Stracone złudzenia/Stracone złudzenia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Stracone złudzenia
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Illusions perdues
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Stracone złudzenia.



Panu Wiktorowi Hugo.
Ty, który, dzięki przywilejom Rafaelów i Pitt’ów, byłeś już wielkim w wieku w którym ludzie są jeszcze tak mali, i Ty musiałeś, jak Chateaubriand, jak wszystkie prawdziwe talenty, walczyć przeciw zawiści ukrytej poza kolumnami dziennika lub też przyczajonej w jego podziemiach. Toteż, pragnę, aby Twoje zwycięskie nazwisko dopomogło do zwycięstwa temu dziełu które ci poświęcam, a które, zdaniem niektórych osób, jest w równej mierze aktem odwagi, co pełną prawdy historją. Czyż dziennikarze nie byliby, jak markizi, finansiści, lekarze i adwokaci, tematem dla Moliera i jego talentu? Czemu tedy dla KOMEDJI LUDZKIEJ, która castigat ridendo mores, miałaby stanowić wyjątek jedna potęga, skoro prasa paryska nie uznaje za nietykalną żadnej?
Szczęśliwy jestem, drogi Panie, iż, przy tej sposobności, mogę się nazwać
Twoim szczerym wyznawcą i przyjacielem,
de Balzac.

