i śmiały,
Zawarł z Krzakiem i Kaczką kontrakt tej osnowy, Iż on da swoją pracę, oni kapitały, A zysk z handlu, do połowy. Firma Nietoperz i Spółka Miała sprowadzać pieprze i szafrany, I różne zamorskie ziółka, Założyć kantor wymiany I pożyczać na zastawy
Za procent umiarkowany. Ale Nietoperz, jak worek dziurawy, Pochłaniał wszystkie fundusze, Klnąc się na duszę, Że handel idzie jak z płatka I obfite da intraty. Tak swych wspólników łudził do ostatka; Lecz gdy po roku przyszło do wypłaty, Rachunek prawdę powiedział im szczerą: Zero od zera, jest zero! Bankructwo jawne: wstyd, proces, zgorszenie; Krzak zwiądł ze smutku, a Kaczka narzeka, Że, choć niewinna, jednakże ją czeka Utrata czci i więzienie;
Cóżby jej antenaci powiedzieli na to, Widząc swą córę za kratą! Nietoperz skoczył po rozum do głowy I wpada na koncept nowy: «Rozgłoście, rzecze, iż morskie odmęty Pochłonęły nam okręty,
A może wierzyciele, litością przejęci, Biorąc w rachubę te mniemane straty, Nie będą żądać zapłaty;
Probujmy: kto ma rozum, zawsze się wykręci.» Więc Krzak zaczepia każdego przechodnia: «Ach, dobrodzieju! przeszło od tygodnia Czekamy, wielce stroskani, Czy się nasz okręt nie zjawi w przystani:
Smutne przeczucie nam wróży, Że może zatonął w burzy.» W odpowiedź, każdy skubał nieboraka; Na złe mu zatem wyszła oczywiście Przemowa taka: Stracił gałązki i liście. «Ja, rzecze Kaczka, dam nurka pod wodę, A może odszukam szkodę.» Ze wstydem w morskiej skryła się głębinie: Wątpię, czy kiedy znów na wierzch wypłynie.
Zaś Nietoperz, wspólników zbogacony mieniem Krył się dzień cały, lecz pod nocy cieniem Umknął cichaczem i przepadł bez wieści: Oto i koniec powieści.
Niech nigdy swojska kaczka lub krzak, nie powierzy
Swego grosza zabiegom chytrych nietoperzy!
Psów pokolenie już czwarte,
Buńczuczne i niespokojne,
Z kotami toczyło wojnę.
Równo uparte, zażarte
I wierne swojej naturze,
Obiedwie walczące strony,
Na wrogów odwiecznych skórze
Tępiły zęby i szpony.
Chcąc bitwy zakończyć krwawe,
Człowiek rozsądził tę sprawę,
I wyrok, na pargaminie
Spisany, wydał niezwłocznie,
Iż, kto znów kłótnię rozpocznie,
Sroga go kara nie minie:
Wedle przyjętych zwyczajów
Otrzyma setkę nahajów.
Do plag, ni Pieski, ni Koty
Nie miały, zda się, ochoty;
Wprędce zgodziły się zatem
Gdy sędzia zagroził batem,
I żyły wedle traktatu,
Jak bracia, jak przyjaciele,
Na podziw całemu światu.
Aliści, w czasu niewiele
Znów się zaczęły rozterki,
To o chleb, o kroplę mleka,
O kawał mięsa lub szperki,
I przed trybunał człowieka
Proces wytacza się nowy.
Sędzia, po krótkim namyśle,
Gdy sprawę rozważył ściśle,
Dał wyrok takiej osnowy,
Iż Koty, znane z łakomstwa,
Z chytrości i wiarołomstwa,
Z podstępów, zdrad i kradzieży,
Chłostą ukarać należy.
Słysząc to, Koty strwożone
Przywiodły na swą obronę
Wyrok poprzedni, i biegą
Szperać w archiwach sędziego.
Próżno szukają dzień cały:
Znikły szacowne foliały,
Kopie i oryginały!
Myszy to ciżba przeklęta
Zjadła wszystkie dokumenta.
Więc koci ród zemstą dyszy
Za taki czyn świętokradzki,
I odtąd, żarłoczne Myszy
Ich zdradne tępią zasadzki;
A człowiek, rzecz oczywista,
Najwięcej na tem korzysta.
Ta bajka, jak innych wiele,
Szczerą wam prawdę powiada,
Że zawsze mocniejszych zwada
Na skórze słabszych się zmiele.
«Słuchaj, rzekł Lis do Wilka, bracie i kolego! Codzień zajadam te same przysmaki, Stare koguty lub chude kurczaki; Już mam dość tego dobrego, Drób kością w gardle mi stoi: Chciałbym sprobować choć raz, dla odmiany, Jak też smakują barany. Naucz mnie więc, z łaski swojej,
Jak mam wpadać między trzodę, Jak chwytać owce kudłate, A jaką chcesz dam zapłatę, Czem chcesz, wdzięczności dowiodę.
— Zgoda, Wilk rzecze na to; odmieniwszy postać,
Możesz, jak ja, baronem feudalnym zostać, I na gościńcu zaczajony skrycie Zarabiać sobie na życie.
Właśnie kilka dni temu, w lesie, na wygnaniu, Zmarł mój braciszek stryjeczny;
Przywdziejesz jego skórę, i w takiem przebraniu Od kundlów będziesz bezpieczny.»
Jakoż niebawem, w nową odzież ustrojony, Wyuczony w Wilka szkole, Lis chyłkiem wypadł na pole, I przez zagony Na błonie bieży, Gdzie trzoda cała Wpośród pasterzy Trawkę skubała. Nagle z za krzaka wyskoczy: A że strach wielkie ma oczy, Więc głupie owce, struchlałe i drżące,
Zamiast jednego, Wilków ujrzały tysiące,
I w nogi!... a za niemi pieski i pasterze.
Zostało jedno jagnię. Lis w paszczę je bierze
I z łupem swym do lasu wlecze się powoli. A wtem zdaleka, na roli
Kogut gdzieś zapiał. Ta znajoma nuta
Nęci Lisa, i wabi, i po sercu głaszcze; Roztwiera paszczę, Porzuca jagnię: hajże na koguta! Od rana za nim pędził do wieczora,
Myśląc: «Na co mi owiec, gdy koguty lubię?
Zawsze popęd wrodzony, przy najpierwszej próbie Wylezie, jak szydło z wora.»
Rak stary rzekł do syna: «Wstydź się, moje dziecię!
Zamiast przodem, wspak chodzisz: szkaradna to wada.
— Tak mnie przecie uczono, Rak młody powiada;
Chodzę, jak ty, jak matka i każdy rak w świecie.»
Jeśli świat ze słów waszych odnieść ma korzyści,
Wspierajcie je przykładem, wielcy moraliści!
Pewnego razu, na wierzchołku skały, Orzeł wspaniały Spotyka się oko w oko Ze Sroką.
Zadrżała z trwogi Sroka gadatliwa:
Szczęściem, że Orzeł był już po śniadaniu, I tak do niej się odzywa: «Rad jestem temu spotkaniu:
Nudzę się: wolno ci zatem Stanąć przed mym majestatem I zabawiać mnie rozmową.» W to graj Sroce! Gwarzy, szczebioce, Plecie ani to, ni owo, Obmawia szczygły, czeczotki, Nawet niewinne turkawki, I dla królewskiej zabawki, Powtarza plotki Stare i nowe, A kłamie większą połowę. Rzekła nareszcie, iż na Orła dworze Wiele usług oddać może: Podglądać, słuchać, szpiegować I Królowi raportować; Wszystko zobaczy i wszędzie się wkręci: Więc mu z radością służby swe poświęci. «O, wierzę, z gniewem Orzeł odpowiada, Że ci ten urząd do smaku przypada, Lecz nienawidzę potwarzy, Pochlebców, ani plotkarzy;
Bądź zdrowa, i to sobie spamiętaj jedynie,
Że zwykle, czem kto grzeszy, od tego też ginie.»