Ani Lucjan, ani pani de Bargeton, ani Gentil, ani pokojowa Albertyna, nie wspominali nigdy o wydarzeniach tej podróży[1]; ale można mniemać, iż ustawiczna obecność służby zepsuła ją kochankowi, który spodziewał się pełnych rozkoszy wykradzenia. Lucjan, który podróżował pocztą pierwszy raz, zdumiewał się, widząc że droga z Angoulême do Paryża pochłonęła niemal tyle, ile on przeznaczał na życie przez cały rok. Jak ludzie którzy łączą wdzięk dzieciństwa z siłą talentu, popełniał ten błąd, iż, na widok rzeczy tak dla siebie nowych, wyrażał naiwne zdziwienie. Mężczyzna powinien dobrze poznać kobietę, nim odsłoni przed nią z całą prostotą swoje wzruszenia i myśli. Tkliwa i szlachetna kochanka uśmiecha się z tych dzieciństw i rozumie je; ale, jeśli jest istotą bodaj trochę ambitną, nie przebaczy kochankowi, iż okazał się dziecinny, próżny i mały. Często kobiety wkładają w swój kult tyle przesady, iż chcą wciąż znajdować bóstwo w swoim fetyszu; tylko te, które kochają mężczyznę dla niego bardziej jeszcze niż dla siebie, ubóstwiają jego małostki narówni z jego wielkością. Lucjan nie wiedział jeszcze, że u pani de Bargeton miłość narodziła się z dumy. Popełnił tę omyłkę, że nie umiał zrozumieć pewnych uśmieszków Luizy w ciągu tej podróży, kiedy, zamiast panować nad sobą, dawał folgę pustotom młodego szczura który wydobył się z jamy.
Podróżni stanęli o świcie w hotelu Gaillard-Bois, przy ulicy de l’Echelle. Byli oboje tak zmęczeni, że Luiza przedewszystkiem chciała się położyć, poleciwszy Lucjanowi wziąć pokój o piętro wyżej. Obudzono go na obiad; dowiedziawszy się która godzina, ubrał się spiesznie i zastał Luizę w jednym z owych ohydnych pokojów, stanowiących hańbę Paryża, gdzie, mimo tylu uroszczeń elegancji, niema jeszcze ani jednego hotelu, w którym majętny podróżny mógłby odnaleźć dom. Lucjan, mimo iż jeszcze niezupełnie rozbudzony, nie poznał swej Luizy w tym pokoju zimnym, bez słońca, o spłowiałych firankach, gdzie licho zapuszczona posadzka świeciła ubóstwem, gdzie meble były wytarte, w złym smaku, stare lub przygodnie kupione. Istnieją osoby, które zmieniają swój wygląd i swoją wartość, skoro je oddzielić od postaci, rzeczy, miejsca, które im służyły za ramę. Fizjognomje posiadają właściwą sobie atmosferę, tak jak światłocień flamandzkich obrazów potrzebny jest tworom genjuszu malarza. Mieszkańcy prowincji należą prawie wszyscy do tego typu. Przytem, pani de Bargeton zdawała mu się sztywniejsza, bardziej zadumana, niżby wypadało w chwili gdy zaczynało się szczęście bez przeszkód. Lucjan nie mógł wynurzyć swoich żalów: Gentil i Albertyna kręcili się po pokoju. Obiad nie miał już owego charakteru obfitości i przedniej dobroci, jakie cechują prowincję. Ściśle odmierzone dania pochodziły z sąsiedniej restauracji: chudo przybrane, trąciły skąpo obliczoną porcyjką. Paryż nie jest ładny w tych małostkach, na które skazuje ludzi o miernych środkach. Lucjan czekał końca obiadu, aby pomówić swobodniej z Luizą, której odmiany nie umiał sobie wytłómaczyć. Nie mylił się. Ważne wydarzenie — refleksje bowiem są wydarzeniami życia duchowego — zaszło gdy on spał.
Około drugiej popołudniu, Sykstus du Châtelet zjawił się w hotelu, kazał obudzić Albertynę, oświadczył iż pragnie mówić z panią, i wrócił zostawiwszy pani de Bargeton czas ogarnięcia się trochę. Anais, której ciekawość podrażniła ta osobliwa wizyta pana du Châtelet (wierzyła w swoje najściślejsze inkognito), przyjęła barona około trzeciej.
— Pędziłem za panią narażając się na nosa od moich władz, rzekł składając ukłon: przewidywałem to co się stało. Ale, choćbym ja miał stracić miejsce, przynajmniej pani nie będzie stracona.
— Co pan ma na myśli? wykrzyknęła pani de Bargeton.
— Widzę, że pani kocha Lucjana, ciągnął z tkliwą rezygnacją, bo trzeba kochać, aby się nie zastanawiać nad niczem, aby zapomnieć o wszystkich konwenansach: i to pani, która znasz je tak dobrze! Czy myślisz, droga, ubóstwiana Nais, że przyjmą cię u pani d’Espard, albo w jakimkolwiek salonie w Paryżu, z chwilą gdy będzie wiadomo, że poprostu uciekłaś z Angoulême z młodym chłopcem, zwłaszcza po pojedynku pana de Bargeton z panem de Chandour? Pobyt męża pani w Escarbas trąci separacją! W podobnych okolicznościach, ludzie honoru najpierw biją się za swą żonę, a potem zwracają jej wolność. Kochaj pana de Rubempré, opiekuj się nim, rób co ci się podoba, ale nie mieszkajcie razem! Gdyby kto wiedział, że odbyliście podróż w jednym powozie, byłabyś wyklęta w tym świecie w którym chcesz szukać oparcia. Zresztą, Nais, nie rób takich ofiar dla młodego chłopca, którego jeszcze nie porównałaś z nikim, którego nie poddałaś żadnej próbie, i który może tu zapomnieć o tobie dla pierwszej Paryżanki, skoro mu się wyda lepszą dźwignią dla jego ambicji. Nie chcę szkodzić człowiekowi którego pani kocha, ale pozwolisz mi, abym wyżej stawiał twoje dobro. Powiem ci tedy: „Przyjrzyj mu się! Poznaj wprzód całą doniosłość swego kroku“. Jeśli znajdziesz wszystkie drzwi zamknięte, jeśli żadna kobieta nie zechce cię przyjąć, nie czuj przynajmniej żalu za tyle ofiar, przekonana że ten, dla którego je uczyniłaś, będzie ich zawsze godny i zrozumie je. Pani d’Espard jest tem surowsza i tembardziej uważająca, ile że sama żyje w separacji z mężem, mimo iż świat nie zdołał przeniknąć przyczyn ich niezgody: ale rodziny Navarreins, Blamont-Chauvry, Lenoncourt, wszyscy jej krewni opowiedzieli się za nią, kobiety najdrażliwsze na punkcie cnoty bywają u niej i przyjmują ją, tak iż margrabia d’Espard ponosi w oczach świata całą winę[2]. Od pierwszej wizyty u niej, uznasz słuszność mych ostrzeżeń. Mogę to pani przepowiedzieć, ja, który znam Paryż: przestąpiwszy próg margrabiny, będzie pani w rozpaczy, na myśl iż mogłaby się dowiedzieć, że mieszkasz w hotelu Gaillard-Bois z synem aptekarza, mimo iż przemianowanym na pana de Rubempré. Znajdziesz tu rywalki trochę chytrzejsze i bardziej podstępne niż Amelja: postarają się skwapliwie o wiadomości kto pani jesteś, gdzie jesteś, skąd przybywasz i co robisz. Liczyła pani, jak widzę, na inkognito; ale należysz do osób, dla których inkognito nie istnieje. Czy nie spotkasz tu Angoulême na każdym kroku? to posłowie, którzy przybywają na otwarcie Izby; to generał, który spędza urlop w Paryżu. Wystarczy jednego mieszkańca Angoulême który cię tu zobaczy, aby twoje życie określiło się w szczególny sposób: staniesz się już tylko kochanką Lucjana. Jeśli mnie pani będzie potrzebowała w jakiejbądź sprawie, mieszkam u generalnego poborcy, ulica du Faubourg-Saint-Honoré, dwa kroki od pani d’Espard. Znam natyle marszałkową de Carigliano, panią de Sérizy i prezydenta ministrów aby panią przedstawić w tych domach; ale spotka pani tyle osób u pani d’Espard, że nie będziesz mnie potrzebowała. Zamiast by pani miała pragnąć wstępu do tego lub owego salonu, sama będziesz upragniona we wszystkich.
Châtelet mógł mówić bez obawy aby pani de Bargeton mu przerwała: trafność jego obserwacji oszołomiła ją, Królowa Angoulême liczyła w istocie na inkognito.
— Masz słuszność, drogi przyjacielu, rzekła, ale jak zrobić?
— Pozwól mi pani, rzekł Châtelet, wyszukać sobie umeblowany, przyzwoity apartamencik; w ten sposób życie będzie cię kosztowało taniej niż w hotelu, a będziesz u siebie. Jeżeli mnie pani zechce posłuchać, przeniesiesz się jeszcze dziś.
— Ale jak się pan dowiedział o moim adresie? rzekła.
— Nietrudno było poznać powóz: zresztą, jechałem w pani ślady. W Sèvres, pocztyljon który panią odwiózł, powiedział mojemu adres. Czy pozwoli mi pani być jej kwatermistrzem? Prześlę niebawem wiadomość, gdzie panią ulokowałem.
— Dobrze więc, proszę, rzekła.
To słówko zdawało się niczem a było wszystkiem. Baron du Châtelet odezwał się językiem świata do światowej kobiety. Ukazał się w całej elegancji paryskiego wykwintu; ładny kabrjolecik zaprzężony w zgrabnego konika czekał nań pod bramą. Przypadkowo, pani de Bargeton zbliżyła się do okna aby się zastanowić nad położeniem i spostrzegła podstarzałego dandysa w chwili gdy odjeżdżał. W chwilę potem, Lucjan, spiesznie zbudzony, spiesznie ubrany, ukazał się jej w zeszłorocznych nankinowych pantalonach, w lichej surducinie. Był piękny, ale śmiesznie ubrany. Ubierzcie Apollina Belwederskiego albo Antinousa za tragarza, czy poznacie wówczas boski twór greckiego lub rzymskiego dłuta? Oczy porównują, nim serce zdoła sprostować ten machinalny wyrok. Kontrast między Lucjanem a Sykstusem był zbyt gwałtowny aby uszedł oczu Luizy. Kiedy, koło szóstej, skończyli obiad, pani de Bargeton dała znak Lucjanowi aby siadł przy niej na mizernej kanapie — czerwony perkal w żółte kwiaty — gdzie sama też usiadła.
— Mój Lucjanie, rzekła, czy nie jesteś zdania, iż, jeśli popełniliśmy szaleństwo jednako zabójcze dla obojga, trzeba myśleć nad tem aby je naprawić? Nie możemy, drogie dziecko, ani mieszkać wspólnie w Paryżu, ani też pozwolić się domyślać iż przybyliśmy tu razem. Twój los wiele zależy od mojej pozycji, nie powinnam jej narażać w żadnym sposobie. Tak więc, jeszcze dziś wieczór, znajdę mieszkanie o parę kroków stąd; ty zostaniesz w hotelu; wówczas będziemy się mogli widywać codzień i nikt nie znajdzie nic do zarzucenia.
Luiza wyłożyła kodeks świata Lucjanowi, który szeroko otwierał oczy. Nie wiedział jeszcze, iż kobieta, która trzeźwieje z szaleństwa, trzeźwieje tem samem z miłości, ale zrozumiał, że nie jest już dawnym Lucjanem z Angoulême. Luiza mówiła mu tylko o sobie, o swoich interesach, o swojej reputacji, o świecie; aby usprawiedliwić swój egoizm, próbowała wytłumaczyć mu, że chodzi o niego. Nie miał żadnych praw wobec Luizy, która tak szybko przedzierżgnęła się w panią de Bargeton i, rzecz o wiele ważniejsza! nie miał wobec niej żadnej mocy. Nie mógł też powstrzymać wielkich łez, które zakręciły mu się w oczach.
— Jeżeli ja jestem twoją chlubą, ty jesteś dla mnie czemś więcej jeszcze, jesteś mą jedyną nadzieją i przyszłością. Sądziłem, iż, jeżeli masz dzielić moje tryumfy, winnaś dzielić i moje niedole: i oto już się rozłączamy.
— Sądzisz moje postępowanie, rzekła, nie kochasz mnie więc.
Lucjan spojrzał na nią tak boleśnie, iż dodała:
— Drogie dziecko, zostanę, jeśli chcesz, ale zgubimy się oboje i zostaniemy bez oparcia. Ale, kiedy będziemy oboje jednako nędzni i samotni; kiedy niepowodzenie (trzeba wszystko brać w rachubę) wygna nas do Escarbas, pamiętaj, kochanie, że przewidywałam ten koniec i że radziłam iść do celu wedle praw świata, okazując się im posłusznym.
— Luizo, odparł obejmując ją, przeraża mnie twój rozsądek. Pomyśl, że jestem dzieckiem, że zawierzyłem się ze wszystkiem twojej dobrej woli. Co do mnie, chciałbym ujarzmić świat i ludzi siłą; ale, jeśli mogę szybciej dojść z twoją pomocą, szczęśliwy będę zawdzięczając tobie całą mą dolę. Przebacz! za wiele nadziei położyłem w tobie, abym się mógł nie lękać... Dla mnie, rozłąka jest zwiastunem opuszczenia; a opuszczenie, to śmierć.
— Ależ, drogie dziecko, świat żąda od ciebie bardzo niewiele, rzekła. Chodzi tylko o to, abyś sypiał tutaj, a zresztą możesz przebywać cały dzień u mnie, bez zarzutu z czyjejkolwiek strony.
Trochę pieszczot uspokoiło Lucjana. W godzinę potem, Gentil przyniósł bilecik, którym Châtelet donosił, iż znalazł mieszkanie na ulicy Neuve-de-Luxemburg. Pani de Bargeton kazała sobie objaśnić położenie tej ulicy, niezbyt oddalonej od hotelu, i rzekła do Lucjana:
— Jesteśmy sąsiadami.
W dwie godziny później, Luiza wsiadła do powozu, który jej przysłał Châtelet, aby się udać do siebie. Apartament, jeden z tych które tapicerzy meblują i wynajmują zamożnym posłom lub innym znacznym osobom przybyłym na krótko do Paryża, był bogaty, ale niewygodny. Lucjan wrócił o jedenastej do swego hotelu, ujrzawszy z Paryża jedynie kawałek ulicy św. Honorjusza, łączący owe dwie ulice. Ułożył się do snu w nędznym pokoiku, który, mimowoli, porównał w myśli ze wspaniałym apartamentem Luizy. W chwili gdy wychodził od pani de Bargeton, zjawił się baron du Châtelet, prosto z wieczoru u ministra spraw zagranicznych, w całym blasku balowej tualety. Przybył zdać sprawę z zamówień, jakie poczynił w imieniu pani de Bargeton. Luiza była zaniepokojona, przerażał ją ten zbytek. Prowincja wycisnęła na niej swoje piętno; stała się drobiazgowa; była tak gospodarna, że w Paryżu musiała uchodzić za skąpą. Wzięła z sobą przekazy bankowe blisko na dwadzieścia tysięcy, przeznaczając tę sumę na nadwyżkę wydatków na przeciąg czterech lat; obawiała się już, że jej to nie wystarczy i że wejdzie w długi. Châtelet objaśnił ją, że mieszkanie będzie kosztowało tylko sześćset franków miesięcznie.
— Nędza, drobiazg, dodał widząc żachnięcie się Nais. Ma pani na rozkazy powóz za pięćset franków na miesiąc: razem, pięćdziesiąt ludwików. Pozostają jedynie tualety. Kobieta, która bywa w świecie, nie może urządzić się inaczej. Jeżeli chce pani wykroić z pana de Bargeton generalnego poborcę, lub uzyskać dlań posadę na Dworze, nie powinnaś wyglądać na osobę potrzebującą. Tutaj, dają tylko bogatym. Bardzo szczęśliwie, dodał, że ma pani Gentila i Albertynę, służba w Paryżu to istna ruina. Jadać u siebie będzie pani rzadko, skoro raz wpłyniesz na szerokie wody.
Zaczęli rozmawiać o Paryżu. Châtelet opowiedział nowinki, tysiąc drobnostek które trzeba znać, jeśli się chce być Paryżaninem. Udzielił rad co do magazynów; wskazał adres krawcowej; słowem, dał Luizie odczuć potrzebę odangulemizowania się. Następnie, światowiec pożegnał ją ze swobodnym żarcikiem na ustach.
— Jutro, rzekł od niechcenia, będę miał zapewne lożę do jakiegoś teatru; wstąpię aby zabrać panią i pana de Rubempré. Pozwoli pani, że będę wam robił honory Paryża.
— To szlachetniejszy charakter niż mniemałam, rzekła w duchu pani de Bargeton.
W czerwcu, ministrowie nie wiedzą co począć ze swemi lożami: posłowie prawicy i ich mandanci pilnują żniw lub winobrania, znajomi siedzą na wsi lub podróżują: to też, w tej epoce, w najświetniejszych lożach widzi się typy dziwnego nabożeństwa, nieznane bywalcom teatrów i dające publiczności wygląd spłowiałego obicia. Châtelet pomyślał, iż, dzięki tej okoliczności, będzie mógł, bez wielkich wydatków, dostarczyć Nais uciech najłakomszych mieszkańcom prowincji. Nazajutrz, zjawiwszy się pierwszy raz, Lucjan nie zastał Luizy. Pani de Bargeton wyszła dla paru niezbędnych sprawunków. Udała się, wedle wskazówek barona, na naradę z poważnymi i dostojnymi autorytetami w sprawach damskiej tualety: napisała już bowiem o swym przyjeździe do margrabiny d’Espard. Mimo iż pani de Bargeton posiadała to zaufanie w siebie jakie daje długie panowanie, drżała iż wyda się parafianką. Miała dość taktu, aby rozumieć jak bardzo stosunki między kobietami zależą od pierwszego wrażenia. Mimo że czuła się na siłach aby zrównać się szybko z poziomem, zgadywała, iż, w początkach, trzeba jej będzie życzliwości; nie chciała zwłaszcza pominąć żadnej z szans powodzenia. Dlatego była niezmiernie wdzięczna baronowi, że jej wskazał środki dostrojenia się do paryskiego świata. Szczególnym zbiegiem okoliczności, margrabinie było, w danej sytuacji, niezmiernie na rękę, że mogła oddać przysługę komuś z rodziny męża. Bez wyraźnej przyczyny, margrabia d’Espard usunął się: nie zajmował się ani interesami, ani sprawami publicznemi, ani rodziną, ani żoną. Stawszy się w ten sposób panią swojej woli, margrabina czuła potrzebę aprobaty świata: była więc rada, iż może w tej okoliczności zastąpić margrabiego, występując jako protektorka jego krewnych. Pragnęła nawet dać temu patronatowi pewną ostentację, aby tem więcej podkreślić winę męża. Tegoż samego dnia, napisała do pani de Bargeton, z domu Nègrepelisse, jeden z owych bilecików, w których forma jest tak ładna, iż trzeba wiele czasu nim się dojrzy pod nią brak treści:
„Czuje się szczęśliwą z okoliczności, zbliżających ją do osoby o której słyszała i którą zdawna życzyła sobie poznać, przyjaźń bowiem w Paryżu nie jest czemś tak trwałem, aby mogła nie pragnąć posiadania jeszcze kogoś bliskiego sercu; gdyby się to nie miało ziścić, będzie to jedno złudzenie więcej do pogrzebania z innemi. Oddaje się cała do rozporządzenia kochanej kuzynki, którą byłaby pośpieszyła odwiedzić, gdyby niedyspozycja nie zatrzymała jej w domu; ale uważa się już za zobowiązaną pani de Bargeton, za to że pomyślała o niej“.
W czasie pierwszej swej włóczęgi przez bulwary i ulicę de la Paix, Lucjan, jak wszyscy nowoprzybyli, zajmował się o wiele więcej rzeczami niż ludźmi. W Paryżu, zrazu pochłaniają uwagę masy: sklepy, domy, pojazdy, sprzeczności jakie nastręcza krańcowy zbytek z krańcową nędzą, uderzają przedewszystkiem. Zdumiony tym tłumem któremu był zupełnie obcy, Lucjan, obdarzony żywą wyobraźnią, uczuł jakgdyby straszliwe pomniejszenie samego siebie. Osoby, które cieszą się na prowincji jakimś mirem i które spotykają tam na każdym kroku dowód swej ceny, nie mogą się oswoić z tą zupełną i nagłą zniżką. Być czemś w swojem miasteczku a nie być niczem w Paryżu, to dwa stany które wymagają przejścia; ci, którzy przechodzą z jednego do drugiego zbyt gwałtownie, popadają w rodzaj unicestwienia. Młodemu poecie, nawykłemu znajdować echo dla wszystkich uczuć, powiernika dla wszystkich myśli, duszę dzielącą najmniejsze wrażenia, Paryż musiał się zdać straszliwą pustynią. Nie pomyślał o tem aby się przebrać w odświętny niebieski fraczek, tak iż, udając się o umówionej godzinie do pani de Bargeton, uczuł się zawstydzony ubóstwem, żeby nie powiedzieć nędzą swego stroju. Zastał barona, który zabrał oboje na obiad do Rocher de Cancale. Lucjan, oszołomiony paryskim wirem, nie mógł nic szepnąć Luizie, byli bowiem w powozie we troje; ścisnął ją za rękę, ona zaś odpowiedziała przyjaźnie myślom które wyrażał w ten sposób. Po obiedzie, Châtelet zaprowadził swoich gości do teatru Vaudeville. Lucjana draźnił potajemnie widok Châteleta, przeklinał los który go zawiódł do Paryża. Dyrektor podatków złożył cel podróży na swoje ambicje: ma nadzieję (mówił) że otrzyma stanowisko generalnego sekretarza, i wejdzie, jako referendarz, do Rady Stanu; przybył upomnieć się o dotrzymanie obietnic jakie mu poczyniono. Człowiek taki jak on nie może być wiecznie dyrektorem podatków; woli raczej niczem nie być, zostać posłem, wrócić do dyplomacji. Starał się powiększyć w oczach pani de Bargeton; Lucjan odczuwał w starym fircyku wyższość światowca zaprawionego w życiu paryskiem; wstyd mu było zwłaszcza, iż z jego łaski kosztuje wielkomiejskich przyjemności. Tam, gdzie poeta był nieswój i zakłopotany, dawny sekretarz czuł się jak ryba w wodzie. Châtelet uśmiechał się z wahań, zdumień, zapytań, drobnych niezręczności w które brak obycia wtrącał jego rywala, jak stare wilki morskie dworują sobie z fryców, którzy nie przebyli jeszcze równika.
Przyjemność znalezienia się pierwszy raz w teatrze paryskim, wynagradzała Lucjanowi przykrość, jaką sprawiały mu drobne konfuzje. Wieczór ten był dlań znamienny przez tajemne zaparcie się wielu pojęć zrodzonych na prowincji. Krąg rozszerzał się, społeczeństwo nabierało innych proporcyj. Sąsiedztwo ładnych Paryżanek, ubranych tak świeżo, tak wykwintnie, zwróciło jego uwagę na starzyznę tualety pani de Bargeton, mimo iż dość wyszukanej: materja, fason, kolory, wszystko było niemodne. Uczesanie, które go tak zachwycało w Angoulême, wydało mu się straszliwie niegustowne, w porównaniu do wytwornych pomysłów zdobiących tu główkę każdej kobiety.
— Czy ona tak zostanie? myślał, nie wiedząc iż Luiza obróciła ten dzień na przygotowanie transformacji.
Na prowincji, niema wyboru ani porównania; nawyk oglądania tych samych twarzy sprawia, iż piękność opiera się na konwencji. Kobieta, która uchodzi na prowincji za ładną, w Paryżu nie zwraca najmniejszej uwagi, jest bowiem ładna tylko na zasadzie przysłowia: w królestwie ślepych, jednooki królem. Oczy Lucjana czyniły to samo porównanie, jakie pani de Bargeton uczyniła wczoraj między nim a Châteletem. Ze swej strony, pani de Bargeton pozwalała sobie na osobliwe spostrzeżenia nad swym ulubieńcem. Mimo wybitnej urody, biedny poeta nie przedstawiał się korzystnie. Surducina o przykrótkich rękawach, tanie prowincjonalne rękawiczki, kusa kamizelka, czyniły go nader śmiesznym w porównaniu z młodymi ludźmi kręcącymi się po balkonie: w tem sąsiedztwie, wydał się pani de Bargeton bardzo niepokaźny. Châtelet, nadskakujący bez pretensji, czuwający nad nią z bacznością która zdradzała głębokie uczucie, Châtelet wytworny i swobodny jak aktor który się odnajdzie na deskach teatru, odzyskał w dwóch dniach cały teren jaki postradał od pół roku. Mimo iż przeciętny sąd nie uznaje aby uczucia mogły się zmieniać nagle, to pewna, iż para kochanków rozchodzi się często szybciej niż się skojarzyła.
W pani de Bargeton i Lucjanie gotowało się wzajemne rozczarowanie, którego przyczyną był Paryż. Życie rozszerzało się w oczach Lucjana, gdy społeczeństwo przybierało nową fizjognomję w oczach Luizy. Trzeba było, u obojga, jedynie przypadku, aby przeciąć więzy jakie ich łączyły. Ten cios siekiery, straszny dla Lucjana, nie długo dał na siebie czekać. Pani de Bargeton wysadziła poetę pod hotelem i wróciła do siebie w towarzystwie Châteleta, co straszliwie zabolało biednego kochanka.
— Co oni będą o mnie mówili? myślał, idąc do swego smutnego pokoiku.
— Ten chłopczyna jest piekielnie nudny, rzekł Châtelet z uśmiechem, skoro drzwiczki się zawarły.
— Jak wszyscy, którzy noszą świat myśli w sercu i w mózgu. Ludzie mający tyle rzeczy do wyrażenia w pięknych i długo marzonych dziełach, gardzą zazwyczaj rozmową, tem obcowaniem w którem duch kurczy się rozmieniając swe skarby na drobną monetę, rzekła dumna Nègrepelisse, która miała jeszcze odwagę bronić Lucjana, mniej dla Lucjana niż dla samej siebie.
— Godzę się z panią chętnie, odparł baron, ale cóż! żyjemy z ludźmi a nie z książkami. Posłuchaj, droga Nais, widzę że jeszcze nie zaszło nic między panią a nim, to szczęście. Jeżeli pani zdecyduje się wprowadzić w życie swoje czynnik którego zbywało ci dotąd, błagam, niechaj nim nie będzie osoba tego mniemanego genjusza. Gdybyś się miała mylić! gdybyś, za kilka dni, porównując go z prawdziwemi talentami, z naprawdę wybitnymi ludźmi jakich tu zobaczysz, uznała, droga piękna syreno, iż wzięłaś na swój olśniewający grzbiet i zaniosłaś do portu, miast człowieka zbrojnego lirą, małpkę bez wychowania, bez znaczenia, głupią i próżną, która może mieć dość talentu na Houmeau, ale która w Paryżu staje się czemś nader pospolitem! Ostatecznie, drukują tu co tydzień tomy wierszy, z których najlichszy wart jest więcej, niż cała poezja pana Chardon. Przez litość, czekaj pani i porównuj! Jutro piątek, dzień opery, rzekł widząc iż dojeżdżają, pani d’Espard ma do dyspozycji lożę dworską, zaprosi panią z pewnością. Aby panią oglądać w całej chwale, pójdę do loży pani de Sérizy. Grają Danaidy.
— Do widzenia, rzekła.
Nazajutrz, pani de Bargeton postarała się skombinować przyzwoity strój, aby odwiedzić swą kuzynkę. Było trochę chłodno, nie znalazła w angulemskich rupieciach nic lepszego nad jakąś zieloną jedwabną suknię, przybraną dość krzykliwie. Ze swej strony, Lucjan podjął wyprawę po sławny niebieski fraczek, nie mógł już patrzeć na swą surducinę. Postanowił stale być dobrze ubrany, w tej myśli iż może spotkać margrabinę d’Espard, lub otrzymać niespodziane zaproszenie. Wsiadł do dorożki, aby natychmiast przywieźć pakiet. W ciągu dwóch godzin, wydał trzy czy cztery franki, co mu dało wiele do myślenia o finansowych proporcjach życia w Paryżu. Dotarłszy do szczytu swoich tualetowych możliwości, udał się na ulicę Neuve-de-Luxembourg, gdzie w bramie spotkał Gentila w towarzystwie wspaniale upierzonego strzelca.
— Miałem właśnie iść do pana: pani dała mi ten bilecik dla niego, rzekł Gentil, który, przywykły do prowincjonalnej dobroduszności, nie znał formułek paryskiego uszanowania.
Strzelec wziął poetę za służącego. Lucjan otworzył bilecik, z którego dowiadywał się, że pani de Bargeton spędzi dzień u pani d’Espard, a wieczór idzie do Opery, ale poleca Lucjanowi aby się tam zjawił; kuzynka pozwala jej użyczyć miejsca w loży młodemu poecie. Margrabina — dodawała pani de Bargeton — zachwycona jest, iż może mu sprawić tę przyjemność.
— Kocha mnie zatem! Obawy moje były szalone, rzekł do siebie Lucjan: przedstawi mnie dziś wieczór kuzynce.
Podskoczył z radości i chciał wesoło spędzić czas, jaki go dzielił od szczęśliwego wieczoru. Pomknął ku Tuillerjom, mając zamiar przechadzać się tam do chwili w której pójdzie zjeść obiad u Very’ego. I oto Lucjan, rozbawiony, skoczny, lekki szczęściem, wstępuje na terasę Feuillant i przebiega ją przyglądając się przechodniom, śledząc ładne kobiety w towarzystwie wielbicieli, elegantów przechadzających się parami pod rękę i pozdrawiających się wzajem spojrzeniem i skinieniem dłoni. Cóż za różnica między tą terasą a Beaulieu! Ptaki tej wspaniałej grzędy inny miały blask niż angulemskie kwoczki! Był to cały przepych kolorów, błyszczący w ornitologicznych rodzinach Indyj lub Ameryki, w porównaniu z szaremi barwami ptaków Europy. Lucjan spędził w Tuillerjach dwie okrutne godziny: poddał się sam strasznemu egzaminowi i wydał wyrok. Przedewszystkiem, nie zobaczył wśród elegantów ani jednego fraka. Jeżeli zdarzył się ktoś we fraku, to chyba jakiś staruszek bez pretensji, biedaczyna, drobny rentjer z przedmieścia, woźny... Zorjentowawszy się że istnieje osobny strój ranny i wieczorowy, poeta, obdarzony wrażliwością i przenikliwem spojrzeniem, ocenił szpetotę swoich sukien, rażące śmiesznością niedostatki swego ubrania, o niemodnym kroju, niegustownej niebieskiej barwie, szkaradnym rysunku kołnierza którego znoszone klapy zwieszały się smutnie; guziki były zrudziałe, szwy rysowały się szpetnemi białemi linjami. Dalej, kamizelka była zbyt krótka, i miała w sobie coś tak pociesznie prowincjonalnego, że, aby ją ukryć, Lucjan zapiął się mimowoli na wszystkie guziki. Wreszcie, spostrzegł, iż nankinowe pantalony nosi jedynie pospólstwo; ludzie wykwintni noszą kolorowe, lub lśniące nieskazitelną białością. Przytem, wszyscy mieli spodnie ze strzemiączkami, jego zaś portczęta schodziły się bardzo niedoskonale z obcasami, do których skurczone brzegi materji objawiały gwałtowną antypatję. Lucjan miał białą krawatkę o rogach haftowanych przez siostrę, która, widząc podobne u pana du Hautoy, u pana de Chandour, skwapliwie postarała się o takie same dla brata. Nietylko nikt, z wyjątkiem ludzi podeszłych, jakichś starych giełdziarzy, zasuszonych urzędników, nie nosił krawatki białej rano, ale jeszcze biedny Lucjan ujrzał, po drugiej stronie barjery, na ulicy Rivoli, chłopca ze sklepu z koszykiem na głowie, na którego szyi elegant z Angoulême dostrzegł końce krawata wyhaftowane ręką jakiejś ubóstwianej gryzetki. Widok ten był dla Lucjana niby cios w piersi, w ten jeszcze niedokładnie określony organ gdzie się mieści nasza wrażliwość, i gdzie, od czasu jak istnieją uczucia, ludzie kładą rękę, tak w nadmiernej radości jak i bólu. Nie pomawiajcie tych szczegółów o dzieciństwo. Zapewne, dla bogaczy którzy nigdy nie zaznali tego rodzaju cierpień, jest w tem wszystkiem coś mizernego i niewiarygodnego; ale cierpienia nędzarzy nie mniej zasługują na uwagę co wstrząsy które łamią życie potężnych i uprzywilejowanych. Czyż nie zdarza się tyleż boleści z jednej i z drugiej strony? Cierpienie daje wielkość wszystkiemu. Wreszcie, zmieńcie terminy: w miejsce ładnego stroju, pomieśćcie wstążeczkę, odznaczenie, tytuł. Te pozornie drobne rzeczy czyż nie były udręką wielu świetnych egzystencyj? Kwestja stroju jest zresztą niezmiernie doniosłą dla tych, którzy chcą mieć pozór iż mają to czego nie mają: często najlepszy sposób, aby to posiąść później. Lucjan oblał się zimnym potem, na myśl, iż, wieczorem, ma się zjawić w tem ubraniu w obliczu margrabiny d’Espard, krewnej ochmistrza dworu, kobiety u której bywały wszelkie znakomitości i to przesiane przez sito.
— Wyglądam na aptekarskiego synka, na chłopca sklepowego! powtarzał sobie z wściekłością, widząc dokoła zgrabnych, zalotnych, wyświeżonych młodych ludzi z arystokratycznych domów. Wszyscy mieli coś wspólnego we wzięciu, coś co ich upodabniało z sobą wytwornością linji, szlachetnością ruchu, wyrazem; różnili się zaś ramą, jaką każdy sobie obrał, aby uwydatnić indywidualne zalety. Wszyscy podkreślali swoje korzystne strony zapomocą pewnej charakteryzacji, na której młodzi ludzie w Paryżu rozumieją się równie dobrze jak kobiety. Lucjan posiadał po matce ową cenną dystynkcję fizyczną, której przewagi połyskiwały mu przed oczami; ale to złoto było w rudzie, nie obrobione umiejętną ręką. Był źle ostrzyżony. Zamiast podtrzymać głowę gibkim halsztukiem, chował ją niedbale w szpetnym kołnierzu; krawat, nie dając szyi oparcia, sprawiał iż głowa zwieszała się żałośnie. Któraż kobieta odgadłaby ładną nogę Lucjana w angulemskich buciorach? Któryż młody człowiek pozazdrościłby mu zgrabnej figury w niebieskim worku, wcielającym dotąd dla Lucjana paradne ubranie? Widział prześliczne spinki w koszulach olśniewającej białości, gdy jego była zrudziała! Wszyscy ci lalusie byli cudownie urękawicznieni, on zaś miał rękawice godne żandarma! Ten igrał sobie rozkosznie oprawną laseczką; ów miał koszulę o mankietach spiętych maleńkimi złotymi guziczkami. Mówiąc z kobietą, jeden wyginał śliczną szpicrózgę, obfite zaś fałdy pantalonów, zbryzgane paroma drobnemi plamkami, dzwoniące ostrogi, obcisły rajtroczek, świadczyły, iż za chwilę wsiądzie z powrotem na jednego z dwóch koników, trzymanych w pogotowiu przez maleńkiego grooma. Inny wyjmował z kieszeni zegarek płaski jak pięciofrankówka i spoglądał na godzinę z miną człowieka który przybył zbyt wcześnie lub zbyt późno na schadzkę. Patrząc na te ładne bagatelki, których istnienia nie podejrzewał, Lucjan ujrzał przed sobą cały świat rzeczy niezbędnych a zbytecznych, i zadrżał na myśl, iż trzeba posiadać olbrzymi kapitał, aby mieć prawo być ładnym chłopcem! Im więcej podziwiał owych młodych ludzi o swobodnych i szczęśliwych twarzach, tem bardziej miał świadomość swej miny człowieka spadłego z księżyca, miny człowieka który nie wie skąd ani dokąd idzie, nie wie gdzie jest Palais-Royal kiedy uderza weń nosem, i pyta przechodnia o drogę do Luwru, aby otrzymać odpowiedź: „Jest pan w nim“. Lucjan czuł, iż dzieli go od tego świata cała przepaść; pytał sam siebie, jak mógłby ją przebyć, chciał stać się podobny do smukłej i delikatnej paryskiej młodzieży. Wszyscy ci patrycjusze pozdrawiali ukłonem bosko ubrane i bosko piękne kobiety, dla których Lucjan dałby się posiekać za cenę jednego pocałunku, jak paź hrabiny Königsmarck. W czeluściach jego pamięci, Luiza, porównana z temi królewnami, była starą kobietą. Spotkał tę i ową z kobiet o których będzie się mówiło w historji XIX wieku, których dowcip, uroda, miłostki zaćmią sławą monarchinie minionych wieków. Ujrzał przechodzącą olimpijską dziewczynę, pannę de Touches, tak głośną pod mianem znakomitego pisarza Kamila Maupin, równie wielką przez swą piękność jak przez bogactwa ducha, której nazwisko powtarzali sobie pocichu przechodnie.