Strzelec, wyszedłszy raz na polowanie, Schwytał żywcem młodą Kanię. W dziejach łowiectwa wypadek to rzadki. Chciał więc Królowi ze swojej zdobyczy Zrobić podarek; a w myśli już liczy, Jakie w nagrodę otrzyma dostatki,
Jakie zaszczyty, godności: Może zostanie stróżem sokolarni? A może nadzorcą psiarni? A może łowczym Króla Jegomości? Pełen otuchy do pałacu spieszy, I staje wśród dworskiej rzeszy Trzymając ptaka, jak chcą sokolnicy, Na rękawicy. Wtem Kania, dzika i nieokrzesana, Opuszcza dłoń swego pana, Usiada (o smutny losie!) Na Króla nosie, I ostremi ściska szpony Nos poświęcony, Jak gdyby to był nos, ot, lada jaki. Ztąd prosty wniosek, że ptaki Niewychowane na królewskim dworze, Nie wiedzą, kiedy i kogo, I kto za nos wodzić może. Strzelec, zdjęty wielką trwogą, Wabi Kanię ręką, głosem, Ale Kania nie chce wcale Rozstać się z królewskim nosem, I drapiąc go poufale Zda się, jakby chciała stale Siedzibę założyć sobie Na onej twarzy ozdobie.
Odleciała nareszcie. «Najjaśniejszy Panie,
Rzekli dworzanie, Za taką straszliwą zbrodnię Wskaż na śmierć Strzelca i Kanię.
— Bynajmniej, Król odrzecze, niech idą swobodnie: Bo ani głupiego ptaka, Ani Myśliwca prostaka Za dobre chęci karać nie przystoi.
Zamiar nie dopiął celu; lecz nos się zagoi,
A Król, co mimowolnych uraz nie przebacza, Swojej godności uwłacza.» Tak więc Króla pobłażanie
Ocaliło od śmierci i Strzelca i Kanię.
Czy tak bardzo zgrzeszyli? Kania nieostrożna
Nie wiedziała, że nadto zbliżać się nie można
Do wielkich panów; to było jedyną Obojga winą.
Nadobnej Wenery synek,
Bożek Miłości, płochy Kupidynek, Z Szaleństwem kiedyś wszczął kłótnię. Szaleństwo grzechotką zmierza, I Kupidynka okrutnie W oczy uderza, Tak, iż od tego momentu Oślepł do szczętu.
Na krzyki syna Wenera przybiega, Srogie kalectwo spostrzega: Była matką i kobietą, A przeto Łatwo osądzić, iż Olimpu sfery Drżały od szlochań Wenery; Był to lament, co się zowie: Jowisz, Nemezys i wszyscy Bogowie Ogłuchli prawie. Wreszcie sąd złożono, I Jowisz, wespół z Junoną Zagaił sprawę. Matka nieszczęśliwa Na Szaleństwo zemsty wzywa: Zdjęta rozpaczą głęboką Żąda za ten czyn szkaradny Kary przykładnej: Ząb za ząb, oko za oko! Bo jakże spełni swoje powołanie Kupido, z jego winy oślepiony?
Wysłuchawszy stron obu, skargi i obrony, Jowisz wygłosił to zdanie:
Skoro dobro publiczne trzeba mieć na względzie,
A Kupido nie może postąpić i kroku,
Więc Szaleństwo, na mocy naszego wyroku, Odtąd Miłości przewodnikiem będzie.»
Kruk, Żółw, Gazella i Szczur, jak wieść niesie,
Połączeni przyjaźni węzły serdecznemi, Mieszkali w ustronnym lesie. Niestety! nie ma na ziemi Kryjówki, gdzie nie dosięga Chciwego człeka potęga. Pewnego dnia, przez swawolę
Płocha Gazella wybiegła na pole; Pies, ów niewolnik człowieka I wspólnik w krwawej zabawie, Ślady jej wytropił w trawie: Goni i szczeka, A zwierz ucieka. Kiedy na obiad, pod sosną zieloną Zeszło się przyjaciół grono, Szczur z westchnieniem się odzywa:
«Już nas dziś jest trzech tylko, mili towarzysze! Czemuż Gazella płochliwa, Krusząc przyjaźni ogniwa, Rzuciła nasze zacisze! — Ach, Żółw odpowie, ja lękam się zdrady, I gdybym krukiem był albo jaskółką, Wnetbym poleciał na zwiady, Co się stać mogło z naszą przyjaciółką;
Wierzcie słowom starego, przyjaciele młodzi, Że o jej sercu wątpić się nie godzi.» Na takie słowa, Kruk, nie myśląc wiele, Rozwinął skrzydła i leci: Spostrzega zdala niebaczną Gazellę Ujętą w sieci; A zatem czasu nie traci Na pytania i rozmowy (Jak czynią przemądre głowy) I co tchu wraca do braci. Rzekł, co widział, i w tej chwili
Walną naradę złożyli.
«Ja ze Szczurem, Kruk rzecze, na pomoc polecę, A dom zostawmy na Żółwia opiece; Nimby się dowlókł nasz przyjaciel stary, Gazella pójdzie na mary.»
Kruk poleciał, Szczur pobiegł; lecz i Żółw nieboże, Myśląc, że przydać się może, Pokryjomu Uszedł z domu, Złorzecząc, iż go ugniata Ciężki pancerz, stare lata, I że nazbyt krótkie nogi Plączą mu się podczas drogi. Gdy się tak wlecze powoli, Szczur ostrym zębem zdradną przegryzł siatkę I przyjaciółkę wydobył z niewoli. Wtem, odgłos kroków przepłoszył gromadkę: Nadchodzi strzelec. «A to co za psota? Kto mi sieć przerwał? pewnie Szczur, niecnota!» Trójka przyjaciół, strwożona hałasem, Rozbiega się w prawo, w lewo, Szczur do jamy, Kruk na drzewo, Gazella znikła za lasem. Już, zawiedziony w nadziei, Myśliwiec odchodził z kniei, Gdy zoczył Żółwia. «Smaczny kąsek, rzecze, Ta zdobycz mi nie uciecze, Lecz dla pewności w worek wsadzę waści.»
Jak rzekł, tak zrobił. Odeprzeć napaści Potulne Żółwie nie mogą: Więc śmierci wyglądał z trwogą, Gdy Kruk Gazelli doniósł, co się stało. Ta z lasu wypada śmiało, Strzelec ją goni, wór rzuca na ziemię, A Szczurek, nie bity w ciemię, Przegryzł postronek, dobył niewolnika I razem z Żółwiem do lasu umyka.
Mimo sił słabych, cudów dokonywa Przyjaźń prawdziwa.
Od świtu rąbiąc sosny do wieczora, Drwal stary złamał rękojeść topora.
Las się cieszył, ujrzawszy zepsute narzędzie,
Iż człowiek mimowoli oszczędzać go będzie. A wtem z pokorą Drwal rzecze do Lasu: Nie przeczę wcale, iż z dawnego czasu Tępiłem ciebie; ale się poprawię, Tylko mi udziel łaskawie Jednej gałęzi, a przysięgam święcie,
Że twoje drzewa, skazane Wolą dziedzica na ścięcie, Rąbać przestanę;
Pozostawię w spokoju brzozy, dęby, klony, I udam się w inne strony Szukać chleba i roboty; Pozwól mi naprawić szkodę, A w ocaleniu swem zyskasz nagrodę Pięknej miłosierdzia cnoty.» Las dobroduszny słucha prośby Drwala, Daje mu gałąź na rękojeść drugą. Źle wyszedł na tem. Bowiem, niezadługo Topór znów sosny obala I Las zobaczył dopiero przy zgonie,
Że sam broń przeciw sobie Drwalowi dał w dłonie. Jęczy, błaga i narzeka, Ale daremna to praca,
Bo przemoc i niewdzięczność jest godłem człowieka:
On, od początku świata, dobre złem odpłaca.
Indyki, nauczone tysiącem przykładów,
Że się im trudno ustrzedz od Lisa napadów,
Obrały sobie nocleg na wysokiem drzewie. W nocy, Lis chyłkiem podbiega: niestety!
Jak w obozie, dokoła pikiety, wedety. Więc rzecze w gniewie: «A! niechże mnie zając głupi Żywcem ze skóry obłupi, Niech mnie człowiek złapie w kleszcze,
Niech mi strzaska mózgownicę, Jeśli dziś, tej nocy jeszcze, Tych Indyków nie pochwycę!» Rzekł i przeróżne figle rozpoczyna. To staje dębkiem i na pień się wspina, To dokoła drzewa bieży, To niby jak martwy leży, To włos najeża, Zęby wyszczerza, Harcuje żwawo W lewo i w prawo, A nad każdym jego krokiem Ptactwo sennem czuwa okiem. Znużył je wysiłek taki: To ten, to ów z drzewa spada, A Lis chwyta głupie ptaki, Ukręca łby i zajada.
Niechaj dla tchórzów będzie to przestrogą,
Że zbytkiem ostrożności w biedę popaść mogą.
Mieszkaniec Scytyi, przed wieki, Wybrał się pomiędzy Greki,
Mówiąc, że zbadać wielce sobie życzy Kunszt ogrodniczy.