— Ach! pomyślał w duchu, oto poezja!
Czem była pani de Bargeton wobec tego anioła lśniącego młodością, nadzieją, przyszłością, o słodkim uśmiechu? istoty której czarne oko było rozległe jak niebo, jarzące jak słońce? Śmiała się, rozmawiając z panią Firmiani, jedną z najbardziej uroczych kobiet w Paryżu. Jakiś głos krzyknął w Lucjanie: „Inteligencja, to dźwignia, którą porusza się świat“. Ale inny głos odkrzyknął, że punktem oparcia dla inteligencji jest pieniądz. Nie chcąc zostać pośród ruin swych marzeń i na scenie swej klęski, Lucjan skierował się ku Palais-Royal, wypytawszy się wprzódy: nie znał jeszcze topografji swej dzielnicy. Wszedł do Very’ego, zamówił, aby się wtajemniczyć w rozkosze Paryża, obiad zdolny pocieszyć go w rozpaczy. Butelka bordo, ostendzkie ostrygi, ryba, kuropatwa, torcik, owoce, stanowiły nec plus ultra jego pragnień. Zanurzył się w tej niewinnej rozpuście, obmyślając skarby dowcipu jakie roztoczy wieczór przed panią d’Espard, obiecując sobie okupić mizerję garderoby bogactwem intelektualnem. Wyrwała go z marzeń chwila rachunku, wydzierając mu pięćdziesiąt franków, z któremi spodziewał się zajść daleko w Paryżu. Obiad kosztował tyle, co miesiąc egzystencji w Angoulême. Toteż, Lucjan zamknął za sobą z szacunkiem drzwi tego pałacu, myśląc że nigdy więcej nie przestąpi jego progu.
— Ewa miała słuszność, rzekł do siebie, idąc kamienną galerją do domu aby zaczerpnąć nowy zapasik ze swej kasy, ceny w Paryżu inne są niż w Houmeau!
Idąc, podziwiał sklepy krawców, myśląc równocześnie o tualetach jakie widział rano.
— Nie, wykrzyknął, nie pokażę się w tych łachach pani d’Espard.
Pobiegł z chyżością jelenia do hotelu, wbiegł do pokoju, wziął sto talarów, i pośpieszył z powrotem do Palais-Royal aby się ubrać od stóp do głowy. Widział, przechodząc, magazyny obuwia, bielizny, kamizelek, fryzjerów, słowem przyszłą swą elegancję rozrzuconą w dziesiątku sklepów. Pierwszy z brzegu krawiec dał mu przymierzyć ubrań ile Lucjan zechciał, przekonywując go iż wszystkie są ostatniej mody. Lucjan wyszedł jako właściciel zielonego fraka, białych pantalonów i kolorowej kamizelki za sumę dwustu franków. Rychło znalazł parę trzewików, wykwintnych i leżących jak ulał. Wreszcie, zakupiwszy wszystko czego pragnął, zamówił fryzjera do hotelu, dokąd każdy z kupców dostawił swój towar. O siódmej, wsiadł do dorożki i kazał się zawieźć do Opery, ufryzowany jak lalka fryzjerska, połyskujący nową kamizelką, krawatką, ale nieco skrępowany w tym futerale. W myśl wskazówek pani de Bargeton, spytał o lożę szambelańską. Na widok człowieka któremu pożyczana elegancja dawała wygląd drużby z podmiejskiego wesela, kontroler poprosił o bilet.
— Nie mam.
— Zatem nie może pan wejść, brzmiała sucha odpowiedź.
— Jestem zaproszony przez panią d’Espard, rzekł.
— Nie jesteśmy obowiązani wiedzieć o tem, rzekł urzędnik, wymieniając niedostrzegalny uśmiech z kolegami.
W tej chwili, pod arkadami zatrzymał się powóz. Strzelec, którego Lucjan nie poznał, odchylił stopień pojazdu, z którego wysiadły dwie strojne kobiety.
— Ależ to właśnie margrabina d’Espard, którą jakoby pan zna, rzekł ironicznie kontroler.
Lucjan był tem bardziej oszołomiony, iż pani de Bargeton wyraźnie nie poznała go w nowem upierzeniu; ale kiedy podszedł bliżej, uśmiechnęła się i rzekła:
— Doskonale się składa, niech pan idzie z nami!
Kontrolerzy przestali się uśmiechać. Lucjan szedł za panią de Bargeton, która, wstępując po szerokich schodach, przedstawiła swego Rubemprégo kuzynce. Loża szambelańska znajduje się w jednem z wypukłych wcięć sali: jest na widoku i widać z niej na wszystkie strony. Lucjan umieścił się za panią de Bargeton, szczęśliwy iż może znaleźć się w cieniu.
— Panie de Rubempré, rzekła uprzejmie margrabina, jest pan pierwszy raz w Operze, rozejrzyj się po sali, siadaj pan tu, z przodu, pozwalamy.
Lucjan usłuchał; właśnie kończył się pierwszy akt.
— Dobrze użyłeś czasu, szepnęła mu Luiza, po pierwszej chwili zdumienia spowodowanego przemianą Lucjana.
Luiza została ta sama. Sąsiedztwo modnej kobiety, margrabiny d’Espard, owej pani de Bargeton Paryża, szkodziło jej jeszcze: świetna Paryżanka tak dobrze podkreślała braki parafianki, iż Lucjan, podwójnie uświadomiony błyszczącym światem tej wspaniałej sali i towarzystwem niepospolitej damy, ujrzał wreszcie w biednej Anais de Nègrepelisse kobietę rzeczywistą, taką jaką widzieli mieszkańcy Paryża: kobietę dużą, chudą, upstrzoną na twarzy drobnemi żyłkami, zwiędłą, więcej niż rudą, kościstą, niezręczną, pretensjonalną, sztuczną, parafiańską w sposobie mówienia, źle ubraną przedewszystkiem! W istocie, fałdy znoszonej sukni paryskiej świadczą jeszcze o smaku, człowiek tłumaczy ją sobie, zgaduje czem była; ale stara suknia z prowincji jest czemś niewytłumaczonem, jest śmieszna. Suknia i kobieta były bez wdzięku i świeżości: aksamit wyświechtany zarówno jak cera. Lucjan, zawstydzony iż mógł kochać ten rybi szkielet, przyrzekł sobie skorzystać z pierwszego napadu cnoty Luizy aby ją porzucić. Świetny wzrok chłopca pozwalał mu widzieć lornetki skierowane na tę arystokratyczną lożę. Najwykwintniejsze kobiety przyglądały się zapewne pani de Bargeton, wszystkie uśmiechały się. Jeżeli pani d’Espard odgadła, po gestach i uśmiechach, przyczynę sarkazmów, była na nie zupełnie niewrażliwa. Przedewszystkiem, każdy musiał odgadnąć w jej towarzyszce ubogą krewną z prowincji, taką jaka może spaść na głowę każdemu w Paryżu. Następnie, kuzynka wspomniała o swej tualecie, wyrażając niejakie obawy: pani d’Espard uspokoiła ją, spostrzegając, iż Anais, raz ubrana, rychło stanie się Paryżanką. O ile pani de Bargeton zbywało na światowem obyciu, posiadała wzamian wrodzoną dumę kobiety wielkiej krwi, i owo nieokreślone coś, co można nazwać rasą. Zatem, w następny poniedziałek doczeka się odwetu. Zresztą, pani d’Espard wiedziała, iż, z chwilą gdy Paryż dowie się że ta kobieta jest jej kuzynką, poniecha szyderstw i wstrzyma się z sądem do nowego egzaminu. Lucjan nie domyślał się odmiany, jaką w osobie Luizy sprawi wstążka na szyi, ładna suknia, modne uczesanie i rady pani d’Espard. Wstępując po schodach, margrabina zwróciła już kuzynce uwagę, aby nie trzymała chustki w ręce. Dobry smak opiera się na tysiącu takich drobnych odcieni, które kobieta pojętna chwyta szybko, a których wiele kobiet nie zrozumie nigdy. Pani de Bargeton, już pełna dobrej woli, aż nadto była zdolna spostrzec się czem grzeszyła. Pani d’Espard, pewna iż wychowanica przyniesie jej zaszczyt, godziła się służyć jej za mentorkę. Słowem, stanął między dwiema kobietami pakt, umocniony zobopólnym interesem. Pani de Bargeton powzięła od pierwszej chwili kult dla modnej kobiety, której wzięcie, dowcip i otoczenie oczarowały ją, porwały, olśniły. Poznała w pani d’Espard potęgę ambitnej wielkiej damy, i powiedziała sobie iż dojdzie do celu, czyniąc się satelitą tej gwiazdy: okazała więc otwarcie swoje uwielbienie. Margrabina, mile pogłaskana tym naiwnym zachwytem, zainteresowała się kuzynką, widząc ją słabą i biedną; przy tem, dość było jej na rękę zyskać wychowanicę, stworzyć szkołę. Nie była od tego, aby, w pani de Bargeton, urobić sobie rodzaj damy dworu, niewolnicę któraby śpiewała jej pochwały, skarb jeszcze rzadszy między kobietami w Paryżu, niż oddany krytyk w falandze literackiej.
Tymczasem, ruch ogólnej ciekawości stawał się zbyt widoczny, aby nowoprzybyła nie spostrzegła go, mimo iż pani d’Espard starała się grzecznie odwrócić jej uwagę.
— Skoro nas kto odwiedzi, rzekła margrabina, dowiemy się może, dzięki czemu mamy zaszczyt zajmować te panie...
— Podejrzewam mocno, że to stara aksamitna suknia i moja angulemska postać bawi Paryżanki, rzekła śmiejąc się pani de Bargeton.
— Nie, to nie to; jest coś, czego nie umiem sobie wytłumaczyć, dodała odwracając się ku poecie, na którego spojrzała pierwszy raz i który wydał się jej szczególnie ubrany.
— O, pan du Châtelet, rzekł Lucjan, pokazując palcem lożę pani de Sérizy, dokąd stary piękniś, wyświeżony, wszedł właśnie.
Na ten gest, pani de Bargeton zagryzła wargi ze złości, margrabina bowiem nie mogła powstrzymać spojrzenia i zdziwionego uśmiechu, które mówiły tak wzgardliwie: „Gdzie się chował ten młody człowiek?“ że Luiza uczuła się upokorzona w swej miłości, uczucie najdotkliwsze dla Francuzki i nie do przebaczenia kochankowi który ją o nie przyprawił. W tym świecie gdzie małe rzeczy stają się wielkiemi, jeden gest, słowo, gubią nowicjusza. Główną zaletą dobrych form i wykwintnego tonu jest harmonijna całość, w której wszystko się spływa, nic nie razi. Nawet ci, którzy, przez nieświadomość lub napór myśli, nie przestrzegają prawideł tej wiedzy, zrozumieją, iż, w owej materji, jeden rozdźwięk jest, jak w muzyce, zaprzeczeniem samej sztuki, której wszystkie warunki muszą być zachowane w najdrobniejszej rzeczy, pod grozą nieistnienia.
— Kto jest ten pan? spytała margrabina wskazując wzrokiem Châteleta. Czy znasz już panią de Sérizy?
— A! ta pani, to słynna pani de Sérizy, która miała tyle przygód, a którą, mimo to, przyjmują wszędzie!
— Rzecz niesłychana, moja droga, odparła margrabina, rzecz dająca się wytłumaczyć ale niewytłumaczona! Ludzie najwpływowsi należą do jej przyjaciół, a czemu? Nikt nie śmie zgłębiać tej tajemnicy. Więc ten pan, to lew angulemski?
— Ależ, baron du Châtelet, rzekła Anais (przez próżność przywracała mu w Paryżu tytuł, którego dotąd odmawiała swemu wielbicielowi), to człowiek, który narobił wiele hałasu. To ów towarzysz pana de Montriveau.
— Ach, rzekła margrabina, nie mogę słyszeć tego nazwiska, aby nie pomyśleć równocześnie o biednej księżnej de Langeais[3], która znikła niby spadająca gwiazda! — Oto, rzekła wskazując jedną z lóż, pan de Rastignac[4] i pani de Nucingen, żona dostawcy, bankiera, spekulanta, pośrednika na wielką skalę, człowieka który narzuca się Paryżowi przez swój majątek, i który, jak słychać, nie wiele ma skrupułów w jego pomnażaniu. Robi wszelkie wysiłki aby przekonać świat o swem przywiązaniu do Burbonów; próbował już nawet dostać się do mnie. Biorąc lożę pani de Langeais, żona jego mniemała iż odziedziczy także jej urok, dowcip i powodzenie. Wiecznie bajka o szpaku, który stroi się w pawie pióra!
— W jaki sposób państwo de Rastignac, o których wiadomo, że nie mają ani tysiąca talarów renty, mogą utrzymać syna w Paryżu? rzekł Lucjan do pani de Bargeton, zdumiony elegancją i zbytkiem jakim lśniła postać młodego człowieka.
— Łatwo poznać, że pan przybywa z Angoulême, odparła dość ironicznie margrabina, nie odejmując lornetki.
Lucjan nie zrozumiał, pochłonięty obserwowaniem lóż, w których odgadywał sądy świata o pani de Bargeton i ciekawość jakiej sam był przedmiotem. Co do Luizy, szczególnie była dotknięta obojętnością margrabiny na urodę Lucjana.
— Nie jest zatem tak piękny jak mniemałam! mówiła sobie.
Od tego, do obniżenia sądu o jego genjuszu, był tylko krok. Skoro kurtyna zapadła, Châtelet, który złożył wizytę księżnej Carigliano w sąsiedniej loży, skłonił się pani de Bargeton, która odpowiedziała skinieniem głowy. Kobieta światowa widzi wszystko, toteż margrabina zauważyła nieskazitelną elegancję Châteleta. W tej chwili, cztery osoby weszły kolejno do loży margrabiny, cztery paryskie znakomitości.
Pierwszym był pan de Marsay, człowiek słynny przez namiętności[5] jakie budził, zwracający uwagę zwłaszcza swą urodą iście dziewczęcą, urodą miękką, zniewieściałą ale podkreśloną spojrzeniem niezłomnem, spokojnem, drapieżnem i ostrem jak spojrzenie tygrysa: kochano go i bano się zarazem. Lucjan był równie piękny; ale, u niego, spojrzenie było tak słodkie, niebieskie oko tak przejrzyste, iż nie wydawał się zdolny do tej siły i potęgi, która tak działa na kobiety. Zresztą, nic nie dodawało jeszcze ceny urodzie Lucjana, gdy de Marsay posiadał inteligencję, pewność siebie, strój podkreślający jego zalety; jakoż, miażdżył dokoła rywali. Osądźcie, czem mógł być przy nim Lucjan, nieswój, wykrochmalony, sztywny i nowy jak jego ubranie! De Marsay zdobył sobie prawo mówienia impertynencyj, dzięki dowcipowi i urokowi form jaki im towarzyszył. Przyjęcie margrabiny odrazu objaśniło pani de Bargeton potęgę tej osobistości. Drugim z gości był jeden z braci Vandenesse, ten który stał się przyczyną skandalu lady Dudley, łagodny, inteligentny, skromny młody człowiek: typ zgoła przeciwny pysznemu de Marsay. Kuzynka margrabiny, pani de Mortsauf, poleciła go jej gorąco. Trzecim był generał de Montriveau, sprawca zguby księżnej de Langeais. Czwartym pan de Canalis, jeden z najznakomitszych poetów epoki, młody człowiek jeszcze w zaraniu sławy, który, dumniejszy ze swego szlachectwa niż z talentu, nadskakiwał ostentacyjnie pani d’Espard, aby ukryć swe miłostki z księżną de Chaulieu. Pod powłoką wdzięku skażonego nieco afektacją, zgadywało się olbrzymią ambicję, która później pchnęła go w burze politycznego życia. Uroda jego niemal chłopięca, pieszczotliwe obejście, niedostatecznie kryły głęboki egoizm i wieczną rachubę problematycznej wówczas egzystencji; ale wybór jego, skierowany na panią de Chaulieu, kobietę przeszło czterdziestoletnią, stał się dlań źródłem dobrodziejstw dworu, sympatyj dzielnicy Saint-Germain i obelg liberałów nazywających go poetą zakrystji.
Widząc tych czterech tak wybitnych ludzi, pani de Bargeton zrozumiała, czemu margrabina nie zwróciła uwagi na Lucjana. Następnie, kiedy zaczęła się rozmowa, kiedy każdy z tych umysłów tak subtelnych, tak delikatnych, odsłonił się paroma błyskami w których było więcej dowcipu, więcej głębi niż we wszystkiem co Anais słyszała przez miesiąc na prowincji, kiedy zwłaszcza wielki poeta rzucił parę lotnych słów, w których malował się cały zmysł epoki, pozytywny ale ozłocony poezją, Luiza pojęła to, co Châtelet powiedział jej wczoraj: Lucjan był już niczem. Każdy patrzał na biednego intruza z tak okrutną obojętnością, był on tam tak zupełnie cudzoziemcem nie znającym języka, że margrabinie żal się go zrobiło.
— Pozwoli pan, rzekła do Canalisa, że mu przedstawię pana de Rubempré. Zajmuje pan w literaturze zbyt wysokie stanowisko, aby nie przygarnąć młodego adepta. Pan de Rubempré przybywa z Angoulême, będzie z pewnością potrzebował pańskiego poparcia u tych, którzy stawiają tutaj talent na świeczniku. Nie ma jeszcze wrogów, którzy mogliby mu stworzyć powodzenie swemi atakami. Czyż nie byłoby dziełem dość oryginalnem, godnem aby się o nie pokusić, zyskać mu ręką przyjaźni to, co pan otrzymał z ręki nienawiści?
Podczas słów margrabiny, czterej nowoprzybyli spojrzeli na Lucjana. Mimo iż był o dwa kroki, de Marsay podniósł lorynetkę aby się mu przypatrzyć. Spojrzenie jego przechodziło z Lucjana na panią de Bargeton, z pani de Bargeton na Lucjana, łącząc ich zapomocą drwiącej myśli która okrutnie upokorzyła oboje; przyglądał się im jak dwom osobliwym zwierzętom i uśmiechał się. Uśmiech ten był niby żgnięcie sztyletu dla wielkiego człowieka z prowincji. Feliks de Vandenesse przybrał wyraz miłosierny. Montriveau rzucił na Lucjana spojrzenie zdolne przeniknąć go do rdzenia.
— Pani, rzekł Canalis pochylając głowę, będę posłuszny, mimo iż osobisty interes każe nie hodować sobie rywalów; ale pani przyzwyczaiła nas do cudów.
— Dobrze więc, zrobi mi pan tę przyjemność, aby przyjść na obiad w poniedziałek z panem de Rubempré, pomówicie swobodniej niż tutaj o sprawach literackich; będę się starała ściągnąć kilku władców literatury oraz znakomitości które ją popierają, autora Ourika i kilku dobrze myślących młodych poetów.
— Pani margrabino, rzekł de Marsay, jeżeli pani popiera pana de Rubempré dla zalet ducha, ja gotów jestem zająć się nim dla jego urody; dam mu parę rad, które uczynią go jednym z najszczęśliwszych dandysów Paryża. Później, gdy zechce, może być poetą.
Pani de Bargeton podziękowała kuzynce pełnem wdzięczności spojrzeniem.
— Nie wiedziałem, że jesteś zazdrosny o ludzi z talentem, rzekł Montriveau do de Marsaya. Szczęście zabija poetów.
— Czy dlatego może nasz mistrz pragnie się ożenić? odparł dandys zwracając się do Canalisa, aby zobaczyć jak pani d’Espard przyjmie ten docinek.
Canalis wzruszył ramionami, a pani d’Espard, siostrzenica pani de Chaulieu, zaczęła się śmiać.
Lucjan, który czuł się w zbyt nowych szatach skrępowany jak mumja egipska, wstydził się że się nie umie zdobyć na żadną odpowiedź. Wreszcie, rzekł miękko do margrabiny:
— Dobroć pani skazuje mnie na same sukcesy.
W tej chwili wszedł Châtelet, chwytając w lot sposobność znalezienia oparcia wobec margrabiny w osobie generała Montriveau, jednego z królów Paryża. Skłonił się pani de Bargeton, i poprosił panią d’Espard aby mu przebaczyła śmiałość z jaką wtargnął do loży: od tak dawna nie miał sposobności spotkać się ze swoim towarzyszem podróży! Montriveau i on widzą się po raz pierwszy, rozstawszy się w szczerej pustyni!
— Rozstać się w pustyni i odnaleźć się w Operze! rzekł Lucjan.
— Iście teatralne spotkanie, dodał Canalis.
Montriveau przedstawił barona du Châtelet margrabinie, ta zaś przyjęła ex-sekretarza do szczególnych poruczeń Cesarskiej Wysokości tem uprzejmiej, ile że widziała go już mile witanego w trzech lożach, że pani de Sérizy dopuszczała jedynie ludzi dobrze postawionych, i że, wreszcie, był towarzyszem generała Montriveau. Ten ostatni tytuł miał taką wartość, że pani de Bargeton mogła zauważyć w tonie, w spojrzeniach i obejściu czterech gości margrabiny, iż uznają, bez dyskusji, Châteleta za jednego ze swoich. Nais zrozumiała nagle sułtańskie tony Châteleta na prowincji. Wreszcie Châtelet ujrzał Lucjana; pozdrowił go suchym i zimnym ukłonem, zapomocą którego jeden mężczyzna podcina nogi drugiemu, podkreślając wobec świata jego nicość. Ukłonowi towarzyszył drwiący wyraz, który zdawał się mówić: „Jakim cudem ten tutaj?“ Zrozumiano go, de Marsay bowiem nachylił się do generała, mówiąc mu do ucha tak aby baron go słyszał:
— Niech się pan spyta, kto jest ten laluś, wyglądający jak manekin z magazynu gotowych ubrań.
Châtelet szeptał chwilę do swego towarzysza, odciągnąwszy go jakgdyby dla odnowienia wspomnień i z pewnością oskubał rywala do nitki. Lucjan był zdumiony ciętością, przytomnością umysłu z jaką ci ludzie formułowali swoje odpowiedzi, oszołomiony błyskotliwością ich dowcipu, zwłaszcza lekkością słowa i swobodą wzięcia. Zbytek, który rano przeraził go w szczegółach zewnętrznych, teraz odsłaniał mu się w dziedzinie myśli. Zapytywał sam siebie, zapomocą jakiego sekretu ludzie ci znajdują na końcu języka trafne odpowiedzi, spostrzeżenia jakie on byłby zdolny wysmażyć chyba po długiem rozmyślaniu. A potem, u tych pięciu światowców czuło się swobodę nietylko w słowach, ale i w stroju: nie mieli na sobie nic nowego ani nic starego. Nic w nich nie błyszczało, a wszystko wabiło oko. Zbytek ich robił wrażenie czegoś codziennego, wrodzonego. Lucjan czuł, iż wygląda na człowieka, który się ubrał po raz pierwszy w życiu.
— Patrzno, patrz, rzekł de Marsay do Feliksa de Vandenesse, ten hultaj Rastignac pomyka jak kula karabinowa! ot, widzisz go u margrabiny de Listomère, robi postępy, lornetuje nas! Zapewne musi znać pana... ciągnął dandys zwracając się do Lucjana, ale nie patrząc nań.
— Trudno przypuścić, odparła pani de Bargeton, aby nazwisko wielkiego człowieka, z którego jesteśmy dumni, nie doszło do pana de Rastignac: siostra jego słyszała niedawno pana de Rubempré, jak nam czytał bardzo piękne wiersze.
Feliks de Vandenesse i de Marsay pożegnali margrabinę i przeszli do pani de Listomère, siostry Vandenessów. Zaczął się drugi akt; pani d’Espard, kuzynka jej i Lucjan zostali sami. Jedni spieszyli wytłumaczyć postać pani de Bargeton kobietom zaintrygowanym jej obecnością, drudzy obwieścili przybycie poety i żartowali z jego stroju. Canalis udał się do loży księżnej de Chaulieu i już nie wrócił. Lucjan był wielce rad, iż uwaga zwróciła się na przedstawienie. Obawy pani de Bargeton co do Lucjana wzmogły się pod wrażeniem względów jakie kuzynka okazała baronowi du Châtelet: przyjęcie to miało zupełnie inny charakter niż protekcjonalna grzeczność wobec Lucjana. Podczas drugiego aktu, w loży pani de Listomère zostało pełno gości, bohaterami zaś rozmowy byli pani de Bargeton i Lucjan. Młody Rastignac widocznie zabawiał całe towarzystwo, dawał tempo owemu paryskiemu śmiechowi, który, rzucając się co dnia na inne pożywienie, spieszy coprędzej wyczerpać swój przedmiot, czyniąc zeń w jednej chwili coś starego i zużytego. Pani d’Espard, niespokojna, wiedząc iż świat nie zwykł długo zostawiać interesowanych osób w nieświadomości obmowy, czekała końca aktu. Kiedy uczucia raz zaczną analizować same siebie, jak u Lucjana i u pani de Bargeton, wówczas dzieją się osobliwe rzeczy w niedługim czasie: przewroty moralne spełniają się na mocy praw działających z nieubłaganą szybkością. Luiza miała w pamięci wytrawne słowa, jakiemi Châtelet oświetlił jej Lucjana wracając z Vaudeville. Każde było proroctwem; Lucjan wziął sobie jakby za zadanie aby je ziścić wszystkie. Tracąc złudzenia co do pani de Bargeton, jak pani de Bargeton co do niego, biedny chłopiec, którego losy podobne były nieco do losów Jana Jakóba Rousseau, naśladował go do tego stopnia, iż dał się olśnić urokowi pani d’Espard i zadurzył się w niej w jednej chwili. Ludzie młodzi, albo ci którzy pamiętają wzruszenia młodości, zrozumieją iż uczucie to było czemś nader prawdopodobnem i naturalnem. Tysiąc wykwintnych drobiazgów w obejściu, delikatny sposób mówienia, szlachetny dźwięk głosu, ta kobieta tak wiotka, tak dumna, tak wysoko postawiona, budząca tyle zazdrości, ta królowa, olśniła poetę tak, jak pani de Bargeton olśniła go w Angoulême. Wrażliwość charakteru popchnęła go rychło do zamarzenia o tem wysokiem oparciu; najpewniejszem środkiem byłoby zdobyć tę kobietę, wówczas miałby wszystko! Powiodło mu się w Angoulême, czemuż nie miałoby się powieść w Paryżu? Bezwiednie, mimo tak nowych dla niego czarodziejstw Opery, spojrzenia jego, urzeczone przez tę wspaniałą Celimenę, kierowały się do niej; im więcej na nią patrzał, tem więcej pragnął patrzeć! Pani de Bargeton podchwyciła jarzący błysk oczu Lucjana; zaczęła go obserwować, i spostrzegła że więcej zajęty jest margrabiną niż przedstawieniem. Byłaby się zgodziła ustąpić Lucjana pięćdziesięciu córom Danausa; ale, kiedy spojrzenie bardziej ambitne, bardziej namiętne i wymowne od innych wytłumaczyło jej co się dzieje w sercu Lucjana, uczuła się zazdrosna, nietyle o przyszłość, co o przeszłość.
— Nigdy tak na mnie nie patrzał, pomyślała. Mój Boże, Châtelet miał słuszność!
Poznała wówczas swą omyłkę. Kiedy kobieta dojdzie do tego iż żałuje swej słabości, przeciąga niby gąbkę po całem życiu aby wymazać zeń wszystko. Mimo iż każde spojrzenie Lucjana przepełniało ją gniewem, zachowała spokój. W międzyakcie, zjawił się de Marsay, prowadząc pana de Listomère. Poważny człowiek i młody wietrznik uświadomili niebawem dumną margrabinę, że ów wyświeżony drużba którego miała nieszczęście wpuścić do loży, tak samo nie nazywa się de Rubempré, jak żyd nie posiada chrzestnego imienia. Lucjan jest synem aptekarza, nazwiskiem Chardon. Pan de Rastignac, doskonale znający Angoulême, ubawił już dwie loże kosztem mumji którą margrabina nazywa swą kuzynką, oraz przezorności z jaką ta dama prowadzi ze sobą aptekarza, zapewne by, zapomocą elixirów, podtrzymywać swoje sztuczne życie. Wreszcie, de Marsay powtórzył kilka próbek z owego tysiąca żarcików jakie komponują w lot Paryżanie, i które, ledwie rzucone, giną w zapomnieniu, ale poza któremi krył się Châtelet, twórca tej iście punickiej zdrady.
— Moja droga, szepnęła z pod wachlarza pani d’Espard, powiedz mi, jeśli łaska, czy twój protegowany nazywa się w istocie de Rubempré?
— Przyjął nazwisko matki, rzekła Anais zakłopotana.
— A nazwisko ojca?
— Chardon.
— I co robił ten Chardon?
— Był aptekarzem.
— Byłam pewna, moja droga, że cały Paryż nie może sobie drwić z kobiety którą ja wprowadzam. Nie mam ochoty czekać aż przyjdą tu żartownisie, zachwyceni iż widzą mnie w towarzystwie aptekarskiego synka; jeśli nie masz nic przeciw temu, wyjdziemy, i to natychmiast.
Pani d’Espard przybrała minę dość impertynencką, tak iż Lucjan próżno łamał sobie głowę, w czem mógł dać powód do tej odmiany. Pomyślał że kamizelka jego jest w złym smaku, co było prawdą; że krój fraka grzeszy przesadą, co było również prawdą. Przejrzał, z tajemną goryczą, iż trzeba się ubierać u dobrego krawca i przyrzekł sobie udać się nazajutrz do najsławniejszego, aby móc, w najbliższy poniedziałek, rywalizować z gośćmi margrabiny. Mimo iż tonął w refleksjach, oczy jego, przykute trzecim aktem, nie opuszczały sceny. Wpatrzony w przepych tego jedynego w świecie widowiska, oddawał się marzeniu o pani d’Espard. Czuł się zgnębiony jej nagłym chłodem, będącym w osobliwej sprzeczności z żarem wyobraźni, z jakim on rzucał się w nową miłość, bez troski o trudności które spostrzegał i które przyrzekał sobie zwyciężyć. Ocknął się z głębokiej zadumy, aby spojrzeć na swe nowe bóstwo; ale, obróciwszy głowę, ujrzał się sam. Usłyszał lekki szelest; drzwi zamykały się właśnie, pani d’Espard uprowadzała kuzynkę. Lucjan zdumiał się tem nagłem zniknięciem, ale nie myślał o niem długo, właśnie dlatego iż było niewytłumaczonem.
Kiedy obie panie wsiadły do powozu, który potoczył się przez ulicę Richelieu ku dzielnicy St. Honoré, margrabina rzekła z ledwie hamowanym gniewem:
— Moje drogie dziecko, co ty wyrabiasz? ależ zaczekaj aż syn aptekarza naprawdę będzie sławny, aby się nim interesować. Księżna de Chaulieu nie przyznaje się jeszcze do Canalisa, który jest sławny i który jest szlachcic. Ten chłopak nie jest ani twoim synem, ani kochankiem, prawda? rzekła ta pyszna kobieta, obrzucając kuzynkę badawczem i jasnem spojrzeniem.
— Cóż za szczęście, że trzymałam smarkacza na wodzy i nie dopuściłam go do niczego! pomyślała pani de Bargeton.
— Więc dobrze, podjęła margrabina, która wzięła wyraz jej oczu za odpowiedź, zostawże go, zaklinam cię. Uzurpować sobie świetne nazwisko!... ależ to zuchwalstwo, godne najcięższej kary! Chcę wierzyć, że to nazwisko matki; ależ pomyśl, moja droga, że tylko król ma prawo przyznać, dekretem swoim, nazwisko de Rubempré synowi córki tego domu. Jeśli popełniła mezaljans, łaska byłaby ogromna; aby ją uzyskać, trzeba ogromnej fortuny, ważnych usług, wysokiego poparcia. Wygląd wystrojonego na niedzielę sklepikarza świadczy, że ten chłopiec nie jest ani bogaty ani szlachcic; jest przystojny, ale wydaje mi się bardzo ograniczony, nie umie ani zachować się, ani odezwać; słowem, nie jest wychowany. Jakimż trafem ty się nim zajmujesz?
Pani de Bargeton, która zaparła się Lucjana, jak Lucjan zaparł się w duszy jej, uczuła przeraźliwy lęk aby kuzynka nie dowiedziała się prawdy.
— Droga kuzynko, jestem doprawdy w rozpaczy że cię skompromitowałam.
— Mnie się nie kompromituje, rzekła z uśmiechem pani d’Espard. Myślę jedynie o tobie.
— Ale zaprosiłaś go na obiad.
— Będę cierpiąca, rzekła żywo margrabina, uprzedzisz go o tem, i wpiszę go, pod dwoma nazwiskami, na czarną listę u szwajcara.
Lucjan udał się w międzyakcie do foyer, dokąd widział iż wszyscy śpieszyli. Przedewszystkiem, żadna z osób które odwiedziły lożę pani d’Espard, nie pozdrowiła go, ani nie zwracała nań uwagi, co wydało się prowincjonalnemu poecie bardzo dziwne. Następnie, Châtelet, o którego próbował się zaczepić, śledził go z pod oka i wymykał mu się nieustannie. Doszedłszy do przekonania, przez porównanie z mężczyznami krążącymi po foyer, że strój jego jest dość komiczny, Lucjan wcisnął się z powrotem w kąt loży i wytrwał do końca, kolejno pochłonięty wspaniałym baletem, obrazem sali po której spojrzenie jego wędrowało od loży do loży, i własnemi refleksjami, które, w obliczu paryskiego społeczeństwa, nabrały osobliwej głębi.
— Oto moje królestwo, rzekł do siebie, oto świat który muszę pokonać!
Wrócił pieszo, przetrawiając powiedzenia osób które poznał w loży; ich wzięcie, ruchy, wszystko odbijało się w jego pamięci z zadziwiającą wiernością. Nazajutrz, koło południa, pierwszem jego staraniem było udać się do Stauba, wówczas najgłośniejszego krawca. Uzyskał, siłą próśb i potęgą gotowizny, iż krawiec obiecał wykończyć suknie na ów sławny poniedziałek. Staub posunął się w ustępstwach tak daleko, iż przyrzekł, na ów dzień rozstrzygający, prześliczny redengocik, kamizelkę i pantalony. Lucjan zamówił koszule, chustki, słowem całą wyprawkę, i wziął miarę na trzewiki i półbuciki u słynnego szewca. Kupił u Vediera ładną laskę, rękawiczki i guziki do koszuli u pani Irlande, słowem, starał się wspiąć do wyżyn dandysów. Kiedy zaspokoił swe marzenia, udał się na ulicę Neuve-de-Luxembourg, gdzie nie zastał Luizy w domu.
— Pani będzie na obiedzie u pani d’Espard i wróci aż późno, rzekła Albertyna.
Lucjan spożył dwufrankowy obiad w garkuchni w Palais-Royal i położył się wcześnie spać. W niedzielę, o jedenastej, udał się do Luizy; jeszcze nie wstała. Wrócił o drugiej.
— Pani nie przyjmuje jeszcze, rzekła Albertyna; ale dała mi list dla pana.
— Nie przyjmuje jeszcze? powtórzył Lucjan. Ależ ja nie jestem obcy...
— Nie wiem, rzekła Albertyna z impertynencką miną.
Lucjan, mniej zdumiony odpowiedzią Albertyny niż tem że otrzymuje list od pani de Bargeton, wziął bilecik i przeczytał na ulicy te okrutne słowa:
„Pani d’Espard jest niezdrowa, nie będzie mogła przyjąć pana w poniedziałek. Ja także nie czuję się dobrze; mimo to, ubiorę się aby jej dotrzymać towarzystwa. Jestem bardzo zmartwiona tą drobną przeciwnością, ale pańskie talenty dodają mi otuchy; nie wątpię, iż wybijesz się bez szarlatanerji“.
— Niema nawet podpisu! rzekł do siebie Lucjan, który znalazł się w Tuillerjach nie wiedząc kiedy.