W drodze, sad ujrzał; wszedł doń i spotyka Ogrodnika,
Co opiekuńcze pełniąc obowiązki,
Z drzew niepotrzebne obcinał gałązki. «Co się to znaczy? zapyta Zdumiony Scyta;
Jeśli chcesz chrustu, znajdziesz go dość w lesie;
Lecz drzewo bez gałęzi, jakiż zysk przyniesie?» Na to Grek rzecze: «Drzewko za obficie Puszcza odrośle; skoro część odetnę,
W innych za to dzielniejsze obudzi się życie,
I wydadzą owoce mnogie i szlachetne.» Gdy barbarzyniec usłyszał tę mowę, Wraca do domu i z drzew swego sadu Wyciął konarów połowę. Nadeszła jesień: owoców ni śladu. Więc z wiosną znowu bierze się do dzieła: Znów tnie i wielkich zysków się spodziewa, Ale, nim wiosna minęła, Uschły drzewa.
Niejeden młokos włóczy się po świecie, I odrobinę wiedzy liźnie wszędzie; Ale wam powiem w sekrecie, Że przeto mędrcem nie będzie.
Już nie pamiętam za jaki uczynek, Słoń z Nosorożcem doszedł raz do zwady;
I naśladując przodków rycerskie przykłady, Wyzwał go na pojedynek. Już plac obrany, wyznaczona meta, A wtem przybywa sztafeta Z wieścią, że Jowisz swą Małpę nadworną Wysłał, by kwestyę rozsądziła sporną.
Słoń, przekonany, że wieść jest prawdziwą, Że Jowisz uczcić zamierza Tak potężnego rycerza, Do swych pałaców powraca co żywo, I każe świetne zgotować biesiady Na przyjęcie ambasady.
Mija dzień, mija drugi, Słoń dąsa się, zżyma, Nie widać posła. Nareszcie, zdaleka Mignęło mu przed oczyma Coś, niby nakształt człowieka;
Biegnie więc, wita Małpę nizkiemi pokłony, Pyta o zdrowie, I oczekuje, co powie. Lecz Małpa milczy. Był zatem zmuszony Sam wszcząć rozmowę. Więc paszczę rozdziawia I tak przemawia: «Nasz wielce miły brat Jowisz, niech raczy Spojrzeć na ziemię, a wkrótce zobaczy Walkę nieszpetną. — A z kimże i o co? Zapyta Małpa. — Jakto? Słoń odpowie, Czyliż nie wiedzą Bogowie Że Nosorożec, przemocą Pragnie mi wydrzeć moje przywileje, Przodków tytuły i prawa? Że nasz spór walka ma rozstrzygnąć krwawa? — Z tych sporów Jowisz się śmieje, Odrzecze Małpa; wyznaję waszmości,
Że w Olimpie nikt nie wie o twojej wielkości,
I żaden z Bogów, o waścinej zwadzie Nie gada nawet z Małpami. — Wszakże cię Jowisz przysłał w ambasadzie?
— Jesteś w błędzie; jak widzę, pycha ciebie mami: Dowiedz się zatem, że do skrzętnych mrówek Spieszę, zobaczyć, jak im się powodzi; Ich dola bardziej Jowisza obchodzi, Niż głupią dumą nadęty półgłówek.
Ziemska wielkość dla Bogów nie czyni różnicy:
Równi są w ich obliczu wszyscy śmiertelnicy.»
Mędrzec, widząc że go zblizka Jakiś Człek szalony goni, I silnym zamachem dłoni Kamienie ciska,
Wstrzymał swe kroki i spokojnie rzecze:
«Roztropnie czynisz, poczciwy człowiecze; Należy ci się zapłata: A więc, oto masz dukata.
Ciężką, jak widzę, trudnisz się robotą,
I hojniej pracę taką opłacić się godzi. Patrz, oto bogacz przechodzi: Jestem pewien że z ochotą, Jak zasłużyłeś, tak cię wynagrodzi.» Znęcony zyskiem, Waryat rady słucha, Palnął kamieniem od ucha, Lecz tu go inna czekała zapłata: Biegną pachołcy, silnemi powrozy Krępują dłonie Waryata: Poszedł nieborak do kozy.