Dar jasnowidzenia, jaki posiadają niekiedy artyści, pozwolił mu przewidzieć katastrofę którą zwiastował ten chłodny bilecik. Szedł, zatopiony w myślach, przed siebie, patrząc na pomniki zdobiące plac Ludwika XV. Była pogoda. Strojne powozy przejeżdżały nieustannie przed oczyma Lucjana, kierując się ku Polom Elizejskim. Wmieszał się w tłum przechodniów i ujrzał kilka tysięcy powozów, które, każdego pogodnego dnia, napływają w to miejsce. Oszołomiony zbytkiem koni, tualet i liberji, szedł wciąż dalej, i zaszedł aż do rozpoczętej budowy Łuku tryumfalnego. Cóż się w nim działo, kiedy, wracając, ujrzał zbliżającą się ku niemu panią d’Espard i panią de Bargeton w prześlicznie zaprzężonym pojeździe. Ujrzał powiewające z tyłu pióra strzelca, którego poznał po zielonej, haftowanej złotem liberji. Sznur powozów zatrzymał się z powodu natłoku. Lucjan mógł się przyjrzeć Luizie w nowem przebraniu; była nie do poznania. Kolory dobrane były w sposób uwydatniający cerę; suknia zachwycająca; włosy ułożone ze smakiem; kapelusz, w najlepszym guście, nie tracił nawet przy kapeluszu pani d’Espard, która dawała ton modzie. Jest pewien nieokreślony sposób noszenia kapelusza: włóżcie kapelusz nieco w tył, wyraz twarzy będzie bezczelny; zanadto naprzód, ponury; na bok, mina zawadjacka; kobiety dystyngowane kładą kapelusz jak chcą i zawsze wyglądają dobrze. Pani de Bargeton odrazu rozwiązała ten szczególny problem. Ładny pasek uwydatniał smukłą kibić. Przejęła ruchy i zachowanie kuzynki; siedząc podobnie jak ona, igrała wytwornym łańcuszkiem, pokazując, niby bez zamiaru, ładną rękę w zgrabnej rękawiczce. Słowem, upodobniła się do pani d’Espard, nie naśladując jej niewolniczo; okazała się godną krewniaczką margrabiny, która widocznie była dumna z uczenicy. Przechodnie spoglądali na świetny powóz o herbach d’Espard i Blamont-Chauvry, których godła zespolone były na tarczy. Lucjan patrzył ze zdumieniem ile osób kłaniało się obu paniom; nie domyślał się, że cały ten Paryż, który mieści się w dwudziestu salonach, wiedział już o ich pokrewieństwie. Młodzi jeźdźcy, między którymi Lucjan zauważył de Marsaya i Rastignaca, przyłączyli się do pojazdu, aby przeprowadzić panie do lasku. Łatwo było Lucjanowi poznać, po ruchach obu fircyków, iż komplementowali panią de Bargeton za jej metamorfozę. Pani d’Espard promieniowała wdziękiem i zdrowiem: zatem, niedomaganie było pozorem aby nie przyjąć Lucjana! Poeta, wściekły, zbliżył się wolnym krokiem do pojazdu, i, kiedy osądził iż mogą go spostrzec, ukłonił się. Pani de Bargeton udała że nie widzi, margrabina spojrzała przez szkiełka i nie oddała ukłonu. Ostracyzm arystokracji paryskiej inny był niż dąsy potentatów z Angoulême; siląc się zranić Lucjana, tamci szlachetkowie uznawali jego potęgę i uważali go za człowieka; gdy dla pani d’Espard nawet nie istniał. To nie był wyrok, to było przejście nad nim do porządku. Śmiertelne zimno przeniknęło biednego poetę, kiedy de Marsay zwrócił nań swoje szkiełka; lew paryski upuścił lornetkę tak szczególnym ruchem, iż zdało się Lucjanowi że to spada nóż gilotyny. Powóz minął. Wściekłość, pragnienie zemsty, wstrząsnęły wzgardzonym chłopcem; gdyby miał w rękach panią de Bargeton, udusiłby ją; wcielał się w myślach w jakiegoś Fouquier-Tinville aby sycić się rozkoszą wysłania pani d’Espard na rusztowanie; byłby chciał poddać de Marsaya wyrafinowanym torturom wymyślonym przez dzikich. Ujrzał Canalisa na koniu: wykwintny, jak przystało najpieszczotliwszemu z poetów, witał ukłonem najpiękniejsze damy.
— Boże! złota za wszelką cenę! mówił sobie Lucjan, złoto jest jedyną potęgą przed którą ten świat pada na kolana. (Nie! mówiło mu sumienie, ale sława, a sława, to praca! Praca! to było hasło Dawida). Mój Boże! poco ja tu jestem? Ale doczekam się tryumfu! Przejadę po tej alei w karocy ze strzelcem! Będę miał margrabiny d’Espard.
Rzucał te słowa, spożywając dwufrankowy obiad u Hurbaina. Nazajutrz, o dziewiątej, udał się do Luizy z zamiarem wypomnienia jej tego barbarzyństwa; nietylko pani de Bargeton nie było dlań w domu, ale nawet odźwierny nie pozwolił mu wejść na górę. Stał na ulicy na czatach, aż do południa. O południu, wyszedł Châtelet, spostrzegł przez ramię poetę i ominął go. Lucjan, dotknięty do żywego, pospieszył za rywalem; przyciśnięty do muru, Châtelet odwrócił się i ukłonił z widocznym zamiarem minięcia go.
— Jeśli łaska, rzekł Lucjan, racz mi pan poświęcić sekundę czasu, dwa słowa. Okazał mi pan przyjaźń, odwołuję się do niej aby go prosić o nader drobną przysługę. Wychodzi pan od pani de Bargeton, niech mi pan wytłómaczy przyczynę mej niełaski u niej i u pani d’Espard.
— Panie Chardon, odparł Châtelet z fałszywą dobrodusznością, czy wiesz, czemu te panie wyszły kiedyś z loży?
— Nie, rzekł biedny poeta.
— Otóż, pan de Rastignac podstawił panu, w samych początkach, nogę. Skoro go spytano o pana, młody dandys powiedział poprostu i bez ogródek, że pan się nazywa Chardon a nie de Rubempré, że pańska matka czuwa przy położnicach, że ojciec był za życia aptekarzem w Houmeau; że pańska siostra, zresztą urocza panienka, cudownie prasuje koszule i ma wyjść za mąż za drukarza nazwiskiem Séchard. Oto świat. Wystarczy wypłynąć na widownię, a już zaczynają człowieka nicować. Pan de Marsay przyszedł do loży pobawić się nieco pańskim kosztem, i natychmiast te panie uciekły, uważając iż pańskie towarzystwo jest kompromitujące. Niech pan nie próbuje dotrzeć do której z nich. Pani de Bargeton straciłaby wstęp do kuzynki, gdyby pana nadal przyjmowała. Masz pan talent, staraj się w przyszłości o odwet. Świat tobą gardzi, gardź światem. Zagrzeb się na poddaszu, stwórz arcydzieła, chwyć w ręce jakąbądź władzę, a ujrzysz świat u swoich nóg; oddasz mu wówczas z nawiązką rany jakie ci zadał. Im więcej pani de Bargeton okazywała panu sympatji, tem więcej będzie czuła do pana niechęci. Tak się toczą uczucia kobiet. Ale nie chodzi w tej chwili o to, aby odzyskać przyjaźń Anais; chodzi o to aby nie mieć w niej wroga, i dam panu sposób. Pisywała do pana, odeślij jej wszystkie listy, ujmie ją ten postępek godny szlachcica, i później, jeżeli będziesz jej potrzebował, nie będzie panu stała na zdradzie. Co do mnie, mam tak wysokie mniemanie o pańskiej przyszłości, że wszędzie pana broniłem; tak samo nadal, jeżeli mogę co zrobić dla pana, znajdziesz mnie zawsze gotowym do usług.
Lucjan był tak zmartwiały, tak blady, tak zmieniony, że nie oddał staremu fircykowi odmłodzonemu przez Paryż oschle-grzecznego ukłonu, jakim Châtelet go uraczył. Wrócił do hotelu, gdzie zastał samego Stauba, przybyłego nietyle dla miary, ile dla wywiedzenia się od gospodyni hotelu jak przedstawia się finansowo ten nieznany klient. Lucjan przybył pocztą, pani de Bargeton odwiozła go z Vaudeville powozem. Relacje były dobre. Staub zamianował Lucjana „panem hrabią“ i zwrócił mu uwagę na zręczność, z jaką uwydatnił jego śliczne kształty.
Młody człowiek tak ubrany, rzekł, może iść prosto na przechadzkę do Tuilleryj, i zaślubi bogatą Angielkę nim miną dwa tygodnie.
Ten żarcik niemieckiego krawca, wytworność ubrań, delikatność materji, wdzięk jaki Lucjan podziwiał w samym sobie oglądając się w lustrze, wszystkie te drobiazgi rozprószyły nieco jego smutek. Powiedział sobie od niechcenia, że Paryż jest stolicą trafu i uwierzył na chwilę w traf. Czyż nie posiada w rękopisie tomu poezyj i wspaniałego romansu Gwardzista Karola IX-go? Nabrał wiary w los. Staub przyrzekł redengocik i resztę kostjumu na jutro. Nazajutrz, przybyli szewc, bieliźniarka i krawiec, wszyscy uzbrojeni w rachunki. Lucjan nieświadom sposobu odprawienia ich z kwitkiem, Lucjan jeszcze pod ciśnieniem obyczajów prowincji, wyrównał należność; ale, po zapłaceniu, z dwóch tysięcy, zostało mu ledwie trzysta sześćdziesiąt franków: był w Paryżu tydzień! Mimo to, ubrał się i wyszedł się przejść po Tuillerjach. Tu czekał go odwet. Był tak dobrze ubrany, tak zręczny, tak piękny, iż wszystkie kobiety patrzały nań z zainteresowaniem; parę nawet, uderzonych jego urodą, odwróciło się. Lucjan studjował chód i zachowanie młodych ludzi, i przeszedł kurs dobrych manier, wciąż myśląc o swoich trzystu sześćdziesięciu frankach. Wieczorem, skoro się znalazł sam w pokoiku, przyszło mu na myśl wyjaśnić problem swego życia w hotelu Gaillard-Bois, gdzie jadał śniadanie złożone z najprostszych potraw, w mniemaniu iż na tem oszczędza. Poprosił o rachunek, jak człowiek który ma się wyprowadzić, i dowiedział się, że jego dług wynosi około stu franków. Nazajutrz pobiegł w „krainę łacińską“, którą Dawid polecał mu dla jej taniości. Po długiem szukaniu, znalazł wreszcie, przy ulicy Cluny, opodal Sorbony, nędzny hotelik, gdzie wynajęto mu pokój za możliwą cenę. Natychmiast zapłacił należność w hotelu, i zainstalował się przy ulicy Cluny tego samego dnia. Przeprowadzenie kosztowało go tylko kurs dorożki.
Objąwszy w posiadanie swój biedny pokoik, zgromadził wszystkie listy pani de Bargeton, położył ten pakiet na stole, i, nim się jął pisania, zaczął rozpamiętywać ów fatalny tydzień. Nie powiedział sobie, iż on sam, pierwszy, nieopatrznie sprzeniewierzył się swej miłości, nie wiedząc czem jego Luiza stanie się w Paryżu; nie widział swoich win, widział jedynie obecne położenie: zwalił je na panią de Bargeton: zamiast mu być przewodniczką, zgubiła go. Zakipiało w nim, duma uderzyła mu do głowy; i, w paroksyzmie gniewu, skreślił następujący list:
„Co powiedziałaby pani o kobiecie, której spodobało się biedne, nieśmiałe pacholę, pełne szlachetnych wierzeń, nazywanych później, w dobie rozczarowań, złudzeniami, i która roztoczyła uroki zalotności, bogactwa umysłu i najpiękniejsze pozory macierzyńskiego uczucia, aby uwieść to niedoświadczone dziecko? Nie kosztują jej nic ani kuszące obietnice, ani zamki z kart którymi migoce mu przed oczyma; porywa go, zagarnia, łaje za brak zaufania, to znów karmi pochlebstwem. Kiedy dziecko opuszcza rodzinę i idzie za nią ślepo, prowadzi go na brzeg olbrzymiego morza, z uśmiechem każe mu wsiąść w wątłe czółenko i rzuca go samego, bez pomocy, w wir burz; następnie, ze skały na której została sama, zaczyna śmiać się i życzy mu szczęśliwej podróży. Ta kobieta, to ty, pani; to dziecię, to ja. W rękach tego dziecka znajduje się pamiątka, która mogłaby zdradzić zbrodnie twego dobrodziejstwa i okrucieństwo twej odmiany. Może przyszłoby ci zarumienić się, spotkawszy to dziecię borykające się z falami, gdybyś pomyślała, żeś je trzymała na łonie. Kiedy przeczytasz ten list, pamiątka ta znajdzie się w twoich rękach. Masz pełną swobodę zapomnienia o wszystkiem. Po pięknych nadziejach, jakie palec twój ukazał mi w niebie, spostrzegam rzeczywistość nędzy w błocie Paryża. Gdy ty, świetna i ubóstwiana, będziesz kroczyć wśród tego świata na którego próg mnie przywiodłaś, ja będę drżał od zimna na nędznem poddaszu kędyś mnie rzuciła. Ale może, na łonie uczt i zabaw, zdejmie cię troska; może pomyślisz o dziecku które wtrąciłaś w przepaść. Proszę cię, pani, myśl o niem bez wyrzutu! Z otchłani swej nędzy, ofiaruje ci ono jedyną rzecz jaka mu została: przebaczenie. Tak, pani, dzięki tobie, nie zostało mi nic. Nic! czyż to nie jest materjał, z którego powstał świat? Genjusz winien naśladować Boga: chcę mieć jego wspaniałomyślność, nie wiedząc czy posiądę jego siłę. Zadrżeć trzebaby ci jedynie wówczas, gdybym szedł ku złemu: wówczas, byłabyś wspólniczką moich błędów. Niestety! żal mi cię, iż straciłaś wszelkie prawo do udziału w sławie, do której będę dążył wiedziony przez pracę“.
Napisawszy ten list, napuszony, ale pełen owej posępnej godności, w jaką lubi się stroić dwudziestoletni artysta, Lucjan przeniósł się myślą w krąg rodziny. Ujrzał znów ładne mieszkanko, które Dawid przystroił mu kosztem tylu ofiar, objął oczyma wizję spokojnych, skromnych, mieszczańskich radości jakich tam kosztował. Cienie matki, siostry, Dawida zbliżyły się ku niemu, ujrzał na nowo łzy, jakie wylewali w chwili jego wyjazdu; i zapłakał, był bowiem w Paryżu sam, bez przyjaciół, bez opiekunów.
W kilka dni potem, Lucjan pisał do siostry:
„Droga Ewo, siostry mają ten smutny przywilej, iż, dzieląc egzystencję braci-artystów, poznają więcej zgryzot niż radości; to też, zaczynam się obawiać, iż stanę ci się wielkim ciężarem. Czyż nie nadużyłem już dotąd was wszystkich, którzyście się dla mnie poświęcili? To wspomnienie przeszłości, pełne tak słodkich uciech, dodaje mi mocy w obecnem osamotnieniu. Z szybkością orła wracającego do gniazda przebyłem odległość jaka nas dzieli, aby się znaleźć w sferze prawdziwego przywiązania, doświadczywszy pierwszych nędz i zawodów paryskiego świata! Czuliście to? Czy matka powiedziała może: „Lucjan myśli o nas?“ Czy Dawid odpowiedział: „Zmaga się ze światem i z ludźmi?“ Ewo moja, piszę ten list tylko do ciebie jednej. Tobie jednej odważę się zawierzyć dobre i złe które mnie spotka, rumieniąc się za jedno i za drugie, tutaj bowiem dobre jest tak rzadkie jak rzadkiem powinno być złe. Usłyszysz wiele rzeczy w niewielu słowach: pani de Bargeton powstydziła się mnie, zaparła, odprawiła, odtrąciła dziewiątego dnia po przybyciu. Widząc mnie, odwróciła głowę: a ja, aby podążyć za nią w świat w który mnie chciała wprowadzić, wydałem tysiąc siedmset franków, z dwóch tysięcy przywiezionych z Angoulême i zdobytych z takim trudem! „Na co?“ powiesz. Moja droga siostrzyczko, Paryż, to osobliwa czeluść: można tu dostać obiad za ośmnaście su, najskromniejszy zaś posiłek w wykwintnej jadłodajni kosztuje pięćdziesiąt franków; są kamizelki i pantalony po cztery i po dwa franki; ale modni krawcy nie robią ich niżej stu franków. Płaci się grosz aby przejść przez rynsztok kiedy deszcz pada. Wreszcie, najmniejszy kurs dorożką kosztuje trzydzieści dwa su. Z pierwotnego mieszkania w najpiękniejszej dzielnicy, znalazłem się obecnie przy ulicy de Cluny, jednej z najciemniejszych uliczek Paryża, wciśniętej między stare budynki Sorbony. Mam pokoik na czwartem piętrze; mimo że brudny i nagi, płacę za niego piętnaście franków. Na śniadanie jem niedużą bułkę chleba za dwa su wraz z mlekiem za su, ale za to jem porządny obiad za dwadzieścia dwa su u niejakiego Flicoteaux, na placu Sorbony. Do zimy, wydatki nie przekroczą sześćdziesięciu franków na miesiąc, przynajmniej mam nadzieję. W ten sposób, moje dwieście czterdzieści franków wystarczą na pierwsze cztery miesiące. Do tego czasu, sprzedam z pewnością Gwardzistę Karola IX-go albo Stokrótki. Nie troskajcie się więc o mnie. Jeśli teraźniejszość jest zimna, naga, licha, przyszłość jest błękitna, bogata i wspaniała. Iluż wielkich ludzi przeszło tę nędzę! Plaut, wielki komedjopisarz, był młynarczykiem. Machiawel pisał Księcia wieczorami, spędziwszy cały dzień wśród ciżby robotników. Wielki Cerwantes wreszcie, który stracił ramię pod Lepanto przyczyniając się do zwycięstwa w owym słynnym dniu, nazwany swego czasu przez pismaków starym, podłym mańkutem, musiał, z braku wydawcy, czekać dziesięć lat z drugą częścią swego wspaniałego Don Kiszota. Nie jest tak źle dzisiaj. Strapienia i nędza mogą być losem tylko nieznanych talentów, ale, skoro raz pisarz zabłyśnie, rychło zdobywa bogactwo, i ja też będę bogaty. Żyję jedynie myślą, spędzam pół dnia w bibljotece św. Genowefy, uzupełniając braki wykształcenia, bez czego nie zaszedłbym daleko. Czuję się dziś prawie szczęśliwy. Od kilku dni nauczyłem się brać wesoło moje położenie. Oddaję się od rana pracy którą kocham; utrzymanie mam zapewnione; wiele myślę, studjuję; czuję się silny od chwili gdy wyrzekłem się świata, gdzie próżność moja cierpiała ustawiczne męki. Ludzie, którzy mają być chlubą swej epoki, powinni żyć na uboczu. Czyż nie są niby ptaki leśne? śpiewają, czarują naturę, a nikt nie powinien ich widzieć. Tak uczynię, jeśli wogóle będzie mi dane urzeczywistnić me ambitne plany. Nie żałuję już pani de Bargeton. Kobieta, która postępuje w ten sposób, nie zasługuje na wspomnienie. Nie żałuję również iż opuściłem Angoulême. Ta kobieta miała słuszność, że mnie rzuciła w Paryż, zostawiając mnie własnym siłom. Oto prawdziwy kraj pisarzy, myślicieli, poetów. Tu jedynie wyrasta sława, a widzę dokoła, jakie plony wydaje ona dzisiaj. Tu tylko pisarz może znaleźć, w muzeach i zbiorach, żywe dzieła dawnych genjuszów, które rozgrzewają i podsycają wyobraźnię. Tu tylko, bez przerwy, olbrzymie bibljoteki dostarczają duchowi wiadomości i pokarmu. Słowem, w Paryżu, w jego powietrzu, w najmniejszych szczegółach, jest duch, którym się oddycha i który przesiąka twory literackie. Można się więcej nauczyć w pół godziny z rozmowy w kawiarni, w teatrze, niż na prowincji w dziesięć lat. Tutaj naprawdę wszystko jest widowiskiem, porównaniem i nauką. Nadzwyczajna taniość, przeraźliwa drożyzna, oto Paryż, gdzie każda mrówka znajdzie swą komórkę, gdzie każda dusza przyswaja sobie to co jej odpowiada. Jeśli tedy cierpię w tej chwili, nie żałuję niczego. Przeciwnie, wspaniała przyszłość roztacza się przedemną i cieszy moje serce udręczone przez chwilę. Bądź zdrowa, droga siostro. Nie spodziewaj się regularnych listów; jedną z właściwości Paryża jest, że, w istocie, nie wiadomo w jaki sposób czas mija. Życie toczy się tu z przerażającą szybkością. Ściskam matkę, Dawida i ciebie, czulej niż kiedykolwiek“.
Flicoteaux jest to nazwisko, zapisane w pamięci wielu. Mało jest studentów, zamieszkałych w dzielnicy Łacińskiej w pierwszych dwunastu latach Restauracji, którzyby nie poznali tej świątyni głodu i nędzy. Obiad z trzech dań kosztował ośmnaście su z karafeczką wina lub flaszką piwa, dwadzieścia dwa z butelką wina. Jeśli co przeszkodziło temu przyjacielowi młodzieży zrobić kolosalny majątek, to ten punkt programu, wypisany wielkiemi czcionkami na afiszach: Chleb darmo bez ograniczenia. Wiele sław wykarmiło się na łonie ojca Flicoteaux. Zaiste, serce niejednego sławnego człowieka musi doznawać rozkoszy tysiąca niewymownych wspomnień na widok wystawy o małych szybkach wychodzącej na plac Sorbony i na ulicę Neuve-de-Richelieu, którą to wystawę Flicoteaux II-gi lub III-ci uszanował aż do dni lipcowych. Ciemne jej barwy, stary i czcigodny wygląd, wszystko to tchnęło wzgardą dla szarlatanizmu, jaki uprawiają prawie wszyscy dzisiejsi restauratorzy. W miejsce stert wypchanej zwierzyny, w miejsce fantastycznych ryb usprawiedliwiających koncept Arlekina: „Widziałem ładnego karpia, może mi się uda kupić go za tydzień“, w miejsce wątpliwych nowalij układanych w kuszące sterty ku rozkoszy kaprali i ich krajanek, uczciwy Flicoteaux wystawiał skromne drutowane salaterki, w których stosy gotowanych śliwek cieszyły oko konsumenta, pewnego iż słowo deser, zbyt hojnie zwiastowane na innych szyldach, nie jest takiem samem złudzeniem jak Konstytucja Burbonów. Trzyfuntowe bułki chleba, pocięte na cztery kawałki, dodawały wiary w obietnicę chleba „bez ograniczenia“. Flicoteaux istnieje, będzie istniał tak długo, jak długo będą na świecie studenci. Je się tam aby żyć, nie mniej, nie więcej; ale je się tak, jak się pracuje, z posępną lub radosną skrzętnością, wedle charakterów lub okoliczności. Słynny ten zakład obejmował wówczas dwie długie, ciasne i niskie sale, wychodzące jedna na plac Sorbony, druga na ulicę Neuve-de-Richelieu; obie zastawione stołami pochodzącemi z jakiegoś klasztornego refektarza, długość ich bowiem ma coś monastycznego. Każdy stały gość posiada serwetkę w numerowanej metalowej obrączce. Flicoteaux I-szy zmieniał obrus jedynie w niedzielę; ale Flicoteaux II-gi namyślił się podobno zmieniać go dwa razy w tygodniu, odkąd konkurencja zaczęła zagrażać dynastji. Ta restauracja, to warsztat, a nie sala biesiadna przeznaczona dla rozkoszy stołu; każdy opuszcza ją co rychlej. Wewnątrz panuje olbrzymi ruch. Chłopcy biegają bez wytchnienia, wszyscy zajęci, wszyscy potrzebni. Potrawy są mało urozmaicone. Ziemniaki są tam wieczne, mogłoby nie być ani jednego ziemniaka w Irlandji, mogłoby ich braknąć wszędzie, u Flicoteaux znalazłyby się jeszcze. Pojawiają się, od trzydziestu lat, w owym kolorze blond ulubionym przez Tycjana, upstrzone zieleninką, i cieszą się przywilejem budzącym zazdrość w kobietach: takie jak się je widziało w roku 1814, takie są i w roku 1840. Kotlety baranie, filety wołowe są na karcie owego zakładu tem co bażanty, pulardy na karcie Very’ego: potrawy nadzwyczajne, które zamawia się od rana. Samica wołu króluje tu, nieletni zaś jej syn objawia się pod nader urozmaiconemi postaciami. Kiedy merlany, makroty nawiedzają wybrzeża Oceanu, roi się od nich u Flicoteaux. Wszystko tu jest w związku z kolejami rolnictwa i kaprysami pór roku. Można się tam dowiedzieć o rzeczach o których nie mają pojęcia bogacze, próżniacy, ludzie obojętni na fazy natury. Student zamknięty w dzielnicy Łacińskiej posiada najdokładniejszą świadomość czasu: wie kiedy obrodziła fasolka i groszek, kiedy Hale zalane są kapustą i czy urodzaj na buraki zawiódł. Odwieczna potwarz, powtarzana w chwili gdy Lucjan tam bywał, uporczywie przypisywała pojawienie się befsztyków jakiejś śmiertelności wśród rasy końskiej. Mało restauracyj paryskich przedstawia równie powabny wygląd. Tam jedynie spotkasz młodość i wiarę, tam jedynie nędzę dźwiganą z humorem, mimo że nie brak i twarzy żarliwych i poważnych, posępnych i niespokojnych. Stroje przeważnie zaniedbane. To też zwraca uwagę każdy bywalec, gdy, przypadkowo, zjawi się starannie ubrany. Wszyscy wiedzą, że ten nadzwyczajny strój oznacza schadzkę, teatr lub dystyngowaną wizytę. Zawiązywały się tam, jak powiadają, częste przyjaźnie między studentami, którzy później dochodzili do sławy, jak się to pokaże w tem opowiadaniu. Bądź co bądź, z wyjątkiem kółek krajanów, skupionych na końcu stołu, zwykle biesiadnicy zachowują powagę która niełatwo się rozchmurza, może z przyczyny katolicyzmu wina, nie sprzyjającego zbytniej rozlewności. Ci, którzy uczęszczali do Flicoteaux, mogą sobie przypomnieć wiele ponurych i tajemniczych osobistości, zawiniętych w mgły najmroźniejszej nędzy, które mogły tam jadać dziesięć lat, i zniknąć tak, iż żadne światło nie oświeciło tych błędnych ogników Paryża w oczach najciekawszych bywalców. Przyjaźnie naszkicowane u Flicoteaux, pieczętowało się w sąsiednich kawiarniach przy płomyku ponczu lub pół-szklaneczce czarnej kawy, zakropionej jakimś likworem.
W pierwszych dniach instalacji w hotelu Cluny, Lucjan, jak każdy neofita, przestrzegał nieśmiałych i regularnych obyczajów. Po smutnej próbie życia na wielką stopę które pochłonęło jego kapitały, rzucił się w pracę z owym pierwszym zapałem tak szybko rozpraszającym się pod wpływem trudności i rozrywek, jakie Paryż nastręcza wszystkim egzystencjom, najzbytkowniejszym i najuboższym, a których pokonanie wymaga zaciekłej energji prawdziwego talentu lub posępnej a wytrwałej ambicji. Lucjan wpadał do Flicoteaux około wpół do piątej, zauważywszy korzyści pierwszeństwa; potrawy były nieco bardziej urozmaicone; łatwiej było spotkać swoje ulubione dania. Jak wszystkie poetyczne natury, upodobał sobie jedno miejsce, a wybór jego świadczył o bystrej orjentacji. Od pierwszego dnia zauważył, koło bufetu, stolik, przy którym fizjognomje, jak również chwytane w lot rozmowy, zdradziły mu kolegów po piórze. Zresztą, instynkt szeptał mu, iż, sadowiąc się blisko bufetu, łatwiej będzie mógł nawiązać dyplomatyczne stosunki z zarządem. Z biegiem czasu, wytworzy się znajomość, i, w dobie finansowej niedoli, zdoła z pewnością uzyskać niezbędny kredyt. Usiadł tedy w pobliżu bufetu, przy kwadratowym stoliku, gdzie spostrzegł jedynie dwa nakrycia, zdobne czystemi serwetkami bez obrączki, przeznaczone widocznie dla przygodnych gości. Vis-à-vis Lucjana stanowił szczupły i blady młody człowiek, najwyraźniej równie biedny jak on. Piękna twarz, już przywiędła, świadczyła, iż zawiedzione nadzieje znużyły jego czoło i zostawiły w duszy bruzdy, w których nie wschodziło płodne ziarno. Te ślady poezji, oraz jakaś nieprzeparta sympatja, pchnęły Lucjana ku nieznajomemu.
Ten młody człowiek, pierwszy z którym poeta z Angoulême, po tygodniu drobnych grzeczności, półsłówek i uwag, mógł wreszcie nawiązać rozmowę, nazywał się Stefan Lousteau[6]. Jak Lucjan, i on opuścił swą prowincję, miasteczko w Berri, przed dwoma laty. Jego wymowne gesty, błyszczące spojrzenie, niekiedy zwięzłe słowo, zdradzały gorzką znajomość literackiego życia. Stefan przybył z Sancerre, z tragedją w kieszeni, znęcony tem, co wabiło Lucjana: sławą, władzą i pieniądzem. Ten młody człowiek, który zrazu przychodził na obiad kilka dni z rzędu, później pokazywał się jedynie od czasu do czasu. Po kilku dniach nieobecności, spotkawszy raz znowu swego poetę, Lucjan miał nadzieję, iż ujrzy go nazajutrz; ale nazajutrz zajął miejsce jakiś nieznajomy. Kiedy dwaj młodzi ludzie widują się stale, ogień rozmowy utrzymuje się z dnia na dzień; ale te przerwy zmuszały Lucjana do łamania lodów za każdym razem na nowo i opóźniały zażyłość, która też, w pierwszych tygodniach, niewielkie uczyniła postępy. Zasięgnąwszy języka u bufetowej, Lucjan dowiedział się, iż jego przyszły druh jest współpracownikiem jakiegoś dzienniczka, że pisuje recenzje z książek i sprawozdania ze sztuk grywanych w Ambigu-Comique, w Gaieté, w Panorama Dramatique. Młody człowiek urósł w oczach Lucjana. Poeta postanowił wdać się z nim w poufniejszą rozmowę i uczynić wszystko, aby zyskać przyjaźń tak cenną dla nowicjusza. Dziennikarz nie pojawił się przez dwa tygodnie. Lucjan nie wiedział jeszcze, że Stefan jadał u Flicoteaux jedynie wówczas kiedy był goły, co dawało mu ten posępny i gorzki wyraz, ten chłód, któremu Lucjan napróżno przeciwstawiał pochlebne uśmiechy i uprzejme słówka. Bądź co bądź, znajomość ta wymagała dojrzałego zastanowienia, ile że ten pokątny dziennikarz zdawał się prowadzić życie kosztowne, przeplatane kieliszeczkami likieru, kawą, ponczem, teatrem i kolacyjkami. Otóż, przez pierwsze dni nowej instalacji, Lucjan kulił się niby biedne dziecko oszołomione doświadczeniami paryskiego życia. Rozpatrzywszy się w cenach tych skromnych wybryków i zważywszy swą sakiewkę, Lucjan nie odważył się wejść w ślady Stefana, lękając się nanowo wpaść w błędy których jeszcze żałował. Ciągle był pod uciskiem prowincjonalnych wierzeń; Ewa i Dawid, dwa opiekuńcze anioły, stawali mu przed oczami przy najmniejszej złej myśli, przypominali położone w nim nadzieje, szczęście jakie był winien starej matce, wszystkie obietnice jego talentu. Spędzał ranki w bibljotece św. Genowefy studjując historję. Pierwsze studja uświadomiły mu straszliwe błędy w Gwardziście Karola IX-go. Po godzinach bibljotecznych, wracał do zimnego i wilgotnego pokoiku, aby poprawiać swoje dzieło, przerabiać, wyrzucać całe rozdziały. Zjadłszy obiad u Flicoteaux, szedł do pasażu Handlowego, czytał, w publicznej czytelni Blosse’a, płody współczesnej literatury, dzienniki, przeglądy, poezje, aby się obznajmić ze współczesnym ruchem. Około północy, zdążał do swego nędznego hotelu, nie zużywszy drzewa ani światła. Lektury te tak ogromnie przeobraziły jego pojęcia, że wziął na nowo do ręki zbiór sonetów, swoje drogie Stokrótki, i przerobił je tak gruntownie, że ani sto wierszy nie pozostało w dawnej postaci. Tak tedy, z początku, Lucjan wiódł niewinne i czyste życie biednych chłopców z prowincji, dla których Flicoteaux jest zbytkiem w porównaniu z codziennym trybem rodzinnego domu. Biedacy ci przechadzają się po alejach Luxemburgu, przyglądając się pięknym kobietom z pod oka i z sercem nabrzmiałem krwią; nie wychodzą poza dzielnicę łacińską i oddają się święcie pracy, myśląc o przyszłości. Ale Lucjan, urodzony poeta, oblegany niezmierzonemi pragnieniami, uczuł się niebawem bezsilny wobec pokus teatru. Komedja Francuska, Vaudeville, Varietés, Opera komiczna dokąd chodził na parter, wydarły mu jakie sześćdziesiąt franków. Któryż student mógłby się oprzeć szczęściu oglądania Talmy w jego wielkich rolach? Teatr, ta pierwsza miłość poetycznych dusz, oczarował Lucjana. Aktorzy imponowali mu bez granic; nie wyobrażał sobie możliwości przekroczenia rampy i oglądania ich zbliska. Ci twórcy jego uciech byli dlań cudownemi istotami; toć dzienniki poświęcały im tyleż miejsca co najważniejszym sprawom państwowym. Być autorem dramatycznym, być granym, cóż za marzenie, które paru odważnych, jak Kazimierz Delavigne, zdołało urzeczywistnić! Te płodne myśli, te chwile wiary w siebie, po których następowała rozpacz, pobudzały Lucjana i utrzymywały go na świętej drodze pracy i oszczędności, mimo głuchych szemrań niejednego frenetycznego pragnienia. Przez heroizm rozsądku, zabronił sobie wstępu do Palais Royal, owego miejsca zguby, gdzie, w ciągu jednego dnia, wydał pięćdziesiąt franków u Very’ego, a blisko pięćset na stroje. To też, kiedy ulegał pokusie oglądania Fleurego, Talmy, obu Baptystów lub Michota, nie zapuszczał się dalej niż w ciemną galerję, gdzie trzeba było stać w długim szeregu od wpół do szóstej i gdzie spóźnieni musieli kupować za pół franka miejsce w ogonku do kasy. Często, po dwugodzinnem wystawaniu, słowa: Niema już biletów! rozlegały się w uchu niejednego zawiedzionego studenta. Po przedstawieniu, Lucjan wracał ze spuszczonemi oczyma, nie patrząc na ulicę wybrukowaną, o tej godzinie, żywemi pokusami. Może zdarzyła mu się, tu i owdzie, jakaś przygoda niezmiernie prosta, ale zajmująca wiele miejsca w młodej i lękliwej wyobraźni. Przerażony ubytkiem kapitału, jednego dnia, obliczywszy swój skarbczyk, Lucjan oblał się zimnym potem. Konieczność znalezienia jakiegoś księgarza i szukania płatnej pracy stała się nagląca. Młody dziennikarz, którego mianował, we własnej wyobraźni, swoim przyjacielem, nie pokazywał się w jadłodajni. Lucjan czekał przypadku, i czekał napróżno. W Paryżu, przypadek istnieje jedynie dla ludzi bardzo ruchliwych; ilość stosunków powiększa szanse powodzenia: przypadek jest również po stronie silniejszych bataljonów[7]. Zachowawszy jeszcze przezorność mieszkańców prowincji, Lucjan nie chciał czekać chwili, gdy mu zostanie tylko kilka talarów: postanowił zmierzyć się z księgarzami.
W chłodny wrześniowy poranek, z dwoma rękopisami pod pachą, puścił się ulicą la Harpe, dotarł do wybrzeża, przeszedł kilkadziesiąt kroków spoglądając kolejno na Sekwanę i na sklepy księgarzy, jak gdyby dobry genjusz radził mu się rzucić raczej w wodę niż w literaturę. Po okresie piekących wahań, po bacznym przeglądzie więcej lub mniej łagodnych, wesołych, życzliwych, chmurnych lub smutnych twarzy widzianych przez szyby lub na progu, zauważył dom, przed którym chłopcy sklepowi w pośpiechu pakowali książki. Widocznie przygotowywano je do ekspedycji, mury bowiem pokryte były afiszami:

WYSZŁY Z DRUKU:

Samotnik, przez wicehrabiego d’Arlincourt, wydanie 3-cie.
Leonidas, przez Wiktora Ducange, 5 tomów in 12°, na wytwornym papierze. Cena 12 fr.
Wnioski moralne, przez Kératry.

— Szczęśliwcy! wykrzyknął Lucjan.
Afisz, nowa i oryginalna kreacja słynnego Ladvocata, kwitnął wówczas pierwszy raz na murach. Niebawem naśladowcy tego nowego sposobu ogłaszania się, będącego źródłem jednego z dochodów publicznych, zaleli cały Paryż. Wreszcie, z sercem wezbranem krwią i niepokojem, Lucjan, niegdyś tak wielki w Angoulême a tak mały w Paryżu, przesunął się pod domami i zebrał odwagę aby wejść do sklepu zapchanego pomocnikami, klientami, księgarzami... „I może autorami!“ pomyślał Lucjan.
— Chciałbym mówić z panem Vidal albo panem Porchon, rzekł do subjekta.
Wyczytał na szyldzie, wielkiemi literami: VIDAL I PORCHON, księgarnia komisowa na Francję i zagranicę.
— Zajęci, odparł subjekt.
— Zaczekam.
Zostawiono poetę w sklepie, gdzie przyglądał się paczkom; spędził tak dwie godziny patrząc na tytuły, otwierając książki, czytając tu i ówdzie jaką stronicę. Wreszcie oparł się o małą szybkę ozdobioną zielonemi firaneczkami, za którą przeczuwał iż kryje się Vidal albo Porchon, i usłyszał następującą rozmowę:
— Bierze pan pięćset? Dam po pięć franków, plus trzynasty gratis.
— Toby wyniosło po ile?
— Szesnaście su mniej.
— Cztery franki cztery su, rzekł Vidal lub Porchon do ofiarującego książki.
— Tak, odparł sprzedający.
— Na rachunek? spytał kupiec.
— Stary kawalarz! i namyślisz się pan zapłacić za półtora roku, wekslami z rocznym terminem?
— Nie, płatne zaraz, odparł Vidal lub Porchon.
— Jaki termin? dziewięć miesięcy? spytał księgarz lub autor, który widocznie ofiarowywał książkę.
— Nie, drogi panie, rok, odparł jeden z księgarzy komisowych.
Nastała chwila milczenia.
— Zarzynasz mnie pan, rzekł nieznajomy.
— Ale czyż my pozbędziemy w ciągu roku pięćset Leonidasów? odparł księgarz komisowy wydawcy Wiktora Ducange. Gdyby książki szły tak jak pragną wydawcy, bylibyśmy miljonerami, drogi panie; ale idą tak jak sobie życzy publiczność. Romanse Walter Scotta można mieć po ośmnaście su za tom, trzy franki dwanaście su egzemplarz, i pan chcesz abym sprzedawał pańską książkę drożej? Jeżeli pan żąda abym pchał ten romans, dajcie mi dobre warunki. — Vidal!
Otyły człowiek opuścił kasę i zbliżył się z piórem zatkniętem za ucho.
— Ile pozbyłeś Ducange’a w ostatniej podróży? spytał Porchon.
— Dwieście Staruszków z Calais; ale, żeby je wpakować, trzeba było zarżnąć dwie inne książki, na których nie dawano nam takiego opustu i które, dzięki temu, poszły na marynatę.
Później, Lucjan dowiedział się że marynatą nazywają księgarze dzieła, które pleśnieją w skrzyniach, w głębokiej samotności magazynów.
— Wiesz zresztą, odparł Vidal, że Picard gotuje nowe powieści. Obiecują nam dwadzieścia procent od zwykłej ceny księgarskiej aby wziąć szturmem rynek.
— Więc dobrze, na rok, odparł żałośnie wydawca, zmiażdżony ostatnią poufną uwagą Vidala do Porchona.
— Zatem, porozumieliśmy się? spytał Porchon nieznajomego.
— Tak.
Księgarz wyszedł. Lucjan usłyszał, jak Porchon mówił do Vidala:
— Mamy zamówionych trzysta egzemplarzy, przeciągniemy mu termin, sprzedamy Leonidasy po równych pięć franków, z płatnością półroczną, i...
— I, rzekł Vidal, zgarniemy tysiąc pięćset franków na czysto.
— Och! widziałem dobrze, że koło niego ciasno.
— Zarzyna się! płaci Ducangowi cztery tysiące za dwa tysiące egzemplarzy.
Lucjan zatrzymał Vidala, zagradzając wyjście z klatki.
— Panowie, rzekł, mam zaszczyt przedstawić się...
Księgarze zaledwie kiwnęli głową.
— Jestem autorem romansu historycznego w rodzaju Walter Scotta, pod tytułem Gwardzista Karola IX-go, i ofiaruję panom nabycie dzieła.
Porchon objął Lucjana chłodnem spojrzeniem, kładąc równocześnie pióro na pulpicie. Co do Vidala, ten spojrzał brutalnie na autora i odparł:
— Panie łaskawy, nie jesteśmy księgarnią wydawniczą, ale komisową. Jeżeli wydajemy coś na nasz rachunek, robimy jedynie w nazwiskach gotowych. Kupujemy zresztą tylko książki poważne, historje, kompendja...
— Ale moja książka jest bardzo poważna: chodzi o odmalowanie w prawdziwem świetle walki katolików, oświadczających się za władzą absolutną, a protestantów którzy chcieli stworzyć republikę...
— Panie Vidal! krzyknął subjekt.
Vidal wymknął się.
— Nie wątpię, iż pański utwór może być arcydziełem, rzekł Porchon czyniąc gest dość niegrzeczny, ale my się zajmujemy jedynie książkami gotowemi. Idź pan do tych, którzy kupują rękopisy: stary Doguereau, ulica du Coq, koło Luwru: to jeden z tych, którzy robią w powieści. Gdyby się pan zjawił wcześniej, był tu właśnie Pollet, konkurent starego Doguereau i księgarzy z Galerji drewnianej.
— Mam także zbiór poezyj...
— Panie Porchon! rozległ się głos.
— Poezyj! zakrzyknął Porchon w gniewie. Za kogo mnie pan bierze? dodał śmiejąc mu się w nos i znikając w czeluściach kantoru.
Lucjan przebył Nowy-Most, oblegany tysiącem refleksyj. Dostępne dlań urywki handlowej gwary dały mu odgadnąć, że, dla tych księgarzy, książki były tem, czem filcowe kapelusze dla kapeluszników: towarem, który się drogo sprzedaje, tanio nabywa.
— Omyliłem się, powiedział sobie, uderzony brutalną i kramarską postacią pod jaką objawiła mu się literatura.
Spostrzegł, przy ulicy du Coq, skromny sklepik, koło którego już przechodził, a nad którym, żółtemi literami na zielonem tle, namalowane były słowa: DOGUEREAU, KSIĘGARZ. Przypomniał sobie, iż widział tę firmę na okładce romansów czytanych u Blosse’a. Wszedł, nie bez onego wewnętrznego drżenia, jakie u wszystkich ludzi obdarzonych wyobraźnią wywołuje pewność walki. Ujrzał w sklepie dziwnego starca, jedną z najoryginalniejszych postaci przemysłu księgarskiego za Cesarstwa. Doguereau miał na sobie czarny frak o wielkich kwadratowych połach, gdy moda ścinała wówczas frak spiczasto. Na kamizelce z pospolitej materji w różnokolorowe kwadraty, zwisał stalowy łańcuszek i mosiężny kluczyk, tańcząc po obszernych czarnych pludrach. Zegarek musiał być grubości cebuli. Kostjum ten uzupełniały grube pończochy stalowego koloru, oraz trzewiki ze srebrnemi sprzączkami. Starzec miał gołą głowę, strojną szpakowatemi włosami w dość poetycznym nieładzie. Frak, pludry i trzewiki dawały staremu Doguereau, jak go nazwał Porchon, coś z profesora literatury, kamizelka zaś, zegarek i pończochy coś z kupca. Fizjonomja nie przeczyła temu osobliwemu skojarzeniu: wyraz miał profesorski, dogmatyczny, pooraną bruzdami twarz profesora retoryki, żywe zaś oczy, podejrzliwe usta, nieokreślony niepokój księgarza.
— Pan Doguereau? rzekł Lucjan.
— Tak, panie.
— Jestem autorem romansu, rzekł Lucjan.
— Bardzo pan młody, rzekł księgarz.
— Ależ, panie, wiek mój nie ma tu nic do rzeczy.
— Słusznie, rzekł stary księgarz, biorąc rękopis. Tam do licha! Gwardzista Karola IX-go, dobry tytuł. No, młodzieńcze, opowiedz mi w dwóch słowach treść.
— Jest to dzieło historyczne w rodzaju Walter Scotta. Walka między protestantami a katolikami ujęta jest jako ścieranie się dwóch form rządu, w którem tron jest poważnie zagrożony. Ja wziąłem stronę katolików.
— Ba, młodzieńcze, to myśl. Więc dobrze, przeczytam rękopis, przyrzekam. Wolałbym romans w rodzaju pani Radcliffe; ale, jeśli umiesz pracować, jeśli masz trochę stylu, poglądów, myśli i umiejętności podania, niczego więcej nie pragnę jak być panu użytecznym. Czegóż nam trzeba?... dobrych rękopisów.
— Kiedy będę mógł wstąpić?
— Jadę dziś wieczór na wieś, wrócę pojutrze, przeczytam pańską powieść, i, jeśli mi się nada, porozumiemy się tego samego dnia.
Lucjan, uwiedziony tą dobrodusznością, wpadł na fatalną myśl wydobycia rękopisu Stokrotek.
— Panie, mam także zbiorek wierszy...
— A, pan poeta! Nie chcę już pańskiej powieści, rzekł stary, oddając rękopis. Wierszoroby kiepsko się sprawiają kiedy się wezmą do prozy. W prozie niema kwiatków, trzeba koniecznie coś powiedzieć.
— Ależ, panie, Walter Scott także pisał wiersze...
— To prawda, rzekł Doguereau, który złagodniał, odgadł trudne położenie poety i zatrzymał rękopis. Gdzie pan mieszka? zajdę do pana.
Lucjan podał adres, nie podejrzewając ukrytej myśli starca; nie odgadł w nim księgarza dawnej szkoły, z czasu kiedy księgarze pragnęliby trzymać na strychu i pod kluczem Woltera i Monteskiusza umierających z głodu.
— Wracam właśnie przez dzielnicę Łacińską, rzekł stary, przeczytawszy adres.
— Zacny człowiek! pomyślał Lucjan, żegnając księgarza. Spotkałem tedy przyjaciela młodzieży, człowieka który rozumie się na czemś. To mi człowiek! Mówiłem Dawidowi, talent łatwo wybije się w Paryżu.
Wrócił lekki i szczęśliwy, marzył o sławie. Nie myśląc już o złowrogich słowach jakie obiły się o jego uszy w kantorze Vidala i Porchona, pieścił w myśli przynajmniej tysiąc dwieście franków. Tysiąc dwieście franków, to rok pobytu w Paryżu, rok przez który przygotuje nowe dzieła. Ileż projektów zbudowanych na tej nadziei! Ileż słodkich marzeń na widok perspektywy życia wspartego na pracy! Wynajął (w myśli) mieszkanie, urządził się, niewiele brakło aby poczynił jakieś większe wkłady. Ledwie zdołał oszukać swą niecierpliwość, zakopując się gorączkowo w książki w czytelni. W dwa dni później, Doguereau, zdziwiony bogactwem stylu, zachwycony przesadą charakterów, dopuszczalną dzięki odległej epoce, uderzony rozmachem z jakim młody autor kreśli zawsze pierwszy projekt, — zacny ojciec Doguereau nie był wybredny! — przybył do hotelu gdzie mieszkał jego przyszły Walter-Skocik. Gotów był zapłacić tysiąc franków za zupełną własność Gwardzisty Karola IX-go i związać Lucjana umową na szereg utworów. Widząc hotel, stary lis rozmyślił się.
— Młody człowiek, który tak mieszka, musi mieć upodobania skromne, lubi naukę, pracę; dam mu tylko ośmset.
Gospodyni, zapytana o pana Lucjana de Rubempré, odparła:
— Na czwartem.
Księgarz zadarł nos i ujrzał nad czwartem piętrem tylko niebo.
— Ten młody człowiek, pomyślał, hm! ładny chłopiec, nawet bardzo piękny; gdyby zarabiał zbyt wiele, zacząłby się lampartować, nie pracowałby. We wspólnym interesie, ofiaruję mu sześćset; ale gotówką, bez akceptów.
Wdrapał się na schody, zapukał trzy razy do Lucjana, który podbiegł otworzyć. Pokój przedstawiał obraz rozpaczliwej nagości. Na stole stał garnuszek mleka i dwugroszowa bułka. Ta nędza uderzyła starego Doguereau.
— Niech zachowa, pomyślał, te proste obyczaje, wstrzemięźliwość, skromność potrzeb. Miło mi pana widzieć, rzekł do Lucjana. Oto, drogi panie, jak żył Jan Jakób, z którym pan posiadasz niejedno podobieństwo. W takich właśnie mieszkaniach błyszczy ogień genjuszu i tworzą się tęgie dzieła. Oto, jak powinniby żyć ludzie pióra, miast oddawać się hulance po kawiarniach, restauracjach, tracić swój czas, talent i nasze pieniądze.
Usiadł.
— Młodzieńcze, romans jest niezgorszy. Byłem profesorem retoryki, znam historję Francji, są tam wyborne rzeczy. Słowem, masz przyszłość.
— Och, panie!
— Tak, powiadam panu, będziemy mogli robić interesa. Kupuję pański romans...
Serce Lucjana rozpłynęło się, drżał z rozkoszy, miał wejść w świat literacki, miał być wreszcie drukowany!
— Kupuję go za czterysta franków, rzekł słodko Doguereau, z miną mającą oznajmiać wysiłek wspaniałomyślności.
— Tom? rzekł Lucjan.
— Nie, powieść, rzekł Doguereau, nie zaskoczony zdziwieniem Lucjana. Ale, dodał, płacę gotówką. Zobowiążesz się dostarczać mi dwa takie rocznie przez sześć lat. Jeżeli pierwszy wyczerpie się w pół roku, zapłacę następne po sześćset. Tak więc, przy dwóch powieściach na rok, będziesz miał sto franków miesięcznie, zapewnione życie, będziesz szczęśliwy. Mam autorów, którym płacę tylko po trzysta. Daję dwieście franków za tłómaczenie z angielskiego. Dawniej była to cena wręcz niesłychana.
— Nie porozumiemy się, proszę pana o rękopis, rzekł Lucjan, zmrożony.
— Służę, rzekł stary księgarz. Nie rozumie się pan na interesach. Wydając pierwszy romans młodego autora, księgarz musi ryzykować tysiąc sześćset franków za druk i papier. Łatwiej napisać romans, niż znaleźć podobną kwotę. Mam u siebie sto rękopisów, a nie mam stu sześćdziesięciu tysięcy w kasie. Niestety! nie uciułałem tyle przez dwadzieścia lat jak jestem księgarzem. Nie robi się majątku na wydawaniu powieści! Vidal i Porchon biorą je na warunkach które stają się z każdym dniem uciążliwsze. Pan ryzykujesz tylko czas, ja muszę wyłożyć dwa tysiące franków. Jeśli nas czeka zawód, habent sua fata libelli, tracę dwa tysiące; co do pana, wystarczy ci wypalić odę przeciw głupocie publiczności. Rozważywszy sobie to co mam zaszczyt powiedzieć, wrócisz pan do mnie. Wrócisz, powtórzył księgarz z mocą, w odpowiedzi na dumny gest Lucjana. Zamiast znaleźć księgarza któryby zaryzykował dwa tysiące dla nieznajomego młodzieńca, nie znajdziesz ani subjekta któryby zadał sobie trud odczytania pańskich gryzmołów. Ja, który je odczytałem, mogę panu podkreślić sporo błędów językowych... Piszesz naprzykład oczekiwać na kogoś, gdy mówi się oczekiwać kogoś, a czekać na kogoś.
Lucjan stał w milczeniu jak winowajca.
— Kiedy się zobaczymy znowu, stracisz pan sto franków, dodał; wówczas dam już tylko trzysta.
Podniósł się, ukłonił, ale na progu rzekł jeszcze:
— Gdybyś pan nie miał talentu, przyszłości, gdybym się nie interesował młodymi ludźmi, nie ofiarowałbym ci tak pięknych warunków. Sto franków na miesiąc! Zastanów się. Ostatecznie, romans w szufladzie, to nie to co koń w stajni, nie zjada chleba. Co prawda też, i nie daje!
Lucjan wziął rękopis i rzucił go o ziemię, wołając:
— Wolę raczej spalić!
— Et, poeta! rzekł stary.
Lucjan pochłonął chleb, wypił duszkiem mleko i zeszedł na dół. Pokój nie był dość obszerny, musiał się kręcić w kółko, niby lew w Ogrodzie Botanicznym w klatce. W bibljotece św. Genowefy, dokąd zamierzał się udać, Lucjan zauważył, zawsze w tym samym kącie, młodego człowieka lat około dwudziestu pięciu, pracującego z ową niezłomną wytrwałością, której nic nie jest w stanie oderwać ani rozprószyć, a po której poznaje się prawdziwych bojowników literatury. Młody człowiek bywał tam zapewne od dłuższego czasu, urzędnicy i nawet sam bibljotekarz mieli dla niego względy; wolno mu było brać książki do domu. Pracowity nieznajomy, w którym Lucjan poznał brata po nędzy i nadziei, zabierał je skrzętnie i odnosił nazajutrz. Mały, szczupły i blady ten pracownik ukrywał piękne czoło pod gęstą, czarną, dość licho utrzymaną czupryną, miał ładne ręce, i uderzał pewnem podobieństwem do Bonapartego na rycinie Roberta Lefebre. Rycina ta, to cały poemat pełnej żaru melancholji, hamowanej ambicji, ukrytej gorączki czynu. Przyjrzyjcie się dobrze: ujrzycie genjusz, powściągliwość, przebiegłość i wielkość. Oczy iskrzą się sprytem jak oczy kobiety. Spojrzenie chciwe przestrzeni, żądne przeszkód i walki. Gdyby nawet nie widniało u dołu nazwisko Bonapartego, i tak patrzylibyście nań równie długo. Młody człowiek, który wcielał tę rycinę, nosił zazwyczaj spodnie wpuszczone w grube trzewiki, surdut z pospolitego sukna, czarny krawat, pstrokatą kamizelkę pod szyję i tani kapelusz. Wzgarda jego dla wszelkiego zbytku była widoczna. Ten tajemniczy nieznajomy, naznaczony piętnem jakie Duch wyciska na czole swych niewolników, zjawiał się u Flicoteaux najregularniej ze stałych gości: jadł aby żyć, nie zwracając uwagi na potrawy, pił wodę. Czy to w bibljotece, czy u Flicoteaux, miał we wszystkiem jakąś godność, która płynęła zpewnością ze świadomości życia zaprzątniętego czemś wielkiem i czyniła go niedostępnym. Spojrzenie było nabrzmiałe myślami. Medytacja zamieszkiwała piękne, szlachetnie narysowane czoło. Oczy, czarne i żywe, bystre i szybkie, świadczyły o nawyku zgłębiania rzeczy do dna. Ruchy miał proste i poważne. Lucjan czuł wobec niego mimowolny szacunek. Już kilka razy wymienili spojrzenia jakgdyby chcąc przemówić, ale żaden nie śmiał. Milczący młody człowiek zajmował miejsce w głębi sali, blisko okna wychodzącego na Plac Sorbony, Lucjan nie mógł się tedy zbliżyć, mimo iż czuł bezwiedny pociąg do tego młodego pracownika zdradzającego nieomylne oznaki wyższości. Obaj, jak to sobie wyznali później, należeli do owych dziewiczych i nieśmiałych natur, wydanych na pastwę wszystkich lęków i wzruszeń właściwych samotnikom. Gdyby nie nagłe spotkanie w chwili nieszczęścia które dotknęło Lucjana, może nie zetknęliby się nigdy. Wchodząc w ulicę des Grès, Lucjan spostrzegł młodego nieznajomego, który wracał ze św. Genowefy.
— Bibljoteka zamknięta, nie wiem z jakiej przyczyny, rzekł do Lucjana.
W tej chwili, Lucjan miał łzy w oczach; podziękował nieznajomemu gestem wymowniejszym niż wszystkie przemówienia; jednym z tych, które, między młodymi, odrazu otwierają serca. Obaj szli ulicą des Grès, w stronę ulicy La Harpe.
— Pójdę w takim razie się przejść, rzekł Lucjan. Kiedy się raz wyszło z domu, trudno wrócić pracować.
— Niema już potrzebnego skupienia, zauważył nieznajomy. Ale pan jakiś zmartwiony?
— Zdarzyła mi się szczególna przygoda, odparł Lucjan.
Opowiedział swoją wizytę w księgarni, odwiedziny starego Doguereau i jego propozycje; wymienił swoje nazwisko i wspomniał o swem położeniu. Od miesiąca, wydał sześćdziesiąt franków na życie, trzydzieści na hotel, dwadzieścia na teatr, dziesięć na czytelnię, razem sto dwadzieścia franków, zostało mu już tylko sto dwadzieścia.
— Drogi panie, rzekł nieznajomy, pańska historja jest również moją, i historją tysiąca młodych ludzi, którzy, co rok, napływają z prowincji do Paryża. Nie jesteśmy jeszcze z najnieszczęśliwszych. Widzisz pan ten teatr? rzekł, pokazując wierzchołki Odeonu. Pewnego dnia, w jednym z domów wychodzących na plac, osiedlił się człowiek z talentem, pogrążony w otchłani nędzy; żonaty — nadmiar nieszczęścia, które nas obu jeszcze nie dotyka! — z kobietą którą kochał; biedny lub bogaty, jak pan woli, dwojgiem dzieci; przytłoczony długami, ale pełen ufności w swe pióro. Przedkłada Odeonowi komedję w pięciu aktach, przyjmują ją, przeznaczają do grania przed innemi, próby w toku, dyrektor nagli. Tych pięć szans, to pięć dramatów, trudniejszych do zrealizowania niż napisanie pięciu aktów. Biedny autor, gnieżdżący się na poddaszu które może pan stąd oglądać, wyczerpuje ostatnie środki aby wyżyć do dnia tryumfu, żona zastawia suknie, cała rodzina żyje tylko chlebem. W dzień ostatniej próby a wilję przedstawienia, małżeństwo dłużne było na wszystkie strony: piekarz, mleczarz, odźwierny. Poeta zachował tylko to co niezbędne; frak, koszulę, pantalony, kamizelkę i trzewiki. Pewien powodzenia, przychodzi uściskać żonę, oznajmia koniec niedoli. „Wreszcie, nic nie stoi między nami a szczęściem, wykrzyknął. — Owszem, ogień, odparła żona: patrz, Odeon się pali!“ Panie, Odeon się palił. Nie skarż się tedy. Masz ubranie, nie masz żony ani dzieci, masz za sto dwadzieścia franków możliwości w kieszeni, i nie jesteś nic winien nikomu. Sztuka miała sto pięćdziesiąt przedstawień w teatrze Louvois. Król wyznaczył autorowi pensję. Wszak Buffon powiedział, że genjusz to cierpliwość. Cierpliwość, to w istocie cnota, najbardziej zbliżona do systemu jakiego natura używa przy swoich dziełach. Czem jest sztuka? to skupiona natura.
Młodzi ludzie przemierzali w tej chwili Luxemburg. Lucjan dowiedział się niebawem nazwiska, później okrytego sławą, towarzysza który się starał go pocieszyć. Młody człowiek, był to Daniel d’Arthez[8], dziś jeden z najznakomitszych pisarzy i jeden z rzadkich ludzi, którzy, w duchu podniosłej myśli poety, przedstawiają „zgodność pięknego talentu i pięknego charakteru“.
— Nie można być wielkim człowiekiem tanim kosztem, mówił Daniel łagodnie. Genjusz skrapia swoje dzieła własnemi łzami. Talent, to istota, która, jak wszystkie żywe stworzenia, w dziecięctwie skłonna jest do chorób. Społeczeństwo odtrąca talenty niezupełne, jak natura uprząta istoty słabe lub niedokształcone. Kto chce się wznieść nad poziom, winien się przygotować na walkę, nie cofać się przed żadną trudnością. Wielki pisarz jest męczennikiem który nie umrze, oto wszystko. Masz na czole piętno genjuszu, rzekł d’Arthez obejmując Lucjana spojrzeniem; jeżeli nie posiadasz w sercu jego woli, jego anielskiej cierpliwości, jeżeli, bez względu na odległość od celu w jakiej cię postawią igraszki losu, nie podejmiesz na nowo, jak żółwie, w jakimbądź kraju się znajdą, drogi do nieskończoności, jak one drogi do ukochanego Oceanu, daj już dziś za wygraną.
— Zatem pan gotuje się na męki? rzekł Lucjan.
— Na próby wszelkiego rodzaju, na potwarz, zdradę, niesprawiedliwość rywalów, na bezczelność, podstępy, brutalności rzemiosła, odparł młody człowiek zrezygnowanym głosem. Jeśli twe dzieło jest piękne, cóż znaczy pierwsza strata?...
— Chce pan przeczytać i osądzić?...
— Zgoda, rzekł d’Arthez. Mieszkam przy ulicy des Quatre-Vents, w domu gdzie jeden z najznakomitszych ludzi, jeden z najpiękniejszych genjuszów naszych czasów, fenomen nauki, Desplein, największy chirurg, przecierpiał łata męczeństwa, borykając się z pierwszemi trudnościami życia i sławy w Paryżu[9]. To przypomnienie wlewa mi co wieczór dawkę odwagi, jakiej potrzebuję co rano. Mieszkam w tym pokoju, w którym on często jadał, jak Rousseau, chleb i wiśnie, ale bez Teresy. Przyjdź pan za godzinę, będę w domu.
Dwaj poeci rozstali się, ściskając sobie dłonie z nieopisanym wylewem melancholijnej czułości. Lucjan pobiegł po rękopis. Daniel poszedł zastawić w lombardzie zegarek i kupić dwie naręcze drzewa, aby nowy przyjaciel zastał ogień, było bowiem zimno. Lucjan stawił się punktualnie. Ujrzał dom o wyglądzie jeszcze lichszym niż jego hotel! Na końcu długiego ciemnego korytarza, domacał się równie ciemnych schodów. Pokój, na piątem piętrze, miał dwa okienka, między któremi znajdowała się zczerniała szafka, pełna opatrzonych napisami pudełek. Nędzne drewniane łóżko przypominające sypialnie w kolegjach, nowy stolik kupiony gdzieś przypadkiem i dwa włosiem kryte fotele zajmowały głąb pokoju, obitego pożółkłą od dymu i starości tapetą. Długi stół pełen papierów stał między kominkiem a oknami: naprzeciw licha mahoniowa komoda. Wypełzły dywan wyścielał całą podłogę. Ten niezbędny zbytek oszczędzał potrzebę opału. Czerwony spłowiały juchtowy fotel oraz sześć krzeseł dopełniały umeblowania. Na kominku, Lucjan ujrzał stary świecznik z abażurem, dźwigający cztery świece. Kiedy Lucjan, widząc we wszystkich szczegółach oznaki twardej nędzy, zdziwił się tym zbytkiem, d’Arthez odpowiedział, że nie znosi zapachu łojówki. Okoliczność ta zdradzała wielką delikatność zmysłów, oznakę wykwintnej wrażliwości. Czytanie trwało siedem godzin. Daniel słuchał z religijnem skupieniem, nie mówiąc słowa, nie robiąc uwag, jeden z rzadkich dowodów dobrego smaku u słuchacza.
— I cóż? rzekł Lucjan, kładąc rękopis na kominku.
— Jesteś na pięknej i dobrej drodze, odparł poważnie młody człowiek; ale dzieło twoje wymaga jeszcze pracy. Jeżeli nie chcesz poprostu małpować Walter Scotta, trzeba ci tworzyć w sposób odmienny, ty zaś poszedłeś jego śladem. Zaczynasz, jak on, zapomocą długich rozmów aby postawić swoje osobistości; kiedy się nagadały, przechodzisz do opisów i akcji. Przeciwstawienie to, potrzebne każdemu dramatycznemu dziełu, zjawia się na końcu. Odwróć cały problem do góry nogami. Zastąp te rozwlekłe rozmowy, wspaniałe u Scotta ale bezbarwne u ciebie, opisami do których nasz język tak dobrze się nadaje. Niech djalog będzie u ciebie naturalną konsekwencją, która wieńczy przygotowania. Wejdź od początku w akcję. Ujmij przedmiot to z tej to z owej strony; zmieniaj kąty widzenia i plany, aby uniknąć monotonji. Odkryjesz nowe źródło, stosując do historji Francji djalog szkockiego pisarza. Walter Scott jest bez namiętności, nie zna jej, lub może wzbroniła mu jej obłuda jego kraju. Dla niego, kobieta jest wcielonym obowiązkiem. Z małemi wyjątkami, heroiny jego są zawsze jednakie; maluje je, używa tylko jednej farby. Wszystkie pochodzą od Klaryssy Harlowe; sprowadzając wszystkie do abstrakcji, umiał stworzyć tylko galerję jednego typu, urozmaiconą mniej lub więcej żywem zabarwieniem. Kobieta, będąc wcielonem uczuciem, wnosi nieład w społeczeństwo. Namiętność posiada nieskończoną skalę przypadków. Maluj więc namiętności, zdobędziesz olbrzymie zasoby, których pozbawił się ten wielki pisarz, w zamian za to aby go czytano w każdej rodzinie świętoszkowatej Anglji. We Francji, możesz przeciwstawić urocze błędy i świetne obyczaje katolickiego świata posępnym typom kalwinizmu; wszystko na tle najbardziej dyszącego namiętnościami okresu naszych dziejów. Każde prawdziwe panowanie, począwszy od Karola Wielkiego, będzie wymagało conajmniej jednego dzieła, a niektóre czterech lub pięciu, jak Ludwik XIV, Henryk IV, Franciszek I. W ten sposób, stworzysz malowniczą historję Francji: odmalujesz kostjumy, sprzęty, domy, wnętrza, życie prywatne, dając równocześnie ducha czasu, zamiast opowiadać z mozołem znane fakty. Na tej drodze możesz się stać oryginalnym, prostując popularne legendy zniekształcające większość naszych królów. Odważ się, w pierwszem dziele, przywrócić na piedestał wielką i wspaniałą postać Katarzyny, którą poświęciłeś utartym przesądom. Wreszcie, odmaluj Karola IX-go takim jakim był, a nie jakim go uczynili protestanccy pisarze. Po dziesięciu latach wytrwałości, będziesz miał sławę i fortunę.
Była dziewiąta. Lucjan wszedł w ślady dyskretnej rozrzutności przyjaciela, ofiarując mu obiad u Edona, gdzie wydał dwanaście franków. Podczas tego obiadu, Daniel zwierzył mu tajemnicę swoich nadziei i prac. D’Arthez nie uznawał wybitnego talentu bez głębokich wiadomości metafizycznych. W tej chwili nurzał się w bogactwach filozoficznych dawnych i nowych czasów, aby je sobie przyswoić. Chciał być głębokim filozofem, jak Molier zanim zaczął pisać komedje. Studjował świat pisany i świat żywy, myśl i fakt. Miał przyjaciół uczonych naturalistów, młodych lekarzy, pisarzy politycznych i artystów, samych ludzi pracowitych, poważnych, rokujących przyszłość. Żył ze sumiennych i skąpo płatnych artykułów w dykcjonarzach biograficznych, encyklopedycznych lub przyrodniczych; dostarczał ich zresztą ani mniej ani więcej niż było niezbędne aby wyżyć i móc snuć swoją myśl. D’Arthez miał na warsztacie utwór literacki, podjęty tylko poto, aby studjować środki języka. Książkę tę, jeszcze nieskończoną, podejmowaną i rzucaną wedle kaprysu, zachowywał na dni wielkiej nędzy. Był to utwór psychologiczny, kryjący, pod formą powieści, głębokie perspektywy. Mimo że Daniel, mówiąc o sobie, starał się być skromny, Lucjanowi wydał się olbrzymem. Wychodząc z restauracji o jedenastej, Lucjan powziął żywą przyjaźń dla tej cnoty bez napuszenia, dla tej natury szczytnej bez świadomości o tem. Poeta nie roztrząsał rad Daniela, zastosował się do nich dosłownie. Ten piękny talent, już dojrzały przez myśl i krytykę uprawianą w samotności, dla siebie nie dla drugich, otworzył mu nagle bramę najwspanialszych pałaców wyobraźni. Mieszkaniec prowincji uczuł na wargach dotknięcie żarzącego węgla; słowo paryskiego pracownika znalazło w mózgu poety z Angoulême przygotowaną glebę. Lucjan wziął się do przekuwania swego dzieła.
Szczęśliwy iż spotkał w pustyni Paryża serce którego szlachetne uczucia były w harmonji z jego sercem, wielki człowiek z prowincji zrobił to, co czynią wszyscy młodzi ludzie spragnieni uczucia: przywiązał się do d’Artheza jak chroniczna choroba, wstępował po niego spiesząc do bibljoteki, przechadzał się z nim w pogodne dnie po Luxemburgu, towarzyszył mu co wieczór aż do biednego pokoiku spożywszy obok niego obiad u Flicoteaux, słowem, wtulił się w d’Artheza tak, jak żołnierz przytulał się do sąsiada w mroźnych równinach Rosji. W pierwszych dniach, Lucjan zauważył, nie bez przykrości, pewne skrępowanie jego obecnością, skoro kółko przyjaciół zeszło się razem. Rozmowy tych niepospolitych ludzi, o których d’Arthez mówił mu ze skupionym entuzjazmem, trzymały się w granicach powściągliwości, kłócącej się z oznakami ich żywej przyjaźni. Lucjan wychodził wówczas dyskretnie, odczuwając niejaką przykrość, spowodowaną ostracyzmem którego był przedmiotem, oraz ciekawością jaką budziły w nim te nieznane osobistości; wszyscy bowiem nazywali się po imieniu. Wszyscy nosili na czole, jak d’Arthez, piętno genjuszu. Wreszcie, po tajemnej opozycji zwalczanej bez jego wiedzy przez Daniela, uznano wreszcie Lucjana godnym zająć miejsce w biesiadzie tych wielkich umysłów. Lucjan mógł wówczas poznać bliżej tych ludzi, spojonych najżywszemi węzłami sympatji i powagą intelektu. Schodzili się prawie co wieczór u d’Artheza. Wszyscy przeczuwali w nim wielkiego pisarza: patrzyli nań jak na swego wodza, od chwili gdy stracili jeden z największych umysłów tej doby, mistycznego genjusza, dotychczasowego swego naczelnika, który, dla przyczyn zbytecznych do wyjaśniania tutaj, wrócił na prowincję i o którym Lucjan nieraz słyszał pod mianem Ludwika[10]. Łatwo zrozumieć, ile ci ludzie musieli budzić ciekawości i zainteresowania w poecie, wedle miary tych, którzy później doszli, jak d’Arthez, pełni swej sławy; wielu bowiem z nich padło w drodze.
Z tych którzy żyją jeszcze, był Horacy Bianchon[11] wówczas medyk w szpitalu Bożego Ciała, później jeden ze świeczników szkoły paryskiej, zbyt znany obecnie aby było trzeba malować jego postać lub tłumaczyć charakter i umysł. Następnie, Leon Giraud, ów wielki filozof, śmiały teoretyk, który przetrząsa wszystkie systemy, sądzi je, streszcza, formułuje, i wlecze do stóp swego bożyszcza, LUDZKOŚCI: zawsze wielki, nawet w swych błędach, uszlachetnionych dobrą wiarą. Ten nieustraszony pracownik, ten sumienny uczony, stał się wodzem moralnej i politycznej szkoły, o której wartości czas jedynie wyda wyrok. Jeżeli przekonania skierowały losy Leona w regjony obce jego towarzyszom, zawsze mimo to, pozostał ich wiernym przyjacielem. Sztukę reprezentował Józef Bridau[12], jeden z najlepszych malarzy młodej szkoły. Gdyby nie tajemne nieszczęścia na które skazuje go zbyt wrażliwa natura, Józef, który nie wypowiedział jeszcze ostatniego słowa, byłby mógł podjąć tradycje wielkich mistrzów włoskiej szkoły: ma rysunek rzymski i koloryt wenecki; ale miłość zabija go i kaleczy mu nietylko serce: miłość topi groty w jego mózgu, paczy mu życie i przyprawia je o najdziwaczniejsze zygzaki. Jeśli, w danej chwili, kochanka zbyt go uszczęśliwia lub unieszczęśliwia, Józef zdolny jest wysłać na wystawę to szkice na których farba zalewa rysunek, to obrazy które chciał skończyć mimo brzemienia urojonych niedoli i gdzie znów rysunek zaprzątnął go tak, iż kolor, nad którym panuje w zupełności, zaginął. Zwodzi nieustannie i publiczność i przyjaciół. Hoffmann ubóstwiałby go za zuchwalstwo z jakiem przesuwa słupy graniczne sztuki, za jego kaprysy, fantazję. Kiedy jest w pełni siły, budzi podziw, napawa się nim i gniewa się skoro nie znajduje pochwał za dzieła chybione, w których oczy jego duszy widzą to, czego brak jest dla oczu publiczności. Fantasta w najwyższym stopniu, nieraz, w obecności przyjaciół, niszczył skończony obraz, który mu się wydał nadto wylizany.
— Zanadto wypracowane, mówił, zbyt szkolarskie!
Oryginalny i wzniosły niekiedy, zna wszystkie nieszczęścia i wszystkie rozkosze nerwowych organizacyj, u których doskonałość wyradza się w chorobę. Dowcip ma pokrewny ze Sternem ale bez literackiego opracowania. Jego powiedzenia, rzuty myśli, posiadają niesłychaną soczystość. Jest wymowny i umie kochać, ale z domieszką kaprysu, który wnosi w uczucia jak i w robotę. Kochano go w Biesiadzie właśnie za to, co świat mieszczański nazwałby wadami. Wreszcie, Fulgencjusz Ridal, jeden z autorów obdarzonych najżywszą werwą komiczną, poeta bez troski o sławę, rzucający teatrowi jedynie swe najtańsze utwory i zachowujący w seraju swego mózgu, dla siebie, dla przyjaciół, najładniejsze sceny: żądający od publiczności jedynie środków do niezależnego życia, spoczywający na laurach z chwilą gdy ją uzyskał. Leniwy i płodny jak Rossini, zniewolony, jak wielcy poeci komiczni, jak Molier i Rabelais, rozważać świat ze wszystkich stron, był sceptykiem, umiał śmiać się i śmiał się ze wszystkiego. Fulgencjusz Ridal jest wielkim filozofem praktycznym. Jego znajomość świata, genjusz obserwacji, wzgarda dla sławy którą nazywa błazeństwem, nie wysuszyły mu serca. Równie czynny dla drugich jak obojętny na własne interesy, jeśli zadaje sobie trud, to dla przyjaciela. Aby nie kłamać swej masce, w istocie rabelesowskiej, nie gardzi rozkoszami stołu ale ich nie szuka, jest równocześnie melancholijny i wesoły. Przyjaciele zwą go psem pułkowym; nic nie maluje go lepiej niż ten przydomek. Trzej inni, conajmniej równie niepospolici jak ci czterej, mieli kolejno ulec w walce. Najpierw, Meyraux, który umarł, obudziwszy wprzód słynną dysputę pomiędzy Cuvierem a Geoffroy Saint-Hilaire, poruszywszy wielkie zagadnienie, które miało podzielić świat naukowy między owych genjuszy równej miary, na kilka miesięcy przed śmiercią tego, który oświadczał się ze ścisłą i analityczną wiedzą przeciw żyjącemu jeszcze i czczonemu w Niemczech panteiście. Meyraux był przyjacielem owego Ludwika[13], którego przedwczesna śmierć miała niebawem wyrwać ze świata intelektu. Do tych dwóch ludzi, obu naznaczonych śmiercią, obu nieznanych dziś mimo ogromu wiedzy i genjuszu, trzeba dodać Michała Chrestien[14], republikanina wielkiej miary, który marzył o federacji Europy, i który, w 1830, silnie się zaznaczył w ruchu saint-simonistów. Mąż polityczny na miarę Saint-Justa i Dantona, ale prosty i słodki jak panienka, pełen złudzeń i uczucia, obdarzony melodyjnym głosem który byłby oczarował Mozarta, Webera lub Rossiniego, i śpiewający niektóre piosenki Bérangera w sposób zdolny upoić serce poezją, miłością i nadzieją, Michał Chrestien, biedny jak Lucjan, jak Daniel, jak wszyscy jego przyjaciele, zarabiał na życie z djogeniczną beztroską. Układał skorowidze do wielkich dzieł, prospekty księgarskie, kryjąc zresztą milczeniem swe poglądy, jak grób kryje tajemnice śmierci. Ten wesoły cygan, wielki mąż stanu który byłby może przemienił oblicze świata, padł jako prosty żołnierz pod Saint-Merri. Kula jakiegoś łyka zabiła jedną z najszlachetniejszych istot, jakie stąpały po ziemi francuskiej. Michał Chrestien zginął za nieswoje przekonania. Jego federacja zagrażała, o wiele więcej niż republikanizm, europejskiej arystokracji; była racjonalniejsza i mniej dzika niż warjactwo nieograniczonej wolności głoszone przez młodych szaleńców, którzy się mienili spadkobiercami Konwentu. Śmierć tego szlachetnego plebejusza opłakali wszyscy co go znali; niema wśród nich żadnego któryby nie myślał, i często, o tym wielkim nieznanym polityku.
Tych dziesięć osób składało Biesiadę, w której przyjaźń i szacunek zapewniały jedność wśród najsprzeczniejszych idej i doktryn. Daniel d’Arthez, szlachcic pikardzki, oświadczał się za monarchją z równem przekonaniem, z jakiem Michał Chrestien głosił swój europejski federalizm. Fulgencjusz Ridal drwił z filozoficznych doktryn Leona Giraud, który znowuż przepowiadał d’Arthezowi koniec chrystjanizmu i rodziny. Michał Chrestien, który wierzył w Chrystusa, boskiego prawodawcę równości, bronił nieśmiertelności duszy przeciw skalpelowi Bianchona, umysłu nawskroś analitycznego. Wszyscy dyskutowali nie dysputując. Nie znali próżności, sami dla siebie stanowiąc audytorjum. Dzielili się wynikami prac, i wspierali się wzajem radą z cudowną dobrą wiarą młodości. Jeśli chodziło o rzecz poważną, oponent porzucał swoje mniemania aby wejść w idee przyjaciela, tem gorliwszy w pomocy, ile że był bezstronny w sprawie lub w dziele wychodzących poza obręb jego myśli. Prawie wszyscy odznaczali się słodyczą i tolerancją: dwa przymioty świadczące o ich wyższości. Zawiść, ten okropny przywilej zawiedzionych nadziei, poronionych talentów, chybionych sukcesów, zranionych pretensyj, była im obca. Kroczyli zresztą rozmaitemi drogami. To też, każdy, kogo, jak Lucjana, dopuszczono do towarzystwa, czuł się w niem dobrze. Prawdziwy talent jest zawsze naiwny i dobroduszny, otwarty, nie nadęty; dowcip jest zawsze u niego igraszką myśli, nie godzi nigdy w miłość własną. Z chwilą gdy przybysz ocknął się z pierwszego wzruszenia zbudzonego uczuciem szacunku, doświadczał nieskończonej słodyczy w towarzystwie tych rzadkich młodzieńców. Poufałość nie wykluczała poczucia swej wartości; każdy żywił głęboki szacunek dla drugiego; wreszcie, ponieważ każdy bywał kolejno dobroczyńcą lub obdarowanym, przyjmowali wzajemną pomoc bez wzdragania. Rozmowy, pełne uroku a nie nużące, ogarniały najróżnorodniejsze przedmioty. Lekkie jak strzała słowa wnikały w głąb, mimo iż padały chybko. Materjalna nędza i bogactwa intelektu tworzyły osobliwy kontrast. Tam, jeżeli ktoś myślał o realnościach życia, to chyba poto, aby w nich znaleźć przedmiot do przyjacielskich żarcików. Jednego dnia, kiedy zimno przedwcześnie dało się uczuć, pięciu przyjaciół d’Artheza przybyło z tą samą myślą: wszyscy przynieśli pod płaszczem drwa, jak w owych sielskich ucztach, gdzie każdy z zaproszonych ma dostarczyć jedno danie i wszyscy przynoszą pasztet. Wszyscy obdarzeni byli ową pięknością moralną, która odbija się w formie zewnętrznej, i która, zarówno jak praca i czuwanie, złoci młode twarze jakimś boskim odblaskiem. Rysy mieli nieco zmęczone, ale oczyszczone i zharmonizowane skromnością życia i ogniem myśli. Czoła ich odznaczały się poetyczną wyrazistością. Żywe i błyszczące oczy świadczyły o życiu bez zmazy. Kiedy im doskwierała nędza, umieli ją znosić tak wesoło, dzielić ją z takim zapałem, że nie mąciła ona bynajmniej ich pogody. Pogoda jaśniała też na twarzy tych młodych ludzi, wolnych jeszcze od ciężkich błędów. Nie splamili się żadnym z owych kompromisów do jakich nagina bunt przeciw ubóstwu, chęć dojścia do celu bez wyboru środków i łatwa pobłażliwość z jaką ludzie pióra puszczają w niepamięć zdrady. To co czyni przyjaźń nierozerwalną i zdwaja jej urok, to uczucie, którego brak jest miłości: ufność. Byli pewni siebie wzajem: wróg jednego stawał się wrogiem wszystkich, byliby podeptali własne najpilniejsze interesy dla świętej solidarności serc. Niezdolni do podłości, mogli śmiało spojrzeć w oczy wszelkiemu oskarżeniu i bronić się wzajem z zupełną pewnością. Jednako szlachetni sercem i silni uczuciem, mogli, w sferze wiedzy i inteligencji, wszystko pomyśleć i wszystko sobie powiedzieć; stąd niewinność ich i wesołość. Umysł ich, pewien wzajemnego porozumienia, igrał swobodnie; to też, nie robili z sobą ceremonji, zwierzali sobie troski i radości, myśleli i cierpieli pełnem sercem. Urocze delikatności, które czynią z bajki o Dwóch przyjaciołach[15] skarb dla wielkich dusz, były u nich czemś codziennem. Trudność ich w dopuszczeniu nowego przybysza była zrozumiałą: zbyt byli świadomi własnej wielkości i szczęścia, aby je mącić nowym i nieznanym elementem.
Ta federacja uczuć i interesów trwała, bez wstrząśnień i zawodów, dwadzieścia lat. Śmierć jedynie, zabierając im Ludwika Lambert, Meyraux i Michała Chrestien, mogła uszczuplić tę szlachetną plejadę. Kiedy, w r. 1832, ten ostatni padł, Horacy Bianchon, Daniel d’Arthez, Leon Giraud, Józef Bridau, Fulgencjusz Ridal, poszli, mimo niebezpieczeństw tego kroku, zabrać jego ciało z Saint Merri, aby mu oddać ostatnią posługę wobec rozpalonego oblicza polityki. Odprowadzili drogie szczątki, w nocy, na Père-Lachaise. Horacy Bianchon usunął wszystkie trudności, nie cofnął się przed żadnym krokiem; uprosił ministrów, wyznając swą dawną przyjaźń dla poległego federalisty. Wzruszająca ta scena wyryła się w pamięci nielicznych przyjaciół, którzy towarzyszyli pięciu sławnym ludziom. Przechadzając się po tym wykwintnym cmentarzu, ujrzycie nabyty na wieczność kawał ziemi, gdzie wznosi się grób z darni i czarny drewniany krzyż. Na krzyżu wyryte są, czerwonemi literami, dwa słowa: MICHAŁ CHRESTIEN. Jestto jedyny pomnik w swoim stylu. Przyjaciele sądzili, iż temu prostemu człowiekowi trzeba oddać hołd z tąż samą prostotą.
To zimne poddasze urzeczywistniało tedy najpiękniejsze marzenia serca. Tam, bracia, wszyscy jednako tędzy w rozmaitych gałęziach wiedzy, oświecali się wzajem z dobrą wiarą, wyznając sobie wszystko, nawet swoje złe myśli. Wszyscy posiadali olbrzymie wykształcenie i wszyscy doświadczeni byli w próbach nędzy. Raz dopuszczony między te wyborowe istoty i przyjęty za swego, Lucjan wcielał tam poezję i piękność. Przeczytał swoje sonety, które wzbudziły zachwyt. Dopraszano się o sonet, jak on prosił Michała Chrestien o piosenkę. W pustyni Paryża, Lucjan znalazł tedy oazę przy ulicy des Quatre-Vents.
Z początkiem października, Lucjan, obróciwszy resztę pieniędzy na zakupno drzewa, został bez środków w pełni najżarliwszej pracy, mianowicie przetapiania swego dzieła. Daniel d’Arthez palił torfem i znosił heroicznie nędzę: nie skarżył się, był systematyczny jak stara panna, i podobny do skąpca swą metodycznością. Ten hart podsycał wytrwałość Lucjana, który, niedawno należąc do grona, miał nieprzeparty wstręt do mówienia o swojej nędzy. Jednego dnia, zapuścił się na ulicę du Coq aby sprzedać Gwardzistę Karola IX-go staremu Doguereau, ale go nie zastał. Lucjan nie wiedział, ile w wielkich duszach mieszka pobłażliwości. Każdy z jego przyjaciół pojmował słabości właściwe poetom, odpływy po napięciach duszy. Ci ludzie, tak silni wobec własnych niedoli, byli tkliwi dla nieszczęść Lucjana. Domyślili się jego braków. Słodkie tedy wieczory gawęd, głębokich rozstrząsań, poezji, zwierzeń, lotów pełnemi skrzydłami w sfery inteligencji, w przyszłość narodów, w historję, Biesiada ozdobiła rysem, który dowodzi jak mało Lucjan zrozumiał nowych przyjaciół.
— Lucjanie, mój drogi, rzekł Daniel, nie przyszedłeś wczoraj do Flicoteaux, wiemy przyczynę.
Lucjan nie mógł wstrzymać łez, które spłynęły mu po licach.
— Nie miałeś zaufania do nas, rzekł Michał Chrestien.
— Wszyscy, jak nas tu widzisz, rzekł Bianchon, znaleźliśmy jakiś zarobek: ja, z polecenia Despleina, pielęgnowałem bogatego mieszczucha; d’Arthez machnął artykuł dla Przeglądu; Chrestien godził się już zaśpiewać publicznie parę piosenek, ale znalazł zamówienie na broszurę dla jegomościa który pragnie wejść w politykę: uciął mu Machiawela za całe 600 franków! Leon Giraud pożyczył pięćdziesiąt franków u księgarza, Józef posprzedawał jakieś kicze, Fulgencjusz zaś wystawił w niedzielę sztukę i miał nabitą salę.
— Oto dwieście franków, rzekł Daniel, weź je i niech się to już nie powtórzy.
— Patrzajcie, on się nam na szyję rzuca, jakbyśmy zrobili coś nadzwyczajnego? rzekł Chrestien.
Aby dać pojęcie o rozkoszach jakich doznawał Lucjan wśród tej żywej encyklopedji anielskich duchów, wystarczy przytoczyć odpowiedzi, jakie otrzymał na list napisany do rodziny, arcydzieło tkliwości, zapału, przeraźliwy krzyk jaki dobyła zeń rozpacz.