Jeśli półgłówek z ciebie się natrząsa Lub zjadliwem słowem kąsa, A nie masz siły walczyć z przeciwnikiem, Czy orężem, czy językiem,
To go nakłoń (w tem sztuka) niech swą napaść zwróci
Ku temu, co złość jego skutecznie ukróci.
Od psów ścigany i już blizki zgonu,
Biegnąc, zobaczył przy świetle księżyca Widowisko pełne zgrozy: Plac, na placu szubienica, Na szubienicy powrozy,
A na powrozach łotrów szereg cały,
Niecne jastrzębie, lisy i borsuki, Dla przykładu i nauki Wisiały. Ich godny brat i kolega, Słysząc że psiarnia nadbiega, Zaciągnął powróz na szyję, Wśród nieboszczyków się kryje I czeka. A wtem, zdaleka Słychać szczekanie psiej zgrai: Pędzą kundysy, ogary, Szukając swojej ofiary.
Zwietrzyły Lisa: szczekają zawzięcie, Czem strzelec wielce się zdumiał,
Bowiem podstępu przeniknąć nie umiał, I rzucając przedsięwzięcie,
Odwołał pieski. «Łotr się gdzieś skrył, rzecze, Musi tu być jakaś nora:
Ale raz drugi już mi nie uciecze.» Jakoż, drugiego wieczora, Psy znów Lisa wytropiły. Nieborak zmyka co siły,
A mając jeszcze w pamięci Czem się ocalił przed grobem, Rozumiał, że tym sposobem I dziś z biedy się wykręci. Więc stryczek zakłada śmiało I jak nieboszczyk się zwiesza, Ale mu się nie udało: Wpadła psów zażarta rzesza,
Skacze i szczeka. Zdziwiło to strzelca,
Więc się rozgląda, spostrzega wisielca:
Przebóg, Lis żywy! Z tryumfu okrzykiem, Zmierzył, wypalił,
I Lis naprawdę został nieboszczykiem,
Przez ten sam podstęp, co go wprzód ocalił.
Cieszy się filut, gdy kogo oszuka, Lecz tylko do razu sztuka.
Kiedy na wiosnę, Słońca promień słaby Stopił w bagnie zimne lody, Wielce cieszyły się Żaby: «Słońce przyświeca dla naszej wygody, Ogrzewa kąpiel i rodzi owady, Zsyła rozkosze i zsyła biesiady, A zatem: niech żyje Słońce!» Przyszły potem dni gorące;
A Żaby w krzyk: «Słońce zdradnie Pije z bagna wód ostatki; Chce zabić nas, nasze dziatki, Niech zginie, niechaj przepadnie!» A Słońce na to: «Ciepła dzisiaj łaknie Wszystko, co żyje na świecie; Wy zaś, choć wody w kałuży zabraknie, Jednakże nie zaginiecie.
Mamże poświęcić zboża, zioła, kwiaty, drzewa,
Dla tego, że się Żabom kąpieli zachciewa?
Nie dotkną mnie zniewagi niesfornej hołoty:
Wy uciechy, a życia chcą wszystkie istoty.»
Samoluby na siebie wzgląd mają jedynie:
Byle im było dobrze, niech cały świat ginie.
Oddawna Dafnis młody oddał jej swe serce:
Niestety! wzajemności nie wzbudził w pasterce.
Pięknością równa Bóstwu, choć ziemi mieszkanka,
A jak głaz niewzruszona łzami i cierpieniem,
Ni słowem, ni uśmiechem, ni jednem spojrzeniem
Nie nagrodziła westchnień wiernego kochanka.
Wzgardzony, pragnął śmierci, i zdąża w rozpaczy,
Chwiejnym krokiem, przed progi lubego dziewczęcia,
Łudząc się, że okrutną raz jeszcze zobaczy.
Próżne były łzy jego, prośby i zaklęcia.
Alcymadura, w hożem towarzyszek gronie,
Obchodząc siedemnaste swych narodzin święto,
Polnem kwieciem śnieżyste ozdabiała skronie;
Zazdrośnie przed nieszczęsnym podwoje zamknięto:
Usłyszał tylko pieśni i wesołe śmiechy.
«Tylem ci nienawistny? rzekł Dafnis z zapałem;
Przy tobie, w twoje oczy patrząc, skonać chciałem:
Czemuż mi tej ostatniej odmawiasz pociechy!