DAWID SÉCHARD DO LUCJANA.

„Drogi Lucjanie, znajdziesz w tym liście weksel trzymiesięczny, na twoje zlecenie, na sumę dwustu franków. Możesz go zrealizować przez pana Métivier, handlarza papieru, naszego dostawcy w Paryżu, ul. Serpente. Mój dobry Lucjanie, nie mamy absolutnie nic. Ewa wzięła się do prowadzenia drukarni i wywiązuje się z tego z poświęceniem, cierpliwością, energją, które każą mi błogosławić niebo, iż dało mi za żonę takiego anioła. Ona sama uznała niemożność udzielenia ci najlżejszej pomocy. Ale, drogi przyjacielu, sądzę że jesteś na tak pięknej drodze, w otoczeniu serc tak wielkich i szlachetnych, że nie możesz chybić swego losu, wsparty pomocą boskiej niemal inteligencji owych ludzi, których twój drogi list dał nam poznać. Bez wiedzy Ewy podpisałem przeto ten oblig; znajdę jakiś sposób aby go wyrównać. Nie schodź ze swej drogi: jest twarda, ale będzie chlubna. Wolałbym przecierpieć tysiąc nieszczęść, niż żyć z myślą że wpadłeś w jakieś bagno Paryża: widziałem ich tyle!... Unikaj, jak dotąd, podejrzanych miejsc, złych ludzi, wartogłowów i pewnego typu literatów, których, w czasie pobytu w Paryżu, nauczyłem się cenić wedle prawdziwej wartości. Słowem, bądź godnym współzawodnikiem niebiańskich duchów, które dałeś mi pokochać. Postępowanie twoje znajdzie niebawem nagrodę. Bądź zdrów, ukochany bracie; napełniłeś radością me serce; nie spodziewałem się po tobie tyle męstwa.

Dawid“.
EWA SÉCHARD DO LUCJANA.

„Mój drogi, twój list wycisnął nam łzy. Niech te szlachetne serca, ku którym dobry anioł cię zawiódł, wiedzą o tem: matka, oraz biedna kobieta modlą się za nich rano i wieczór do Boga; a jeśli najżarliwsze modły dochodzą jego tronu, uzyskają nieco łaski dla was wszystkich. Tak, bracie, imiona ich wyryte są w mojem sercu. Och, ujrzę ich kiedyś. Pójdę, choćbym miała wędrować pieszo, podziękować im za przyjaźń dla ciebie, rozlała bowiem niby balsam na moje żywe rany. Tu, drogi bracie, pracujemy jak wyrobnicy. Mój mąż, ten nieznany wielki człowiek, którego z każdym dniem więcej kocham odkrywając coraz nowe bogactwa w jego sercu, zaniedbuje drukarnię, i zgaduję czemu: nędza twoja, nasza, matki, zabijają go. Nasz ubóstwiany Dawid jest niby Prometeusz pożerany przez sępa zgryzoty, żółtej zgryzoty o ostrym dziobie. O sobie ten szlachetny człowiek nie myśli, wierzy w zdobycie fortuny. Spędza całe dnie na doświadczeniach; prosił mnie, abym się zajęła sprawami, w których pomaga mi o tyle, o ile pozwalają mu jego prace. Niestety! jestem w odmiennym stanie. To wydarzenie, które byłoby mnie przepełniło radością, zasmuca mnie w położeniu w jakiem jesteśmy. Biedna matka znalazła siły aby wrócić do męczącego zawodu. Gdyby nie troski pieniężne, bylibyśmy szczęśliwi. Stary Séchard nie chce dać ani szeląga; Dawid próbował pożyczyć od niego parę talarów aby ci dopomóc, list twój doprowadził go do rozpaczy. „Znasz Lucjana, mówił, straci głowę i narobi głupstw“. Połajałam go. „Mój brat, miałby zboczyć w czemkolwiek z zacnej drogi!... odparłam. Lucjan wie, że umarłabym z bólu“. Obie z matką, bez wiedzy Dawida, zastawiłyśmy parę drobiazgów; matka wykupi je skoro uskłada trochę. Zdołałyśmy tą drogą uciułać jakieś sto franków, które przesyłam. Nie miej mi za złe, drogi, że nie odpowiedziałam na pierwszy list. Byliśmy w położeniu pochłaniającem dnie i noce, pracowałam jak mężczyzna. Doprawdy, nie przypuszczałam w sobie tyle siły. Pani de Bargeton jest kobietą bez duszy i bez serca; nawet nie kochając cię już, samej sobie była winna aby się tobą opiekować i pomagać ci. Wyrwała cię z naszych objęć, aby cię rzucić w straszne morze paryskie, gdzie trzeba istnego cudu, aby spotkać szczerą przyjaźń w tym odmęcie ludzi i spraw! Niema jej co żałować. Pragnęłabym przy tobie kobiety oddanej, drugiej mnie, ale teraz, kiedy wiem że masz przyjaciół którzy zastępują ci nasze uczucia, jestem spokojna. Rozwiń skrzydła, mój piękny, ukochany genjuszu! Będziesz naszą chlubą, jak już jesteś naszą miłością.

Ewa“.

„Moje drogie dziecko, po tem co pisze siostra, mogę cię tylko pobłogosławić i zapewnić, że moje modlitwy i myśli są, niestety! wszystkie pełne ciebie z uszczerbkiem tych których mam przy boku; są bowiem serca, w których nieobecni nie tracą lecz zyskują, i takiem jest serce twojej

Matki“.

W ten sposób, w dwa dni później, Lucjan mógł zwrócić przyjaciołom pożyczkę ofiarowaną z takim wdziękiem. Nigdy może życie nie zdało mu się piękniejsze, ale odruch jego ambicji nie uszedł głębokiemu spojrzeniu przyjaciół oraz ich wrażliwości.
— Możnaby myśleć, że lękasz się zawdzięczać nam cośkolwiek, wykrzyknął Fulgencjusz.
— Och, radość jego jest bardzo znacząca, rzekł Michał Chrestien, i potwierdza moje spostrzeżenie: Lucjan jest próżny.
— Jest poetą, rzekł d’Arthez.
— Czy bierzecie mi za złe uczucie tak naturalne w tej chwili?
— Trzeba mu liczyć za dobre, że go nam nie ukrywał, rzekł Leon Giraud; jeszcze jest szczery; ale obawiam się, aby, w przyszłości, nie zaczął się nas lękać.
— Czemu? spytał Lucjan.
— Czytamy w twojem sercu, odparł Józef Bridau.
— Jest w tobie, rzekł Michał Chrestien, pierwiastek djaboliczmy, którym usprawiedliwiasz we własnych oczach rzeczy najsprzeczniejsze z naszemi zasadami: miast być sofistą myśli, będziesz sofistą uczynków.
— Och, boję się o to, rzekł d’Arthez. Lucjanie, będziesz staczał w duchu wzniosłe dyskusje, w których będziesz wielki, a których owocem będą uczynki naganne... Nie będziesz nigdy w zgodzie z sobą.
— Na czem opieracie swój akt oskarżenia? spytał Lucjan.
— Próżność twoja, drogi poeto, jest tak wielka, że barwisz nią nawet przyjaźń! wykrzyknął Fulgencjusz. Wszelka tego rodzaju próżność świadczy o straszliwym egoizmie, egoizm zaś jest trucizną przyjaźni.
— Och Boże! wykrzyknął Lucjan, więc wy nie wiecie, jak bardzo was kocham?
— Gdybyś nas kochał jak my cię kochamy, czy byłbyś z takim pośpiechem i emfazą oddawał nam to, cośmy ofiarowali ci z taką przyjemnością?
— Tu nikt nic drugiemu nie pożycza, ale daje, rzekł brutalnie Józef Bridau.
— Nie miej nas za twardych, drogie dziecko, rzekł Michał Chrestien, my jesteśmy tylko przewidujący. Lękamy się, iż, któregoś dnia, przełożysz może słodycze drobnej zemsty nad uciechy czystej przyjaźni. Czytaj Tassa Goethego, największe dzieło tego szczytnego genjusza, a ujrzysz tam, że poeta lubi błyszczące materje, uczty, tryumfy, blask: otóż, bądź Tassem bez jego szaleństwa. Świat i jego uciechy będą cię wołać? Zostań tu... Przenieś w krainę myśli wszystko czego żądasz od swoich próżności. A skoro już musisz spłacić dług szaleństwu, niech cnota będzie w twoich uczynkach, a występek w myśli, zamiast byś, jak mówi d’Arthez, dobrze myślał, a źle czynił.
Lucjan spuścił głowę: przyjaciele mieli słuszność.
— Wyznaję że nie jestem tak silny jak wy, rzekł rzucając im urocze spojrzenie. Nie mam ramion i barków dość krzepkich aby udźwignąć Paryż, walcząc jak bohater. Natura dała nam odmienne temperamenty i zdolności, a wy znacie lepiej niż ktokolwiek kulisy występków i cnót. Jestem już znużony, wyznaję.
— Będziemy cię podtrzymywać, rzekł d’Arthez: to właśnie rola przyjaźni.
— Pomoc jaką otrzymałem jest znikoma, jesteśmy wszyscy w biedzie; niebawem, potrzeba znowu mnie przyciśnie. Chrestien, wynajmujący przygodnie swe pióro, nie ma wpływów w księgarstwie. Bianchon jest poza kręgiem tego rodzaju spraw. D’Arthez zna jedynie firmy naukowe i specjalne; Leon, Fulgencjusz Ridal i Bridau pracują w sferze idej, będących o sto mil od wszelkiego handlu. Muszę się zdobyć na decyzję.
— Trzymaj się naszej: cierpieć! rzekł Bianchon; cierpieć mężnie i ufać pracy!
— Ale to, co dla was jest cierpieniem, dla mnie jest śmiercią, rzekł żywo Lucjan.
— Nim kur po trzykroć zapieje, rzekł z uśmiechem Leon Giraud, ten człowiek zdradzi pracę dla lenistwa i grzechów Paryża.
— Dokąd praca was zaprowadziła? rzekł Lucjan, śmiejąc się.
— Kiedy się jedzie z Paryża do Włoch, nie spotyka się Rzymu w pół drogi, rzekł Józef Bridau. Dla ciebie, groszek zielony powinien rosnąć już przyrządzony na maśle.
— Ten cud dzieje się tylko dla pierworodnych synów parów Francji, rzekł Michał Chrestien. Ale my, biedacy, siejemy groszek sami, podlewamy go i lepiej nam smakuje.
Rozmowa zeszła na żartobliwe tory; zmieniono przedmiot. Te przenikliwe umysły, te delikatne serca starały się zatrzeć małą sprzeczkę w pamięci Lucjana, który, od tego czasu, zrozumiał jak trudno ich oszukać. Stopniowo ogarniała go rozpacz, którą starannie ukrywał przyjaciołom, uważając ich za nieubłaganych mentorów. Natura południowca, przebiegająca tak łatwo całą klawiaturę uczuć, rodziła w nim najsprzeczniejsze postanowienia.
Kilkakrotnie oświadczał zamiar rzucenia się w dziennikarstwo; zawsze przyjaciele odpowiadali:
— Niechże cię Bóg broni!
— Tam byłby grób pięknego, słodkiego Lucjana, którego znamy i kochamy, rzekł d’Arthez.
— Nie oparłbyś się ustawicznemu kontrastowi pracy i zabawy, który jest treścią życia dziennikarzy; otóż, umieć się oprzeć, to podstawa cnoty. Byłbyś tak oczarowany władzą, prawem życia i śmierci nad dziełami myśli, że stałbyś się dziennikarzem w dwa miesiące. Być dziennikarzem, to dzierżyć władzę prokonsula w republice pióra. Kto może wszystko powiedzieć, dochodzi do tego że może wszystko zrobić. To Napoleon wyrzekł to zdanie i jest ono dość zrozumiałe.
— Czyż nie będziecie przy mnie? rzekł Lucjan.
— Nie będziemy, wykrzyknął Fulgencjusz. Raz będąc dziennikarzem, tak samo nie będziesz myślał o nas, jak tancerka Opery, świetna, ubóstwiana, nie myśli, w wybitej jedwabiem karecie, o swojej wiosce, krowach i sabotach. Aż nadto posiadasz przymiotów dziennikarza: błyskotliwość i zwinność myśli. Nie zdołasz sobie odmówić dowcipnego słówka, choćby miało wycisnąć łzy z oczu przyjaciela. Spotykam dziennikarzy za kulisami; wstręt budzą we mnie. Dziennikarstwo, to piekło, otchłań niesprawiedliwości, kłamstwa, zdrady, której nie można przejść i z której nie można wyjść czystym, chyba mając za przewodnika, jak Dante, boski laur Wergilego.
Im więcej przyjaciele bronili Lucjanowi tej drogi, tem bardziej chęć poznania niebezpieczeństwa wabiła go; już zaczynał zadawać sobie pytanie: czy nie byłoby śmieszne dać się jeszcze raz zagarnąć nędzy, nie spróbowawszy się jej bronić? Zrażony niepowodzeniem swem z pierwszym romansem, Lucjan nie wiele miał chęci brać się do drugiego. Zresztą, z czegóżby żył? Wyczerpał przez ten miesiąc prywacji zapas cierpliwości. Czyż nie mógłby robić uczciwie i szlachetnie tego, co dziennikarze robią bez sumienia i godności? Przyjaciele obrażali go nieufnością, chciał im dowieść swojej siły. Może zdoła im dopomóc kiedyś, stanie się heroldem ich sławy!
— Zresztą, cóż to za przyjaźń, która cofa się przed solidarnością? spytał, jednego dnia, Michała Chrestien, który go odprowadził do domu w towarzystwie Leona Giraud.
— Nie cofamy się przed niczem, odparł Michał Chrestien. Gdybyś miał nieszczęście zabić kochankę, pomógłbym ci ukryć zbrodnię i mógłbym cię jeszcze szanować; ale, gdybyś został szpiegiem, unikałbym cię ze wstrętem, gdyż stałbyś się podłym i bezecnym świadomie. Oto dziennikarstwo, ujęte w dwóch słowach. Przyjaźń wybacza błąd, odruch namiętności; ale musi być nieubłagana dla rozmyślnego handlu duszą, mózgiem i myślą.
— Czy nie mógłbym zostać dziennikarzem aby sprzedać zbiorek poezji i powieść, a później opuścić dziennik?
— Machiawel postąpiłby w ten sposób, ale nie Lucjan de Rubempré, odparł Leon Giraud.
— Dobrze więc, wykrzyknął Lucjan, dowiodę wam, że umiem być Machiawelem.
— Ha! wykrzyknął Michał ściskając rękę Leona, chcesz się więc zgubić. Lucjanie, rzekł, masz trzysta franków, to znaczy życie bez troski przez trzy miesiące; pracuj, napisz drugi romans, d’Arthez i Fulgencjusz pomogą ci stworzyć plan; pogłębisz się, będziesz powieściopisarzem. Ja zapuszczę się w te lupanary myśli, zostanę dziennikarzem na trzy miesiące, sprzedam twoje książki jakiemuś księgarzowi napadając na jego wydawnictwa, napiszę ci recenzje, zdobędę je dla ciebie; zorganizujemy tryumf, będziesz wielkim człowiekiem a zostaniesz naszym Lucjanem.
— Tak nisko mnie cenisz, sądząc iż zginę tam, skąd ty wyjdziesz cało? rzekł poeta.
— Przebacz mu, dobry Boże, to dziecko! wykrzyknął Michał.
Rozszerzywszy swój horyzont dzięki wieczorom u d’Artheza, Lucjan wziął się do studjowania konceptów i artykułów na szpaltach małych dzienniczków. Pewien że jest conajmniej równy najzdolniejszym w tym zakresie, próbował się sekretnie w tej gimnastyce myśli. Wreszcie, jednego ranka, wyszedł z tryumfalną myślą poproszenia o służbę u jakiego pułkownika tych lekkich szwadronów prasy. Włożył najwykwintniejsze szaty i minął most, z nadzieją iż autorzy, dziennikarze, pisarze, słowem przyszli koledzy okażą więcej czułości i bezinteresowności, niż dwa typy księgarzy o których rozbiły się jego złudzenia. Spotka się zapewne z sympatją, z braterstwem, tak jak je znalazł przy ulicy Quatre-Vents. Wydany na pastwę wzruszeń i przeczuć tak pełnych uroku dla poety, przybył na ulicę Saint-Fiacre, opodal bulwaru Montmartre, pod dom gdzie mieścił się lokal dzienniczka. Serce biło mu niby młodemu człowiekowi wchodzącemu w bramę podejrzanego domu. Mimo to, wszedł do biura położonego na pół-piętrze. W pierwszym pokoju, przedzielonym na dwie części przepierzeniem, zastał inwalidę, który jedyną ręką przytrzymywał na głowie pakę papieru, w zębach zaś trzymał książeczkę kontrolną urzędu stemplowego. Ten biedny człowiek, o czerwonej popryszczonej twarzy, która mu zyskała epitet Pomidora, wskazał Lucjanowi cerbera siedzącego za kratą. Był to stary oficer, z wstążeczką Legji, o krzaczastych, siwiejących wąsach, z czarną jedwabną czapeczką na głowie, zatulony w obszerny niebieski surdut niby żółw w skorupę.
— Od którego dnia życzy sobie szanowny pan abonament? spytał oficer Cesarstwa.
— Nie przychodzę po abonament, odparł Lucjan.
W tej chwili, poeta spostrzegł nad drzwiami kartę, na której były te słowa: BIURA REDAKCJI, poniżej zaś: Wstęp dla publiczności wzbroniony.
— Jakaś reklamacja? podjął Napoleończyk. Och, tak: byliśmy ciężcy dla panny Marjety. Co pan chce? ja sam nie wiem czemu. Ale, jeżeli panu chodzi o satysfakcję, jestem gotów, dodał, spoglądając na florety i pistolety, dekoracyjnie umieszczone na ścianie.
— Ani to, szanowny panie. Pragnąłbym mówić z naczelnym redaktorem.
— Niema tu nigdy nikogo przed czwartą.
— Słuchajno, mój stary Giroudeau[16], wypada mi jedenaście kolumn, które, po pięć za sztukę, czynią pięćdziesiąt pięć franków; dostałem czterdzieści; winien mi jesteś jeszcze piętnaście franków, jak ci mówiłem...
Słowa te wyszły z małej ściągłej twarzy, bezbarwnej jak źle ugotowane białko. Jasno-niebieskie oczki iskrzyły się złośliwością i sprytem. Wszystko to należało do szczupłego młodego człowieka, ukrytego poza korpulentną postacią ex-wojskowego. Głos ten zmroził Lucjana, miał coś z miauczenia kota i z astmatycznego dławienia się hyeny.
— Tak, młody milicjancie, odparł pensjonowany oficer; ale ty liczysz tytuły i białe: otóż, mam rozkaz Finota zsumować ilość wierszy i podzielić je przez ilość przepisaną dla jednej kolumny. Po dokonaniu na twoich płodach tej bolesnej operacji, okazało się o trzy kolumny mniej.
— Nie płaci szpeku, opryszek! ale liczy go wspólnikowi w koncie wierszowego. Pójdę porozumieć się ze Stefanem Lousteau, z Felicjanem...
— Cóż robić! rozkaz to rozkaz, mój mały, rzekł oficer. Jakto! o piętnaście franków podnosisz wrzask przeciw swej żywicielce, ty, który kropisz artykuły tak łatwo jak ja palę cygaro! Ech, zapłacisz jedną wazkę ponczu mniej swoim kompanom, albo wygrasz jedną partję bilardu więcej, i już rzecz wyrównana!
— Finot[17] robi oszczędności, które wypadną mu bardzo drogo, odparł dziennikarz, wstając i opuszczając biuro.
— Nie powiedziałby kto, że to sam Wolter i Rousseau w jednej osobie? rzekł do siebie kasjer, spoglądając na poetę z prowincji.
— Wrócę około czwartej, proszę pana, rzekł Lucjan.
Podczas tej sprzeczki, Lucjan ujrzał na ścianach portrety Benjamina Constant, generała Foy, siedmnastu słynnych mówców liberalnych, wiszące między anty-rządowemi karykaturami. Patrzał zwłaszcza na drzwi sanktuarjum: tam musiał się rodzić dowcipny dzienniczek, który bawił go codzień i który cieszył się przywilejem ośmieszania królów, najpoważniejszych wydarzeń, słowem zaczepiania wszystkiego zręcznym konceptem. Lucjan poszedł wałęsać się po bulwarach. Przyjemność ta, zupełnie dlań nowa, pochłonęła go tak, iż ujrzał na zegarze czwartą, nim mu na myśl przyszło, że jeszcze nie śniadał. Wrócił szybko na ulicę St.-Fiacre, wszedł na schody, otworzył, nie znalazł na dawnem miejscu starego żołnierza; inwalida natomiast siedział na pace stemplowanego papieru, zajadając kromkę chleba i strzegąc posterunku z miną pełną rezygnacji, podwładny dziennikowi jak niegdyś pańszczyźnie, tak samo nie rozumiejąc jego organizmu, jak niegdyś nie rozumiał nagłych obrotów nakazanych przez cesarza. Lucjan powziął szybką myśl oszukania tego groźnego funkcjonarjusza: przeszedł nie zdejmując kapelusza i otworzył, jakby u siebie w domu, drzwi do sanktuarjum. Chciwe jego oczy ujrzały okrągły stół pokryty zielonem suknem i sześć giętych wyplatanych krzeseł, nie zdradzających śladów zużycia. Malowana podłoga, mimo że nie froterowana, była czysta; co dowodziło iż frekwencja publiczności musiała być dość skąpa. Na kominku lustro, pospolity zakurzony zegar, dwa świeczniki w które jakaś ręka brutalnie wetknęła świeczki, wreszcie porozrzucane karty wizytowe. Na stole stare dzienniki, dokoła ozdobionego zużytemi piórami kałamarza, w którym błyszczał wyschnięty atrament podobny do laki. Na świstkach ujrzał jakieś artykuły nagryzmolone nieczytelnem, prawie hieroglificznem pismem, przedarte u góry przez zecerów, którym ten znak służy do poznawania skryptów już złożonych. Następnie, tu i ówdzie, na szarych skrawkach, mógł podziwiać karykatury narysowane dość sprytnie przez ludzi, którzy bezwątpienia starali się zabić czas, zabijając coś lub kogoś dla wprawy. Na zielonkawem obiciu ujrzał dziewięć rysunków piórem, przypiętych szpileczkami, a będących pamfletem na Samotnika, książkę zażywającą w tej chwili w Europie niesłychanego sukcesu, który musiał nużyć dziennikarzy: „Samotnik na prowincji, doprowadza kobiety do szału. — Wspólne czytanie Samotnika w zamku. — Działanie Samotnika na zwierzęta domowe. — Wykład o Samotniku u dzikich ludów osiąga najświetniejszy sukces. — Samotnik przełożony na chińskie i przedstawiony przez autora cesarzowi w Pekinie. — Elodja zgwałcona przez Dziką Górę“. Ta karykatura zdała się Lucjanowi bardzo nieprzyzwoita, ale zabawiła go. „Samotnik, oprowadzany przez dzienniki pod baldachimem. — Samotnik, rozsadziwszy prasę, kaleczy personel drukarni. — Czytany nawspak, Samotnik zdumiewa Akademików niepospolitemi pięknościami“. Lucjan ujrzał, na opasce dziennika, rysunek przedstawiający dziennikarza wyciągającego kapelusz, a podtem: Finot, moje sto franków! podpisane nazwiskiem, które stało się później głośne, ale które nigdy nie będzie znakomitem. Między kominkiem a oknem, biurko, mahoniowy fotel, kosz na papiery i dywanik: wszystko pokryte gęstą warstwą kurzu. Okna z tanią firaneczką. Na półkach, około dwudziestu dzieł złożonych w ciągu dnia, ryciny, nuty, egzemplarz dziewiątego wydania Samotnika, wciąż stanowiącego temat do konceptów, i dziesiątek zapieczętowanych listów. Kiedy Lucjan napasł oczy tem osobliwem urządzeniem, kiedy się dostatecznie nasycił refleksjami a zegar wydzwonił piątą, wrócił do inwalidy, aby ponowić indagację, Pomidor skończył swoją kromkę, i, cierpliwie jak szyldwach, czekał powrotu ozdobionego krzyżem wojskowego, który może przechadzał się po bulwarach. W tej chwili, zjawiła się w progu dama, napełniwszy wprzód schody szumem spódniczki i odgłosem lekkiego kobiecego kroku, tak łatwego do poznania. Była dość ładna.
— Panie, rzekła do Lucjana, wiem czemu panowie tak wychwalacie kapelusze panny Wirginji, i przychodzę, przedewszystkiem, wziąć abonament na rok; ale niech mi pan powie warunki, na jakich...
— Pani, ja nie należę do dziennika.
— A!...
— Abonament od października? spytał inwalida.
— Czego żąda ta pani? spytał stary wojskowy, który właśnie się zjawił.
Poważny oficer wdał się w pertraktacje z piękną kupczynią. Skoro Lucjan, zniecierpliwiony czekaniem, przeszedł do pierwszego pokoju, usłyszał to zakończenie:
— Ależ z największą przyjemnością, proszę pana. Panna Florentyna może przyjść do magazynu i wybrać co się jej podoba. Zatem, wszystko ułożone, nie będziecie już wspominać o Wirginji, fuszerce niezdolnej wymyślić fasonu, gdy ja tworzę!
Lucjan usłyszał brzęk talarów, wpadających do kasy. Następnie wojskowy zagłębił się w dziennym obrachunku.
— Panie, jestem tu od godziny, rzekł poeta dość kwaśno.
— Nie przyszli? odparł napoleoński weteran, okazując, przez grzeczność, zainteresowanie. To mnie dziwi. Już kawałek czasu, jak ich nie widzę. Jesteśmy w połowie miesiąca, rozumie pan! Te ptaszki przychodzą tylko w porze wypłaty, między 29-ym a 30-ym.
— A pan Finot? rzekł Lucjan, który zapamiętał nazwisko naczelnego redaktora.
— U siebie, ulica Feydeau. Pomidor, mój stary, kiedy będziesz niósł papier do drukarni, zanieś mu dzisiejszą pocztę.
— Gdzież zatem robi się dziennik? rzekł Lucjan mówiąc sam do siebie.
— Dziennik? rzekł urzędnik, odbierając od Pomidora resztę z pieniędzy za stempel, dziennik?... hum! hum! — Mój stary, bądź jutro o szóstej w drukarni dopilnować roznosicieli. — Dziennik, panie, robi się na ulicy, w domu, w drukarni, między jedenastą a dwunastą w nocy. Za cesarza, panie, nie istniały te kramy do zapaskudzania papieru. Ha, ha! zaraz byłby posłał czterech ludzi i kaprala, żeby wymietli taką budę; nie dałby sobie psuć krwi! Ale dosyć gawędy. Skoro siostrzeniec robi na tem pieniądze i skoro gardłuje się za jego synem, hum, hum! ostatecznie, niech im będzie na zdrowie. Ha, ha! abonenci nie nacierają jakoś dziś zwartą kolumną, mogę śmiało opuścić posterunek.
— Pan zdaje się obeznany z redakcją dziennika?
— Pod względem finansowym, hum! hum! rzekł żołnierz, odchrząkując flegmę, która zebrała mu się w krtani. Wedle miary talentu, pięć franków albo trzy franki kolumna na pięćdziesiąt wierszy i czterdzieści liter, bez białego, ot i wszystko. Co do współpracowników, to figury osobliwego kalibru. Smarkacze! nie wziąłbym tego ani za gemajnów do trenu, a te furfanty, dlatego że paćkają czarno na białym papierze, puszczają finfy pod nos staremu kapitanowi dragonów gwardji, spensjonowanemu jako szef bataljonu, który wkroczył do wszystkich stolic Europy z Napoleonem...
Lucjan, popychany ku drzwiom przez Napoleończyka, który otrzepywał niebieski surdut i objawiał intencję wyjścia, zdobył się na odwagę zagrodzenia mu drogi.
— Przychodzę aby wstąpić do dziennika, rzekł, i przysięgam panu, że jestem pełen szacunku dla kapitana gwardji cesarskiej, jednego z owych ludzi z bronzu...
— Dobrze mówisz, frycu, rzekł oficer. Ale do jakiej klasy dziennikarzy chcesz się dostać? dodał, przepychając się mimo Lucjana i wychodząc na schody.
Zatrzymał się, aby zapalić cygaro u odźwiernego.
— Gdyby przyszedł ktoś z abonamentem, odbierzcie pieniądze i zapiszcie nazwisko, pani Chollet. — Wciąż abonament, nie znam nic tylko abonament, ciągnął, zwracając się do idącego za nim Lucjana. Finot jest moim siostrzeńcem, jedynym który okazał mi serce w moich tarapatach. Toteż, ktokolwiek szuka zwady z Finotem, natknie się na starego Giroudeau, kapitana dragonów gwardji, który wyruszył jako prosty kawalerzysta do armji Sambry i Mozy, a pięć lat był fechmistrzem w 1-szym pułku huzarów, armji Italskiej. Raz, dwa, i niema mego pana z pretensjami! dodał, niby fechtując się w powietrzu. Otóż, mój malczyku, mamy, wśród dziennikarzy, dwa różne ciała: dziennikarz który pisze i bierze lafę, ten który pisze i nie bierze nic, to co nazywamy wolontarjusz; wreszcie ten który nie pisze, i ten jest najmędrszy ze wszystkich: nie strzela bąków, uchodzi za autora, należy do dziennika, stawia nam obiadki, wałęsa się po teatrach, utrzymuje aktorkę i jest bardzo szczęśliwy. Czem pan chcesz być?
— Ależ dziennikarzem dobrze pracującym, i, co za tem idzie, dobrze płatnym.
— Ba! jesteś z tych rekrutów, co to chcą być marszałkami Francji. Wierzaj staremu Giroudeau: w lewo zwrot, biegiem, idź pan zbierać gwoździe w rynsztoku, jak ten oto dzielny człowiek, który służył w linji, to widać po wzięciu. — Czyż to nie zgroza, aby stary żołnierz, który tysiąc razy szedł w paszczę śmierci, zbierał gwoździe w rynsztokach Paryża! Panie na wysokościach, jesteś skończonym hultajem, skoroś opuścił Cesarza! — Otóż, mój mały, ten cywil którego widziałeś dziś rano, zarobił czterdzieści franków w ciągu miesiąca. Czy potrafisz go prześcignąć? A, wedle Finota, to najsprytniejszy z pracowników.
— Kiedy się pan rwałeś do armji, mówiono panu, że tam niebezpiecznie?
— Do kata!
— A zatem?
— A zatem, idź pan pogadać z Finotem, dzielnym chłopcem, najzacniejszym chłopakiem jakiego ci się zdarzy spotkać, jeżeli wogóle uda ci się go spotkać, bo ruchliwy jest jak ryba. W jego rzemiośle, nie w tem rzecz aby pisać, lecz sprawić by inni pisali. Zdaje się, że najmilsi parafjanie wolą się barłożyć z aktorkami niżeli czernić papier. Ho, ho! to osobliwa branża! Mam zaszczyt pozdrowić.
Kasjer kiwnął poufale straszliwą ołowianą trzciną i zostawił Lucjana na chodniku, równie zdumionego tym obrazem redakcji, jak niegdyś syntezą literatury u Vidala i Porchona. Lucjan biegał dziesięć razy do Finota, naczelnego redaktora, na ulicę Feydeau, nigdy nie mogąc go zastać. Wczas rano, Finot jeszcze nie wrócił; w południe był w mieście; miał być na śniadaniu, mówiono, w tej a w tej kawiarni. Lucjan szedł do kawiarni i, powściągając wstręt, pytał bufetową o Finota: dopiero co wyszedł. Wreszcie, Lucjan, wyczerpany, zaczął patrzeć na Finota jako na legendarną i bajeczną istotę; uważał za prostsze czatować na Stefana Lousteau u Flicoteaux. Młody dziennikarz wyjaśni zapewne tajemnicę otaczającą dziennik do którego należał.
Od dnia, po stokroć błogosławionego, w którym Lucjan zawarł znajomość z Danielem, zmienił miejsce w restauracji: przyjaciele siadali obok i rozmawiali z cicha o wielkiej literaturze, o tematach, o sposobie ich przedstawienia, ogarnięcia, rozwiązania. W tej chwili Daniel poprawiał Gwardzistę Karola IX-go, przerabiał rozdziały, wpisywał całe stronice, najpiękniejsze jakie utwór ten zawiera, kreślił wspaniałą przedmowę, która może góruje nad książką i która wniosła tyle światła w młodą literaturę. Pewnego dnia, w chwili gdy Lucjan siadał obok Daniela i gdy d’Arthez ujmował jego rękę w swoje dłonie, poeta ujrzał Stefana Lousteau zamykającego właśnie drzwi za sobą. Lucjan puścił nagle rękę Daniela, i szepnął chłopcu aby mu podano na dawnem miejscu, koło bufetu. D’Arthez obrzucił Lucjana jednem z owych anielskich spojrzeń, w których przebaczenie splata się z wyrzutem. Spojrzenie to tak żywo zapadło w serce poety, iż ujął ponownie rękę Daniela aby ją jeszcze uścisnąć.
— Chodzi o sprawę wielkiej dla mnie wagi, powiem ci później, rzekł.
Lucjan znalazł się na dawnem miejscu w chwili gdy Lousteau siadał; pierwszy pozdrowił przybyłego; rozmowa zawiązała się niebawem i potoczyła tak żywo, że Lucjan pobiegł do domu po rękopis Stokroci, gdy Lousteau kończył obiad. Uzyskał to, iż dziennikarz zgodził się wysłuchać jego sonetów; miał nadzieję, iż, przy jego poparciu, uda mu się znaleźć wydawcę lub wejść do dziennika. Za powrotem, Lucjan ujrzał, w kącie restauracji, smutno wspartego na dłoni Daniela, który popatrzył nań melancholijnie; ale, żarty nędzą i popychany ambicją, udał że nie spostrzega swego brata z Biesiady i wyszedł za Stefanem. Nim zapadł wieczór, dziennikarz i neofita siedli pod drzewami w owej części Luxemburgu, która, od wielkiej alei Obserwatorjum, prowadzi do ulicy de l’Ouest. Ulica ta była wówczas długim śmietnikiem okolonym deskami i bagnami; domy istniały tylko w stronie ulicy Vaugirard. Okolica była tak mało uczęszczana, że, w tej chwili, w godzinie obiadowej, para kochanków mogłaby tam pogniewać się i najwymowniej pojednać bez obawy natrętnych spojrzeń. Jedynym osobnikiem zdolnym zakłócić spokój, był weteran stojący na warcie od ulicy de l’Ouest, w razie gdyby czcigodnemu żołnierzowi przyszła ochota rozszerzyć wymiar swej jednostajnej przechadzki. W tej alei, na drewnianej ławce między dwiema lipami, Stefan wysłuchał sonetów wybranych z pomiędzy Stokroci. Stefan Lousteau, który, po dwóch latach terminu, kładł nogę w strzemię dziennikarstwa i liczył paru przyjaciół między sławami epoki, był w oczach Lucjana imponującą osobistością. Toteż, rozwijając rękopis, prowincjonalny poeta uważał za potrzebne wygłosić rodzaj przedmowy.
— Sonet jest, wedle mnie, jednym z najtrudniejszych rodzajów poezji. Forma tego małego poemaciku uległa powszechnie zaniedbaniu. Nikt we Francji nie mógł rywalizować z Petrarką, którego język, nieskończenie giętszy od naszego, dopuszcza igraszek myśli, odrzuconych przez nasz pozytywizm (niech mi pan daruje to wyrażenie). Wydało mi się tedy oryginalnem zadebiutować zbiorkiem sonetów. Wiktor Hugo wziął odę, Canalis skłania się do poezji ulotnej, Béranger monopolizuje piosenkę, Kazimierz Delavigne zagarnął tragedję, a Lamartine medytację.
— Czy pan jesteś klasykiem czy romantykiem? spytał Lousteau.
Zdziwiona mina Lucjana zdradzała tak zupełną nieświadomość spraw literackich, iż Lousteau uznał za potrzebne go objaśnić.
— Drogi kolego, zjawiasz się w momencie zaciętej walki, trzeba się szybko decydować. Literatura wogóle rozpada się na rozmaite strefy, ale nasi wielcy ludzie dzielą się na dwa obozy. Rojaliści są romantykami, liberały klasykami. Rozbieżność pojęć literackich łączy się z rozbieżnością przekonań politycznych: skąd wojna na wszelki rodzaj broni, potoki atramentu, docinki wyostrzone jak stal, potwarze, jadowite epitety, między sławami w zalążku a sławami na schyłku. Dziwnym zbiegiem, romantyczni rojaliści żądają wolności literackiej i uprzątnięcia praw określających przyjęte formy w naszej literaturze; gdy liberali chcą utrzymać trzy jedności, alexandryn i tematy klasyczne. Opinje literackie są tedy, w każdym z obozów, w niezgodzie z opinjami politycznemi. Jeśli zostaniesz elektykiem, nie będziesz miał za sobą nikogo. Po której stronie się opowiadasz?
— Którzy są mocniejsi?
— Dzienniki liberalne mają o wiele więcej abonentów niż rojalistyczne i ministerjalne; swoją drogą, Canalis wybija się, mimo iż monarchista i religijny, mimo iż popierany przez dwór i przez księży. — Ba! sonety, to literatura z przed Boileau, rzekł Stefan, widząc iż konieczność wyboru między dwoma sztandarami przeraża Lucjana. Bądź pan romantykiem. Romantycy składają się z młodych, a klasycy to stare peruki: romantycy będą górą.
Słowo peruka było ostatnim przydomkiem wynalezionym przez dziennikarstwo romantyczne, które przygważdżało nim klasyków.
Stokrótka, rzekł Lucjan odczytując jeden z dwóch sonetów które uzasadniały tytuł i służyły za inaugurację. Lucjan uczuł się niemile dotknięty zupełną obojętnością Stefana w czasie czytania; nie znał jeszcze draźniącej obojętności jaką daje nawyk krytyki, i która cechuje dziennikarzy znużonych prozą, wierszem i dramatem. Poeta, nawykły do poklasku, przełknął zawód; przeczytał sonet ulubiony przez panią de Bargeton oraz przez kilku przyjaciół z Biesiady.
— Może ten wyrwie mu jakiś znak życia, pomyślał.

DRUGI SONET[18].

Jestem stokrótka, niegdyś najpiękniejsze kwiecie,
Co zdobiło trawników puchy aksamitne;
Bliska ziemi, lecz w niebo wpatrzona błękitne,
Wierzyłam, że róść będę w wiecznotrwałem lecie.

Rychło losów przemianą, zbyt częstą w tym świecie,
Dotknęły mnie wyroki twarde, choć zaszczytne;
Odtąd już nie dla piękna lecz dla prawdy kwitnę,
I umieram: bo wiedza jest śmiertelną przecie...

Więc stałam się na ziemi najbiedniejszym kwiatkiem:
Miłość żąda odemnie, bym sercu ludzkiemu
Ulgę niosła, bolesną pełniąc wiernie służbę;

Niecierpliwy kochanek, rwąc płatek za płatkiem,
Odziera moje czoło z białego djademu
I pod stopy mnie rzuca, gdy poznał mą wróżbę.

Skończywszy, poeta spojrzał na swego Arystarcha: Stefan Lousteau wodził wzrokiem po młodych drzewkach.
— I cóż? rzekł Lucjan.
— Cóż, drogi panie, jedź pan dalej! Czyż nie słucham? W Paryżu, słuchać w milczeniu, to pochwała.
— Czy ma pan dosyć? rzekł Lucjan.
— Czytaj pan, odparł szorstko dziennikarz.
Lucjan przeczytał następujący sonet, ale przy tej lekturze był wpół-żywy: nieprzenikniony chłód Stefana zmroził jego recytację. Gdyby lepiej znał życie literackie, wiedziałby, że, u autorów, milczenie i szorstkość w podobnej okoliczności zdradzają zazdrość wywołaną pięknem dziełem, tak jak zachwyty wyrażają przyjemność, wzbudzoną przez lichotę, która uspokaja ich miłość własną.

SONET XXX. KAMELJA.

Kwiat każdy jakieś słowo natury wyraża:
Tryumf piękna, miłości, róża głosi światu,
Wdzięk prostoty z fiołków płynie aromatu,
A skromność białej lilji w blask się przeobraża.

Lecz kamelja, z potwornych kultur wirydaża
Wyrosła, obca życiu, miłości i latu:
Róża — bez woni, lilja — lecz bez majestatu,
Czczość dziewiczą kaprysem zalotnym rozmarza.

Przecie, w strojnym teatrze, w tych świateł potoku
Co wnętrze lóż omgleniem złocistem przystraja,
Jakże cudną pięknością płonie białość wasza!

Alabastrowe gwiazdy! rozsiane w pomroku
Czarnych włosów tych kobiet, których wdzięk upaja
Jak cudotwórcze piękno marmurów Fidjasza.

— Co pan myśli o moich biednych sonetach? zapytał wprost Lucjan.
— Chce pan prawdy? rzekł Lousteau.
— Jestem natyle młody iż kocham ją jeszcze, a nadto pragnę zwyciężyć, abym nie miał wysłuchać jej bez obrazy, choć nie bez rozpaczy, odparł Lucjan.
— Zatem, drogi panie, zakrętasy pierwszego sonetu zwiastują dzieło rodem z Angoulême, które z pewnością zbyt wiele cię kosztowało abyś się go mógł wyrzec; drugi i trzeci czuć już Paryżem; ale czytaj pan jeszcze! dodał, czyniąc gest, który wydał się uroczy wielkiemu poecie z prowincji.
Zachęcony tą prośbą, Lucjan przeczytał z większą odwagą sonet, który upodobali sobie d’Arthez i Bridau, może dla jego koloru.

SONET L. TULIPAN[19].

Tulipan moje miano; na harlemskim mule
Wyrosła moja piękność, a flamandzki sknera
Chętnie skrzynie zamczyste swych skarbów otwiera,
By kupić kształt mój, w marną zaklęty cebulę.

Kochają mnie nad wszystko książęta i króle,
Bo w kielichu mym złotym tkwi feudalna era;
Fascykułów herbowych splendor mnie ubiera,
I błyska krew purpury, gdy pąk mój roztulę.

Szatę mą kolorową ogrodnik niebieski
Tkał z promieni słonecznych, z purpury królewskiej
I tęczami grającej wstąg jutrzennych gazy;

Żaden kwiat takim blaskiem jak ja się nie płoni;
Lecz natura, niestety! nie wlała swych woni
W kielich mój, urobiony na wzór chińskiej wazy.