Gdy umrę, u nóg twoich złoży ojciec stary
Te, któremi wzgardziłaś, serca mego dary:
Trzodę, błonie, psy wierne; a żądam jedynie,
Aby ze skarbów moich wzniesiono świątynię,
Gdzie twój posąg, otoczon Bóstwa majestatem,
Świeżym codzień pasterze wieńczyć będą kwiatem.
Obok, stanie grobowiec pod smętnym cyprysem;
Dłoń przyjazna niech skreśli na białym marmurze
Te słowa: «Stań, przechodniu i płacz nad Dafnisem:
«Umarł z miłości, wierny swej Alcymadurze.»
Wtem przerwał, dłonią serce przycisnął, upada,
Wątłą życia przecina nitkę Parka blada,
I razem strojna, piękna, kwieciem uwieńczona,
Staje w progu Pasterka wśród rówiennic grona.
Napróżno ją błagały, aby choć przez chwilę
Zapłakała na świeżej kochanka mogile;
Natrząsa się z ich żalu, z gniewu Kupidyna,
I złotym w białej dłoni igrając puharem,
W okół posągu Bóstwa taniec rozpoczyna.
Padł posąg i okrutną przygniótł swym ciężarem.
Z chmur głos zagrzmiał: «Nie żyje: niech odtąd na ziemi
Miłość wszystko ogarnia skrzydłami swojemi.»
Zadrżał Dafnis, ujrzawszy cień Alcymadury,
Spieszący do kochanka przez Ereb ponury.
Z podziwem słuchał pasterz, niegdyś pogardzony,
Że go błaga o jedną miłości iskierkę;
Wysłuchał... i w milczeniu odtrącił pasterkę,
Jak odtrącił Eneja cień smętnej Dydony.
Trzej ludzie świątobliwi, rzekłbym nawet: święci,
Żądzą swego zbawienia jednako przejęci,
Wpośród trosk, przeciwności i zawodów wielu,
Różnemi szli drogami do jednego celu.
Pierwszy, widząc że trudno skłonić trybunały,
By żwawiej sprawiedliwość wymierzać zechciały, Że wielu z jego współbraci Mienie i życie na procesach traci,
Umyślił być Rozjemcą i zwaśnione strony, Bez żadnej dla się nagrody,
Skłaniać do zgody. Drugi zaś, Lekarz wsławiony, Przez poświęcenie, nie dla zysku wcale, Wziął w swą opiekę szpitale.
Obaj za swoje trudy niewdzięczność zyskali.
Rozjemca, długoletnie gdy godził zatargi,
Z ust zawziętych pieniaczy słyszał same skargi,
Iż waży swe wyroki na nierównej szali;
A na lekarza zgodnie pacyenci sarkali,
Iż dbając o przyjaciół, innemi pomiata.
Taka to bywa w świecie wszelkich cnót zapłata.
Daremnym zniechęceni trudem towarzysze
Zrzekli się swych urzędów i za wspólną zgodą Spieszą w ustronne zacisze,
Gdzie nad jasną strumyka szemrzącego wodą,
W cieniu drzew rozłożystych, u stóp stromej skały, Mieszkał Samotnik zgrzybiały.
Przyszli, żądają rady. «Zacni przyjaciele,
Rzekł, o jednej wiem tylko, i tej wam udzielę.
Człowiek, co w drodze życia pamięta o niebie, Niech pozna samego siebie. Czy żyjąc w burzliwym świecie, Wpośród trosk i niepokoju, Ten cel osiągnąć możecie?
Patrzcie: gdy wzruszę dłonią czystą wodę w zdroju, Nie zobaczycie się w zmąconej toni, Bo jasny kryształ chmura wam zasłoni. Ale czekajcie, niech się uspokoi,
A znów swą postać ujrzycie.
Chcąc się udoskonalić, przyjaciele moi,
W zaciszu, na pustyni, spędzajcie swe życie.»
Dostojnicy, bogacze, władcy tego świata, Wy, których szczęście psuje, niedola przygniata,
Szukajcie chwil samotnych: może tym sposobem
Poznawszy się, ran wiele zgoicie przed grobem!
Ostatnia to nauka w moich bajek rzędzie:
Może przyszłych pokoleń pochwałę zdobędzie,
Może przyda się Królom, a Mędrców pokrzepi: Czyż mógłbym zakończyć lepiej?