— No i...? rzekł Lucjan, po chwili milczenia, która wydała mu się nieskończonością.
— Mój drogi, rzekł poważnie Stefan Lousteau, spoglądając na trzewiki które Lucjan przywiózł z Angoulême i które dodzierał, radzę ci czernić buty atramentem dla oszczędzenia szuwaksu, porobić wykałaczki z piór aby nadać sobie minę człowieka który jadł obiad, gdy, wyszedłszy od Flicoteaux, przechadzasz się po tym pięknym ogrodzie, lub wreszcie poszukać sobie jakiej posady. Zostań pachołkiem komornika jeśli masz serce potemu, subjektem w sklepie, jeżeli masz zdrowie, albo żołnierzem jeśli lubisz muzykę wojskową. Jest w tobie materjał na trzech poetów, ale, nim się przebijesz, masz czas sześć razy umrzeć z głodu, jeżeli, aby wyżyć, liczysz na produkty swej Muzy. Owóż, zamiarem twoim jest, jak tego dowodzą wynurzenia twego młodocianego entuzjazmu, wydobyć, mimo wszystko, strumień złota z kałamarza. Nie wyrokuję o twoich wierszach; są o wiele lepsze od stosów poezyj które zawalają magazyny księgarskie. Te wytworne słowiki[20] sprzedawane nieco drożej od innych dla ich welinowego papieru, ścielą sobie prawie z reguły gniazdka na brzegach Sekwany, gdzie możesz iść studjować ich pienia. Radzę ci, któregoś dnia, podjąć pouczającą pielgrzymkę po Wybrzeżu, począwszy od wystawy starego Jerôme przy moście Notre-Dame, aż pod most Królewski. Znajdziesz tam wszystkie Próby poetyckie, Natchnienia, Wzloty, Hymny, Pieśni, Ballady, Ody, słowem wszystkie pączuszki rozkwitłe od siedmiu lat, muzy pokryte pyłem, ochlastane przez doróżki, wygniecione przez przechodniów oglądających tytułową rycinę. Nie znasz nikogo, nie masz przystępu do żadnego dziennika: twoje Stokrocie zostaną wstydliwie zwinięte tak jak je trzymasz w tej chwili; nie zakwitną nigdy w słońcu rozgłosu na welinowej łące, orzeźwione kroplami rosy które rozdaje znakomity Dauriat, księgarz sław, król Galeryj drewnianych. Moje biedne dziecko, i ja przybyłem, jak ty, z sercem pełnem iluzyj, pchany miłością sztuki, niesiony żądzą sławy: zastałem mus rzemiosła, opór księgarni i rzeczywistość nędzy. Egzaltacja, teraz już zdławiona, młodzieńcza gorączka, skrywały mi mechanizm świata; trzeba go było zobaczyć, uderzyć nosem o wszystkie kółeczka, potknąć się o osie, otłuścić się o wszystkie smary, usłyszeć chrzęst łańcuchów i śrubek. Jak ja, dowiesz się, że, poza temi pięknemi marzeniami, istnieje gra ludzi, namiętności i potrzeb. Wmieszasz się z konieczności w straszliwe walki dzieł, ludzi, partyj, gdzie trzeba się bić systematycznie, aby nie być opuszczonym przez swoich. Te niegodne walki wyczerpują duszę, każą serce i zużywają je; wysiłki twoje służą często na to, aby uwieńczyć człowieka którego nienawidzisz, jakiś pół-talencik, który ty, wbrew woli, musisz wynosić pod niebiosy. Życie literackie ma swoje kulisy. Sukces, kradziony czy zasłużony, spotyka się z poklaskiem; środki, zawsze wstrętne, komparsi otoczeni glorją, klakierzy i posługacze, oto kulisy. Jesteś dotąd na sali widzów. Jeszcze czas, cofnij się, nim postawisz nogę na pierwszy stopień tronu, gdzie walczy z sobą tyle ambicyj; nie paskudź się jak ja, aby żyć. (Tu łza zwilżyła oczy Stefana Lousteau). Czy wiesz, jak ja żyję? podjął z akcentem wściekłości. Trochę pieniędzy, jakie mogła mi dać rodzina, poszło niebawem. Znalazłem się bez środków, mimo iż przyjęto mi sztukę w Komedji Francuskiej. Otóż, w Komedji Francuskiej, protekcja księcia krwi albo pierwszego ochmistrza dworu nie wystarczy aby uzyskać przyspieszenie kolei: aktorzy ustępują tylko tym, którzy zagrażają ich miłości własnej. Gdybyś miał moc otrąbienia światu że pierwszy kochanek ma astmę, heroina fistułę w dowolnem miejscu, że subretka ma dorosłe wnuki, wystawiliby ci sztukę jutro. Nie wiem, czy do dwóch lat, ja, jak tu stoję przed tobą, zdobędę taką władzę: trzeba na to zbyt wielu przyjaciół. Gdzie, jak i czem zarobić na chleb? oto pytanie, jakie sobie zadałem, czując pierwszy skurcz głodu. Po wielu usiłowaniach, napisawszy bezimienny romans, kupiony w cenie dwustu franków przez starego Doguereau, który też nie zrobił na nim majątku, doszedłem do świadomości, że tylko dziennikarstwo mogłoby mnie wyżywić. Ale jak dostać się do tego kramu? Nie będę ci opowiadał bezużytecznych starań i wędrówek, ani półrocznej pracy jako „wolontarjusz“, podczas której słuchałem wymówek że wypłaszam abonentów, kiedy, przeciwnie, przyciągałem ich. Pomińmy te brudy. Dziś mam sprawozdania z bulwarowych teatrzyków, prawie darmo, w dzienniku należącym do Finota, ciężkawego młodego człowieka, który zachodzi jeszcze, parę razy na miesiąc, na śniadanie do kawiarni Woltera (ale prawda, pan tam nie bywasz!) Finot jest naczelnym redaktorem. Żyję, sprzedając bilety, jakie mi dają dyrektorzy teatrów aby opłacić moje pokątne usługi, oraz książki przysyłane przez księgarzy. Wreszcie, skoro Finot już znajdzie swoje pokrycie, frymarczę naturalnemi produktami, składanemi przez przemysłowców przeciw którym albo za którymi on pozwala mi puszczać artykuły. Woda karminowa, Krem sułtanek, Essencja kapilarna, Mikstura brazylijska, płacą za sprytną reklamę dwadzieścia do trzydziestu franków. Jestem zmuszony oszczekiwać księgarza, który daje dziennikowi mało egzemplarzy: dziennik bierze dwa które sprzedaje Finot, trzeba mi wydrzeć dwa dla siebie. Księgarz skąpy na egzemplarze, gdyby nawet wydał arcydzieło, będzie zerżnięty. To podłe, ale ja żyję z tego rzemiosła, jak stu innych! Nie sądź, że świat polityczny jest o wiele piękniejszy niż literacki: tu i tam wszystko jest przekupstwem, każdy albo kupuje albo sprzedaje się. Kiedy chodzi o większe wydawnictwo, księgarz opłaca mi się, z obawy przed napaścią. Toteż, dochody moje są w związku z urodzajem prospektów. Kiedy prospekt pojawia się w tysiącznych egzemplarzach, pieniądz płynie strugą do mego mieszka, goszczę przyjaciół. Niema interesów w księgarni! — wówczas, obiad u Flicoteaux. Aktorki opłacają również pochwały, ale najsprytniejsze opłacają i krytyki; przedewszystkiem boją się milczenia. Toteż, napaść, wymierzona w tym celu aby ją odeprzeć na innem miejscu, warta jest więcej i płaci się drożej niż zwykła pochwała, której świat zapomina nazajutrz. Polemika, mój drogi, jest piedestałem sław. Na tem rzemiośle siepacza idej i reputacyj przemysłowych, literackich i teatralnych, zarabiam pięćdziesiąt talarów miesięcznie, mogę sprzedać powieść za pięćset franków i zaczynam uchodzić za niebezpiecznego człowieka. Kiedy, miast mieszkać u Floryny na koszt pigularza który przybiera tony milorda, będę się mógł umeblować, kiedy przejdę do wielkiego dziennika lub zdobędę redakcję feljetonu, z tym dniem, mój drogi, Floryna zostanie wielką aktorką; co do mnie, nie wiem czem mogę zostać wówczas: ministrem albo uczciwym człowiekiem, wszystko jest jeszcze możliwe. (Podniósł upokorzoną głowę, rzucił ku zielonej gęstwie rozpaczliwe spojrzenie pełne oskarżeń i grozy). I mam piękną tragedję przyjętą do grania! I mam w moich papierach poemat, który tam zamrze! I byłem dobry! miałem serce czyste: mam za kochankę aktorkę Panorama-Dramatique, ja, który marzyłem o miłości najwytworniejszych dam! Wreszcie, dla egzemplarza, którego księgarz odmówi dziennikowi, zohydzam książkę, która budzi we mnie zachwyt!
Lucjan, wzruszony do łez, uścisnął rękę Stefana.
— Zewnątrz świata literackiego, rzekł dziennikarz wstając i kierując się ku wielkiej alei, dokąd dwaj poeci przeszli jakgdyby chcąc zaczerpnąć powietrza, nie istnieje ani jedna osoba, któraby znała straszliwą odyseję, przez jaką dochodzi się do tego, co nazywamy, zależnie od miary talentu, powodzeniem, modą, reputacją, uznaniem, rozgłosem, sympatją publiczności, owe rozmaite szczeble, które wiodą do sławy, a które nie zastąpią jej nigdy. Ten tak świetny fenomen moralny składa się z tysiąca przypadków, zmieniających się z taką szybkością, że niema przykładu dwóch ludzi, którzyby wybili się tą samą drogą. Canalis i Natan, to dwa zjawiska różnorodne, które się nie powtórzą. D’Arthez, który zabija się pracą, zdobędzie rozgłos przez inny przypadek. Ta sława, tak upragniona, jest, prawie zawsze, ukoronowaną nierządnicą. Tak, dla niskich tworów literatury, to niby biedna dziewczyna, która marznie na rogu ulicy; dla literatury drugorzędnej, to utrzymanka, która wyszła z zamtuzów dziennikarstwa i której ja jestem sutenerem! dla wielkiej, tryumfalnej literatury, to świetna, zuchwała kurtyzana, która ma własną willę, opłaca podatki, przyjmuje wielkich panów, podejmuje ich i tyranizuje, ma liberję, powóz i może wierzycielom kazać czekać w przedpokoju. Och! ci, dla których ona jest — jak dla mnie niegdyś, dla ciebie dzisiaj — aniołem o przeźroczych skrzydłach, ubranym w białą tunikę, z zieloną palmą w jednej dłoni, błyszczącym mieczem w drugiej, aniołem mającym coś z mitologicznej abstrakcji i coś z biednej uczciwej dziewczyny z przedmieścia, zarabiającej na życie jedynie mocą szlachetnej wytrwałości i cnoty i odlatującej z powrotem do nieba bez plamy, o ile nie szczeźnie splugawiona, udręczona, zgwałcona, zapomniana w dole ubogich; ci ludzie o mózgu z bronzu, o sercu jeszcze ciepłem pod śniegiem doświadczenia, rzadcy są w krainie którą widzisz u naszych stóp, rzekł, ukazując wielkie miasto, dymiące w oparach wieczoru.
Wizja Biesiady przemknęła nagle przed oczami Lucjana i wzruszyła go, ale wnet porwały go słowa Stefana, który ciągnął dalej swą przeraźliwą lamentację.
— Rzadcy są i skąpo rozsiani w tej fermentującej kadzi, rzadcy jak prawdziwi kochankowie w świecie miłości, jak uczciwe fortuny w świecie finansów, jak czysty człowiek w dziennikarstwie. Doświadczenie pierwszego, który powiedział mi to co ja ci mówię, poszło na marne, jak moje będzie z pewnością dla ciebie bez użytku. Zawsze ta sama gorączka ciska tu, z głębi prowincji, tę samą, aby nie rzec wciąż wzrastającą liczbę bezwąsych ambicyj, które rzucają się z podniesioną głową, z pysznem sercem, aby szturmować do Mody, niby do księżniczki Turandot z Tysiąca i jeden dni, dla której każdy chce być księciem Kalafem! Ale nikt nie zgaduje zagadki. Wszyscy wpadają w dół nieszczęścia, w błoto dziennika, w bagno księgarni. Owoc, jaki zbierają ci biedni nędzarze, to biografje, kroniki, ploteczki dla dzienników, lub książki zamawiane przez szczwanych handlarzy bibuły, którzy wolą głupstwo rozchodzące się w dwa tygodnie, niż arcydzieło o powolnej sprzedaży. Te gąsienice, zdeptane nim się rozwiną w motyla, żyją z hańby i bezwstydu, gotowe kąsać lub chwalić rodzący się talent, na rozkaz paszy z Constitutionela, Codziennej lub Debatów, na znak księgarni, na prośbę zawistnego kolegi, często poprostu za obiad! Ci, którzy pokonają przeszkody, zapominają o nędzy początków. Ja, jak tu mówię z tobą, pisałem pół roku artykuły zawierające kwiat moich myśli, dla nędznika, który ogłaszał je za swoje, który, na podstawie tych prób, został redaktorem feljetonu: nie wziął mnie za wspólnika, nie dał mi ani pięciu franków, i ja muszę ściskać jego rękę i podawać mu swoją!
— Czemu? wybuchnął Lucjan.
— Może zajść okoliczność, iż będę potrzebował kilku wierszy w jego feljetonie, odparł zimno Lousteau. Słowem, mój drogi, w literaturze sekret powodzenia jest nie w tem aby pracować; chodzi o to, aby wyzyskiwać pracę cudzą. Właściciele dzienników to przedsiębiorcy, my jesteśmy murarze. To też, im człowiek bardziej mierny, tem szybciej dochodzi; taki wszystko strawi, pogodzi się ze wszystkiem, potrafi schlebiać podłostkom sułtanów literackich, jak ten świeżo przybyły z Limoges, Hektor Merlin, który już robi politykę w dzienniku prawego centrum, a zarazem pracuje w naszym świstku: widziałem go jak podnosił kapelusz upuszczony przez naczelnego redaktora. Nie zrażając sobie nikogo, chłopak ten przejdzie pośród rywalizujących ambicyj, podczas gdy będą się biły z sobą. Ot, żal mi ciebie. Widzę cię tem czem byłem niegdyś, a jestem pewien, że, za rok lub dwa, ty będziesz tem czem ja dzisiaj. Będziesz przypuszczał jakąś ukrytą radość, jakiś osobisty interes w tych gorzkich radach; dyktuje je poprostu rozpacz potępieńca, który nie może już porzucić piekła. Nikt nie śmie powiedzieć tego, co ja tu krzyczę z bólem człowieka ugodzonego w serce i podobnego biblijnemu Hiobowi na śmietniku: „Oto moje wrzody!“
— Na tem polu czy gdzieindziej, wszędzie trzeba walczyć, rzekł Lucjan.
— Wiedz tedy! odparł Lousteau, ta walka będzie bez wytchnienia jeżeli masz talent, najlepiej bowiem dla ciebie byłoby go nie mieć. Sumienie twoje, dziś nieskalane, ugnie się przed tymi w których rękach ujrzysz swoje powodzenie i którzy, jednem słowem mogąc ci dać życie, nie zechcą wymówić tego słowa: bo wierzaj mi, pisarz w modzie pyszniejszy jest, twardszy dla nowych przybyszów niż najbrutalniejszy księgarz. Tam gdzie księgarz widzi tylko stratę, autor obawia się rywala: jeden wyprowadza cię w pole, drugi cię miażdży. Aby dawać piękne dzieła, moje biedne dziecko, będziesz czerpał w sercu pełnemi strugami atramentu czułość, sok, energję, i będziesz je przelewał w namiętności, uczucia, kadencje! Tak, będziesz pisał miast działać, śpiewał miast walczyć, będziesz kochał, nienawidził, żył w swoich książkach; ale, kiedy zachowasz wszystkie bogactwa dla swego stylu, złoto, purpurę dla swoich postaci, kiedy będziesz deptał w łachmanach ulice Paryża, dumny iż wydałeś na świat, rywalizując z samym Stwórcą, żywe istoty zwane Adolfem, Korynną, Klaryssą, René lub Manon, kiedy zrujnujesz własne życie i żołądek aby dać istnienie swej kreacji, ujrzysz ją spotwarzoną, zdradzoną, sprzedaną, rzuconą w otchłań zapomnienia przez dziennikarzy, pogrzebaną przez najlepszych przyjaciół. Czy potrafisz czekać na dzień, w którym dziecko twego ducha wzbije się przebudzone, przez kogo, kiedy, jak? Istnieje wspaniała książka, pianto niewiary, Obermann, książka która pleśnieje samotnie w pustkowiach magazynów i którą księgarze nazywają ironicznie marynatą: kiedy przyjdzie dla niej dzień? Nikt nie wie! Przedewszystkiem, spróbuj znaleźć księgarza dość odważnego aby wydrukować Stokrocie. Nie chodzi o to aby zapłacić, ale tylko wydrukować. Ujrzysz ciekawe sceny!
Tyrada ta, wyrzucona całą gamą namiętnych tonów, spadła niby lawina w serce Lucjana i przejęła je lodowatem zimnem. Stał chwilę nieruchomy i milczący. Wreszcie, serce jego, jakgdyby podsycone straszliwą poezją walki, wybuchło. Ścisnął rękę Stefana i wykrzyknął:
— Zwyciężę!
— Dobryś! rzekł dziennikarz, jeszcze jeden chrześcijanin wstępuje w arenę bestjom na pożarcie. — Mój drogi, jest dziś premjera w Panorama-Dramatique, zacznie się aż o ósmej, jest szósta, idź włożyć co masz najlepszego, słowem staraj się wyglądać przyzwoicie. Wstąp po mnie. Mieszkam przy ulicy La Harpe, nad kawiarnią Servel, na czwartem. Pójdziemy najpierw do Dauriata. Trwasz w postanowieniu, nieprawdaż? Otóż, zapoznam cię dziś wieczór z królem księgarni i ze śmietanką dziennikarzy. Po przedstawieniu, pójdziemy przegryźć coś u mojej przyjaciółki z paroma kompanami, nasz obiad bowiem nie może się liczyć za posiłek. Spotkasz tam Finota, naczelnego redaktora i właściciela dziennika. Chcesz pływać, skacz tedy prosto w wodę.
— Nie zapomnę nigdy tego dnia, rzekł Lucjan.
— Uzbrój się także w swój rękopis, i wyglądaj przyzwoicie, nietyle dla Floryny, ile dla księgarza.
Ta koleżeńska dobroduszność, tuż po rozpaczliwym krzyku poety malującego wojnę literacką, wzruszyła Lucjana równie żywo, jak niegdyś, na tem samem miejscu, poważne słowa d’Artheza. Rozgrzany perspektywą walki, niedoświadczony młodzieniec nie podejrzewał zgoła istoty niedoli moralnych jakie mu odsłaniał dziennikarz. Nie wiedział, iż stoi na rozdrożu między dwiema różnemi drogami, dwoma kierunkami, reprezentowanemi przez Biesiadę i dziennikarstwo; jedna droga była długa, zaszczytna, pewna; druga usiana rafami i niebezpieczeństwami, pełna bagnistych rynsztoków, w których miało się zbrukać jego sumienie. Charakter niósł go ku drodze najkrótszej, na pozór najprzyjemniejszej, ku środkom stanowczym i szybkim. Nie dostrzegał w tej chwili żadnej różnicy między szlachetną przyjaźnią d’Artheza a łatwem koleżeństwem Stefana. Ruchliwy jego umysł ujrzał w dzienniku broń, po którą czuł się w prawie sięgnąć: czuł się zdatny do władania nią, zapragnął ją chwycić. Olśniony propozycjami nowego przyjaciela, którego dłoń uderzyła o jego rękę z tak pełną wdzięku swobodą, czyż mógł wiedzieć, że, w armji prasy, każdy potrzebuje przyjaciół, jak generałowie żołnierzy! Lousteau, widząc decyzję Lucjana, brał go pod opiekę, w nadziei przywiązania go do siebie. Dziennikarz znajdował w nim pierwszego przyjaciela, jak Lucjan pierwszego protektora; jeden chciał awansować na kaprala, drugi zostać żołnierzem. Neofita wrócił radośnie do hoteliku, gdzie dopełnił toalety równie starannej jak w ów nieszczęsny dzień gdy miał zabłysnąć w loży margrabiny d’Espard, ale już suknie były mu bardziej do twarzy, już je sobie przyswoił. Włożył obcisłe jasne pantalony, buciki z pomponami (czterdzieści franków!) i najparadniejszy fraczek. Obfite i delikatne włosy blond sfalowały się pod ręką balwierza, który napoił je wonnościami i utrefił w błyszczące pukle. Czoło Lucjana zajaśniało odwagą czerpaną w poczuciu swej wartości i przyszłego zwycięstwa. Ręce, piękne jak u kobiety, umył i wypielęgnował, paznogcie w kształcie migdału zalśniły różowe i zgrabnie obcięte. Na tle czarnego jedwabnego kołnierza zarysował się owal podbródka. Nigdy ładniejszy młody człowiek nie zstępował z wyżyn krainy Łacińskiej. Piękny jak bóg grecki, Lucjan wziął dorożkę, i, o trzy kwadranse na siódmą, stanął u bramy. Odźwierna poleciła mu wdrapać się na czwarte piętro, dając dość skomplikowane wskazówki topograficzne. Uzbrojony w te informacje, znalazł, nie bez trudu, drzwi na końcu ciemnego kurytarza i ujrzał klasyczny pokój dzielnicy łacińskiej. Nędza młodzieńcza ścigała go tu, jak na ulicy de Cluny, jak u d’Artheza, u Chrestiena, wszędzie! Ale w każdem miejscu ma ona piętno, jakie nadaje jej charakter pacjenta. Tutaj, nędza ta była szpetna. Orzechowe łóżko bez firanek, u stóp którego szczerzył zęby lichy, okazyjnie kupiony dywanik; firanki pożółkłe od dymu zepsutego kominka i cygar; na kominku, dość zbytkowna lampa, dar Floryny który dotąd cudem uniknął lombardu; zniszczona mahoniowa komoda, stół zarzucony papierami, parę wystrzępionych piór, książki jedynie te które nagromadziły się w ciągu ostatnich dni, oto inwentarz tego pokoju. Ohydnego widoku dopełniały schodzone buty ziejące w kącie, stare, do cna zestrzępione skarpetki; szczątki rozdeptanych cygar, brudne chustki, rozrzucone koszule, krawaty. Był to, słowem, biwak literacki, uderzający najopłakańszą nagością. Na stoliku nocnym leżało kilka książek przerzucanych dziś rano; na kominku brzytwa, para pistoletów, pudełko cygar. Na ścianie para floretów pod maską. Trzy nędzne krzesła i dwa fotele dopełniały urządzenia. Pokój ten, zarazem niechlujny i smutny, świadczył o życiu bez skupienia i godności: widać było, że lokator sypia w nim, pracuje w pośpiechu, mieszka w nim z musu i opuszcza go co rychlej. Cóż za różnica między tym cynicznym nieładem, a schludną, wstydliwą nędzą d’Artheza!... Rady tej, podszepniętej przez wspomnienie, Lucjan nie zdążył usłuchać, Stefan bowiem nadrobił konceptem, aby osłonić ten dokument plugawego życia.
— Oto moja nora; sale reprezentacyjne są przy ulicy du Bondy, w nowym apartamencie urządzonym przez pigularza dla Floryny. Oblewamy go właśnie dziś wieczór.
Stefan Lousteau miał czarne pantalony, starannie wyczyszczone buty, frak zapięty pod szyję; koszula, którą z pewnością miał zmienić u Floryny, kryła się pod aksamitnym kołnierzem. Czyścił kapelusz, starał się mu nadać połysk nowości.
— Chodźmy, rzekł Lucjan.
— Jeszcze nie, czekam na księgarza aby zdobyć nieco monety: będzie się może grało, nie mam ani szeląga; zresztą, potrzebuję rękawiczek.
W tej chwili, dwaj nowi przyjaciele usłyszeli w przedpokoju męskie kroki.
— To on, rzekł Lousteau. Ujrzysz, mój drogi, postać, jaką przybiera Opatrzność kiedy się objawia poetom. Nim będziesz oglądał w jego chwale Dauriata, księgarza-światowca, ujrzysz księgarza z Quai des Augustins, księgarza-lichwę, kupca starzyzny literackiej, normandzkiego ex-przekupnia sałaty. — Przybywaj, stary Tatarzynie! krzyknął Lousteau.
— Idę, idę, rzekł głos bezdźwięczny niby pęknięty dzwonek.
— Z pieniędzmi?
— Z pieniędzmi? Niema ich już wogóle w księgarni, odparł młody człowiek, który, wchodząc, obrzucił Lucjana ciekawem spojrzeniem.
— Najpierw, jesteś mi pan winien pięćdziesiąt franków, odparł Lousteau. Następnie, oto dwa egzemplarze Podróży po Egipcie. Mówią o tem cuda, zatrzęsienie rycin, pokup pewny: zamówiono u Finota dwa artykuły które ja mam pisać. Item, dwa ostatnie romanse Wiktora Ducange, znakomitego dostawcy św. Kołtunerji. Item, dwa egzemplarze drugiego dzieła młodego pióra, Pawła de Cock, który robi w tym samym rodzaju. Item, dwie Izoldy z Dôle, ładne dzieło prowincjonalne. Razem sto franków, cena księgarska. Dawaj mi tedy sto franków, Barbusiu.
Barbet brał do ręki książki, przepatrując z uwagą kartki i okładkę.
— Och! wszystkie w doskonałym stanie, wykrzyknął Lousteau. Podróż nie przecięta, ani Paweł de Cock, ani Ducange, ani te tam na kominku: Rozważania o symbolice; te daję ci darmo; są tak nudne, że nie chcę tego trzymać ani godziny, obawiam się niestrawności.
— Ale, rzekł Lucjan, w jaki sposób napisze pan o nich?
Barbet skierował na Lucjana zdumione spojrzenie, poczem spojrzał na Stefana, parskając śmiechem:
— Widać, że szanowny pan nie ma nieszczęścia być literatem.
— Nie, Barbet, nie. Ten pan jest poetą, wielkim poetą, który pogrąży Canalisa, Bérangera i Delavigne’a. Zajdzie daleko, chyba że się rzuci na łeb do wody, a i wówczas zajechałby do Saint-Cloud.
— Gdyby mi wolno było dać panu radę, rzekł Barbet, radziłbym porzucić wiersze a wziąć się do prozy. Nie chcą już wierszy w antykwarni.
Barbet miał na sobie surducinę zapiętą na jeden guzik, z zatłuszczonym kołnierzem; wszedł w kapeluszu na głowie, na nogach miał grube buty, rozchylona kamizelka ukazywała poczciwą koszulę z grubego płótna. Twarz okrągła, rozświecona parą chciwych oczu, miała pozory dobroduszności; ale, równocześnie, w spojrzeniu był ów nieokreślony niepokój ludzi, nawykłych że ich często nagabują o pieniądze. Wydawał się gładki i łatwy, tak chytrość jego była wyścielona tuszą. Przebywszy jakiś czas praktykę jako subjekt, otworzył od dwu lat nędzną antykwarnię, skąd puszczał się między dziennikarzy, autorów i drukarzy, skupując za bezcen egzemplarze gratisowe i zarabiając w ten sposób jakieś dziesięć do dwudziestu franków dziennie. Ciułając grosz do grosza, wietrzył potrzeby każdego, myszkował za dobrą aferą, eskontował, po piętnaście lub dwadzieścia od sta, autorom przyciśniętym potrzebą weksle księgarzy, do których szedł nazajutrz kupić, za cenę zniżoną „dla płacącego gotówką“, jakichś kilka dobrych poszukiwanych książek, oddając im własne ich weksle miast pieniędzy. Posiadał pewne wykształcenie, które służyło mu na to, aby starannie unikać poezji i nowoczesnych powieści. Lubił nad wszystko małe przedsięwzięcia, książki użyteczne, których całkowita własność kosztowała go tysiąc franków i które mógł eksploatować dowoli, tak np. Historja Francji dla dzieci, Buchalterja w dwudziestu lekcjach, Botanika dla panienek. Wypuścił już z rąk parę dobrych książek, wymęczywszy wprzód autorów dwudziestokrotnemi wizytami, nie mogąc się zdecydować na nabycie. Kiedy mu wymawiano tchórzostwo, pokazywał sprawozdanie ze sławnego procesu, którego skrypt, wycięty z dzienników, nie kosztował go nic, a które przyniosło mu dwa do trzech tysięcy.
Barbet, był to księgarz-strachajło, który żyje chlebem i orzechami, wypuszcza jaknajmniej weksli, nicuje rachunki, obrywa je, roznosi sam książki niewiadomo gdzie, ale, koniec końców, sprzedaje i robi pieniądze. Był on postrachem drukarzy, którzy nie wiedzieli jak z nim sobie radzić: płacił ich z potrąceniem sconta i obrzynał rachunki wypatrzywszy chwilę pilnej potrzeby; następnie omijał tych, których raz oporządził, lękając się jakiej podrywki.
— Cóż, idzie interes? rzekł Lousteau.
— Ech, panie drogi, rzekł poufale Barbet, mam w sklepie sześć tysięcy tomów do zbytu. Owóż, jak mówił pewien doświadczony księgarz, łatwo się książki pisze, ale trudno sprzedaje. To żaden towar.
— Gdybyś zaszedł do jego sklepu, drogi Lucjanie, rzekł Stefan, ujrzałbyś, na ladzie dębowej (nabytek z licytacji jakiejś winiarni), nieobciętą łojówkę, wówczas bowiem spala się mniej szybko. Oświecony tym blaskiem, ujrzałbyś półki próżne. Aby strzec tej nicości, chłopczyna w niebieskiej kamizoli dmucha sobie w palce, tupie nogami lub wali się po bokach dorożkarską modą. Ot, patrz! nie więcej książek niż ja ich mam tutaj. Nikt nie może odgadnąć, co tam właściwie za handel się uprawia.
— Oto trzymiesięczny weksel na sto franków, rzekł Barbet, który nie mógł się wstrzymać od uśmiechu wydobywając z kieszeni stemplowy papier. Zabieram pańskie szpargały. Widzisz pan, nie mogę płacić już gotówką, sprzedaż idzie zbyt ciężko. Myślałem że pan mnie będzie potrzebował, byłem bez grosza, podpisałem ten blankiet aby panu wygodzić, bo naogół nie lubię puszczać w świat mego podpisu.
— Żądasz zatem jeszcze mego szacunku i podzięki? rzekł Lousteau.
— Mimo iż nie da się wyrównać wekslu uczuciami, przyjmę, ostatecznie, pański szacunek, odparł Barbet.
— Ale ja potrzebuję rękawiczek, perfumerje zaś nie będą natyle uprzejme aby przyjąć pański oblig, rzekł Lousteau. Ot, masz pan wspaniały sztych, tam w pierwszej szufladzie, wart jest ośmdziesiąt franków, egzemplarz przed odbiciem a po artykule, nagryzmoliłem o tem parę dość uciesznych wierszy. Było co pisać o tym Hipokracie odtrącającym dary Artaxerxesa. Hę? ta piękna rycina nadałaby się w salonie lekarzy, którzy odtrącają zbyt wygórowane dary satrapów paryskich. Znajdziesz pan jeszcze pod ryciną z trzydzieści romansów. No, bierz wszystko, i daj czterdzieści franków.
— Czterdzieści franków! rzekł księgarz, wydając pisk przestraszonej kury, najwyżej dwadzieścia. A i te mogę stracić, dodał Barbet.
— Gdzież te dwadzieścia franków? odparł Lousteau.
— Daję słowo, nie wiem czy mam, odparł Barbet obszukując kieszenie. Są. Obdzierasz mnie pan, masz na mnie wpływ, w istocie...
— Dalej, chodźmy, rzekł Lousteau, który wziął rękopis Lucjana i zrobił pod węzełkiem znaczek atramentem.
— Ma pan jeszcze co? spytał Barbet.
— Nie, mój Shyloczku. Ale nastręczę panu świetny interes (na którym stracisz tysiąc talarów, żeby cię nauczyć za to że mnie okradasz w ten sposób!) rzekł pocichu Lousteau do Lucjana.
— A pańskie recenzje? rzekł Lucjan, gdy dorożka wiozła ich w stronę Palais-Royal.
— Ba, nie wiesz, jak się to kleci? Co do Podróży po Egipcie, otwarłem książkę i rzuciłem okiem nie przecinając, przyczem odkryłem jedenaście błędów językowych. Machnę jedną kolumnę pisząc, że, jeżeli autor nauczył się języka kaczek wyrytych na kamieniach egipskich zwanych obeliskami, nie zna w zamian własnego języka, i dowiodę mu tego. Powiem, że, zamiast nam mówić o historji naturalnej i starożytnościach, powinien był się raczej zająć przyszłością Egiptu, postępem cywilizacji, sposobami pozyskania Egiptu dla Francji, która, zdobywszy go raz i straciwszy, może go jeszcze zjednać sobie drogą moralnego wpływu. W tem miejscu, kuplecik patrjotyczny, nadziewany tyradami o Marsylji, Wschodzie, o handlu francuskim.
— A gdyby to był uczynił, cóżbyś wówczas powiedział?
— Hm, wówczas, powiedziałbym, że, zamiast nas piłować polityką, powinien był się zająć sztuką, ująć kraj z jego strony malowniczej i terytorjalnej. Krytyk daje wówczas upust lamentacjom. Polityka, powiada, zalewa nas, nudzi, pełno jej wszędzie. Żałowałbym owych uroczych historyj podróżniczych, w których tłumaczono nam trudności żeglowania, urok lądowań, rozkosze równika, słowem, wszystkie te cuda, tak łakome dla ludzi którzy nie będą podróżowali nigdy. Wciąż pełen entuzjazmu, dworuję sobie, mimochodem, z podróżników, którzy święcą jako wielkie wydarzenia przelatującego ptaka, latającą rybę, połów, oznaczanie punktów geograficznych, gruntowanie dna. Domagam się na nowo owych specjałów naukowych, zupełnie niezrozumiałych, które pociągają jak wszystko co głębokie, tajemnicze, niepojęte. Abonent śmieje się, ma za swoje pieniądze. Co do romansów, Floryna jest największą pożeraczką romansów pod słońcem, opowiada mi treść i klecę recenzje wedle jej opinji. Kiedy ją znudziło to co nazywa gadaniną, wówczas biorę książkę pod uwagę i żądam nowego egzemplarza od wydawcy, który przesyła go czemprędzej, uszczęśliwiony iż będzie miał pochlebny artykuł.
— Dobry Boże! ale krytyka, święta krytyka? rzekł Lucjan, przepojony hasłami Biesiady.
— Mój drogi, odparł Lousteau, krytyka to szczotka, której nie da się używać do lekkich materyj, wydarłaby z nich włos do szczętu. Ale słuchaj, dajmy pokój rzemiosłu. Widzisz ten znaczek? rzekł, ukazując rękopis Stokroci. Zrobiłem maleńką kreskę przez sznurek i papier. Jeśli Dauriat przeczyta rękopis, nie zdoła oczywiście zawiązać sznurka dokładnie tak samo. Zatem, rękopis jest jak opieczętowany. Nie będzie to bez pożytku dla doświadczeń które chcesz podjąć. A zauważ, że nie zjawiasz się sam, bez ojca chrzestnego w tym kramie, jak owi młodzi panicze co to obchodzą dziesięciu księgarzy, nim znajdą jednego który im ofiaruje bodaj krzesło...
Lucjan doświadczył już prawdziwości tej uwagi. Lousteau zapłacił dorożkarza rzucając mu trzy franki, ku zdumieniu Lucjana, uderzonego tą hojnością tuż po takiej nędzy. Następnie, przyjaciele zapuścili się w galerje drewniane, gdzie królował wówczas księgarski rynek „nowości“. W tej epoce, galerje drewniane stanowiły jedną z najsłynniejszych osobliwości Paryża. Nie od rzeczy będzie odmalować tutaj ten plugawy bazar; przez trzydzieści sześć lat odgrywał on w życiu paryskiem tak wielką rolę, iż niewielu jest dojrzałych mężczyzn, którymby ten opis, niewiarygodny dla młodych, nie sprawił jeszcze przyjemności. W miejsce zimnej, wysokiej i szerokiej Galerji Orleańskiej, cieplarni bez kwiatów, znajdowały się baraki, lub, aby rzec ściślej, budy z desek, nędznie pokryte, małe, licho oświetlone od dziedzińca i ogrodu przez coś w rodzaju okienek. Potrójny rząd sklepów tworzył dwie galerje, wysokości około dwunastu stóp. Sklepy położone w środku otwarte były na obie galerje, których atmosfera udzielała im swego zaduchu, dach zaś przepuszczał cokolwieczek światła przez zawsze brudne szyby. Jamy te nabrały olbrzymiej ceny wskutek napływu publiczności. Mimo że niektóre z nich były tak ciasne, iż liczyły ledwie sześć stóp szerokości a ośm do dziesięciu długości, czynsz roczny sięgał tysiąca talarów. Sklepy wychodzące na ogród i dziedziniec odgrodzone były zielonemi kratkami, może poto aby tłum swoim naporem nie uszkodził licho tynkowanych murów, które tworzyły tył magazynów. W ten sposób, powstała przestrzeń na parę stóp szeroka, gdzie wegetowały najdziwaczniejsze produkty nieznanej nauce flory, zmięszane z wytworami rozmaitych niemniej kwitnących gałęzi przemysłu. Stara gazeta spoczywała na krzaku róży, w ten sposób iż kwiatom retoryki udzielał się zapach skrofulicznych kwiatów tego licho pielęgnowanego, ale wzamian bogato nawożonego ogródka. Wstążki wszelakich kolorów albo stare prospekty kwitły wśród gałęzi. Strzępy konfekcji dławiły wegetację: widziałeś tam kokardę z wstążek na pęku zieloności i doznawałeś uczucia zawodu, odkrywając atłasową perukę w czemś, co zdaleka brałeś za dalję. Tak od dziedzińca jak od ogrodu, wygląd tego fantastycznego pałacu nastręczał oczom najdziksze obrazy paryskiego niechlujstwa: spłukane deszczem malatury, łatane tynki, stare malowidła, fantastyczne szyldy. Pozatem, publiczność zanieczyszczała starannie te zielone kraty, zarówno od ogrodu jak od dziedzińca. Tak więc, po obu stronach, plugawy ten i cuchnący szpaler zdawał się delikatnym ludziom bronić przystępu do galerji; ale ludzie delikatni tak samo nie cofali się przed temi plugastwami, jak książęta z cudownych baśni nie cofają się przed smokami i przeszkodami, któremi złe duchy odgrodziły upragnioną księżniczkę. Tak samo jak dzisiaj, wchodziło się tam przez dwa obecne perystele, zaczęte przed rewolucją i zaniechane dla braku pieniędzy. Piękna kamienna galerja, która prowadzi do Komedji Francuskiej, tworzyła wówczas wązki pasaż o nieproporcjonalnie wysokich ścianach, i tak licho pokryty, że często zaciekał. Nazywano go galerją szklaną, dla odróżnienia od galeryj drewnianych. Dachy tych nor były zresztą wszystkie w tak złym stanie, że dom Orleanów miał proces ze słynnym kupcem jedwabnym, któremu, w ciągu jednej nocy, zniszczał towar na bardzo znaczną sumę. Kupiec wygrał sprawę. Podwójne płótno napuszczone smołą służyło w wielu miejscach za pokrycie. Grunt galerji szklanej, gdzie Chevet zaczął się dorabiać fortuny, jak również podłogę galeryj drewnianych stanowił naturalny grunt Paryża, pomnożony o sztuczny nasyp, naniesiony butami i trzewikami przechodniów. Co krok, nogi natykały się na góry i doliny stwardniałego błota, wymiatane nieustannie i wymagające niejakiej wprawy w chodzeniu.
Ten żałosny zbiór nieczystości, te zbrukane kurzem i deszczem oszklenia, te budy płaskie i okryte od zewnątrz łachami, te brudne niedokończone mury, ten natłok rzeczy mających coś z obozu cyganów, coś z jarmarcznych namiotów, z tymczasowych szalowań otaczających w Paryżu pomniki których się nie buduje, ta fizjonomja jakgdyby wykrzywiona szpetnym grymasem, doskonale odpowiadała rodzajom handlu, które roiły się pod tą szopą, bezwstydną, bezczelną, pełną szczebiotu i szalonej wesołości, gdzie, między rewolucją r. 1789 a rewolucją r. 1830, toczyły się olbrzymie interesa. Przez dwadzieścia lat, Giełda znajdowała się naprzeciwko, na parterze Pałacu. Tak więc, opinja publiczna, reputacje, tworzyły się i padały tutaj, zarówno jak sprawy polityczne i finansowe. Naznaczano sobie spotkania w tych galerjach przed i po Giełdzie. Bank i handel Paryża skupiały się często w dziedzińcu Palais-Royal i chroniły się pod te szopy w czas deszczu. Ta wyrosła niewiadomo w jaki sposób budowla obdarzona była przedziwną akustycznością. Wybuchy śmiechu rozlegały się donośnie. Wystarczyło aby w jednym końcu wszczęła się kłótnia, a już w drugim wiedziało się o co chodzi. Były tam tylko księgarnie — poezja, polityka, powieść — modniarki, wreszcie dziewczęta lekkiego życia, zjawiające się jedynie wieczór. Tam wykwitały nowinki i książki, młode i stare sławy, konspiracje polityki i kłamstwa księgarni. Tam sprzedawało się nowości, i publiczność upierała się kupować je tylko tam. Tam sprzedano, w ciągu jednego wieczora, ileś tam tysięcy pamfletu Pawła Ludwika Courier, albo Przygód córki królewskiej, pierwszego pocisku wystrzelonego przez Orleanów w burbońską Konstytucję. W epoce w której Lucjan odwiedził galerje, kilka sklepów posiadało oszklone i dość wykwintne wystawy; ale wszystkie wychodziły na dziedziniec lub ogród. Aż do chwili w której ta osobliwa kolonja zginęła pod młotem architekta, sklepy między dwiema galerjami były zupełnie otwarte, podparte słupami jak budy jarmarczne; poprzez sterty towarów lub oszklone drzwi, oko mogło przeniknąć obie galerje. Ponieważ niemożliwe było opalać tę przestrzeń, kupcy mieli tylko małe piecyki i sami sprawowali ścisły dozór, jedna bowiem nieostrożność mogła pochłonąć w kwadrans to miasteczko z desek wyschłych na słońcu, jakgdyby rozpalonych już przez prostytucję, pełnych gazy, muślinu, papieru, wentylowanych przeciągami. Sklepy modystek pełne były nieprawdopodobnych kapeluszy, przeznaczonych nietyle na sprzedaż co na wystawę, wieszanych setkami na żelaznych grzybkach i strojących galerję tysiącem kolorów. Przez dwadzieścia lat, przechodnie zadawali sobie pytanie, na jakich głowach kończą swą karjerę te zakurzone kapelusze. Modystki, przeważnie brzydkie ale hoże, wabiły kobiety i zachęcały do kupna, obyczajem i gwarą hal. Gryzetka, o języku równie sprawnym jak ślepki, stała na taburecie i nawoływała: „Paniusiu, kup sobie paniusia ładny kapelusz! — Dajże paniusia coś utargować dzisiaj“. Słownik ich, bogaty i malowniczy, mienił się w tysiącznych modulacjach głosu, którym towarzyszyły spojrzenia i docinki pod adresem przechodniów. Księgarze i modystki żyli z sobą w harmonji. W pasażu, pompatycznie nazwanym galerją szklaną, mieściły się jeszcze osobliwsze handle. Tam sadowili się brzuchomówcy, szarlatani wszelakiego rodzaju, widowiska w których nie widzi się nic i inne w których pokazują ci świat cały. Tam rozbił pierwotnie obóz człowiek, który zarobił siedm czy ośmkroć tysięcy franków, wędrując po jarmarkach. Miał on za godło słońce obracające się na czarnem tle, dokoła zaś błyszczały te słowa, wypisane czerwono: Tutaj, ogląda człowiek to, czego nie dane jest oglądać samemu Bogu. Cena: dwa su. Wywoływacz nie wpuszczał nigdy przechodnia samego, ani więcej niż dwu naraz. Wszedłszy, znajdowaliście się nos w nos z wielkiem zwierciadłem. Naraz, głos, zdolny przerazić berlińczyka Hoffmana, odzywał się jakby za pociśnięciem sprężyny: „Widzicie panowie to, czego przez całą wieczność Bogu nie jest dane oglądać, to znaczy podobnych sobie. Bóg nie ma podobnego sobie“. Wychodziliście zawstydzeni, nie śmiejąc przyznać się do swej głupoty. Ze wszystkich drzwiczek dobywały się podobne głosy, zachwalające kosmoramy, widoki Konstantynopola, przedstawienia marjonetek, automaty grające w szachy, psy rozpoznające najpiękniejszą kobietę z towarzystwa. Tam kwitnął, w kawiarni Borela, brzuchomówca Fitz-James, nim zginął na Montmartre, zamięszany między uczniów politechniki. Były tam owocarki i kwiaciarki, sławny krawiec, na którego wystawie galony wojskowe błyszczały wieczorem niby słońca. Rano, aż do drugiej popołudniu, galerje były nieme, posępne i puste. Kupcy gwarzyli niby u siebie w domu. Ogólna schadzka ludności Paryża zaczynała się dopiero około trzeciej, z godziną Giełdy. Z chwilą gdy tłum zaczynał napływać, młodzi ludzie łaknący literatury a pozbawieni pieniędzy uprawiali bezpłatną lekturę na wystawach księgarskich. Subjekci mający powierzoną straż nad wystawionemi książkami, pozwalali litościwie biedakom przewracać kartki. Dwustustronicowy tom in-12°, jak Smarra, Piotr Schlemil, Jan Sbogar, Jocko, łykało się w dwóch posiedzeniach. W owym czasie, nie istniały jeszcze wypożyczalnie; kto chciał przeczytać książkę, musiał ją kupić; to też, powieści sprzedawało się w ilościach, które dziś wydałyby się bajeczne. Było coś nawskroś francuskiego w tej jałmużnie na rzecz młodej, łakomej a biednej inteligencji. Ale poezja tego straszliwego bazaru zaczynała promieniować ze schyłkiem dnia. Z przyległych ulic napływało mnóstwo dziewcząt, które mogły przechadzać się tu bez opłaty. Ze wszystkich kątów Paryża ściągały dziewczyny: każda musiała odbyć swoją turę Pałacu. Galerje kamienne należały do uprzywilejowanych domów, które opłacały prawo wystawiania kobiet ubranych jak księżniczki, między tą a tą arkadą i w odpowiadającym jej odcinku ogrodu; podczas gdy galerje drewniane były dla prostytucji terenem publicznym, prawdziwym Pałacem, które to słowo oznaczało wówczas świątynię prostytucji. Kobieta mogła tam wejść, wyjść w towarzystwie swej ofiary, uprowadzić ją gdzie się jej podobało. Otóż, kobiety te ściągały do galeryj drewnianych tłum tak ogromny, że można się było posuwać tylko krok po kroku, jak na procesji albo maskaradzie. To powolne tempo, na które nikt się nie skarżył, ułatwiało przegląd. Piękności owe ubierały się w sposób dziś już nieznany, jak nieznaną już jest ich moda obnażania się do połowy pleców a bardzo nisko zprzodu; toż samo znikły dziwaczne fryzury mające na celu ściągnięcie uwagi: ta po „kaukazku“, owa za hiszpankę, jedna cała w lokach jak piesek, druga z gładkiemi pasmami; nogi w białej pończoszce odsłaniane Bóg wie dokąd, ale zawsze ze smakiem; — cała ta poezja bezwstydu przepadła. Tej swobody pytań i odpowiedzi, tego harmonizującego z miejscem publicznego cynizmu, nie znajduje się już, ani na maskaradach, ani na słynnych dzisiejszych balach. Było to straszne i wesołe razem. Olśniewające ramiona i piersi połyskiwały pośród ciemnych przeważnie ubrań męskich i stwarzały gamę wspaniałych kontrastów. Zmięszany hałas i szurgot nóg tworzyły szmer, który słychać było aż w ogrodzie, niby basso continuo, zahaftowany śmiechem dziewcząt lub krzykami jakiejś niezbyt częstej kłótni. Osoby ze „świata“, najwybitniejsze osobistości ocierały się o najpodejrzańsze figury. Te potworne zbliżenia miały w sobie coś dziwnie drażniącego; najzimniejsi z natury ludzie czuli się podnieceni. To też, cały Paryż cisnął się tam do ostatniej chwili; tłoczył się na drewnianej podłodze, którą architekt wzniósł nad piwnicami podczas przebudowy. Olbrzymi i jednogłośny żal towarzyszył ruinie tego plugawego baraku.
Księgarz Ladvocat usadowił się od kilku dni na rogu pasażu dzielącego w połowie tę galerję, naprzeciw Dauriata, młodego człowieka dziś zapomnianego, ale pełnego inicjatywy: on-to pierwszy wykarczował drogę, na której zabłysnął później jego współzawodnik. Sklep Dauriata znajdował się w szeregu bud wychodzących na ogród, księgarnia zaś Ladvocata od dziedzińca. Sklep Dauriata podzielony był na dwie części; jedna stanowiła obszerny magazyn, druga gabinet. Lucjan, który znalazł się tu wieczorem po raz pierwszy, stracił głowę od tego widoku, któremu nie oprze się żaden prowincjał ani młokos. Stracił niebawem swego przewodnika.
— Gdybyś był taki śliczny jak ten glancuś, wydałabym ci jeszcze reszty, rzekła jakaś dziewczyna do starszego jegomościa, wskazując Lucjana.
Lucjan zaczerwienił się po białka, płynął z falą w stanie oszołomienia i pijaństwa trudnym do opisania. Nagabywany spojrzeniami kobiet, wabiony bielą kształtów, wyzywającemi piersiami błyskającemi ze wszystkich stron, ściskał kurczowo rękopis, bojąc się aby mu go nie ukradli, niebożątko!
— Przepraszam! krzyknął, czując iż ktoś bierze go za ramię, i myśląc że to jego poezje zwabiły jakiegoś autora.
Poznał świeżego przyjaciela, który rzekł:
— Wiedziałem, że cię to weźmie!
Poeta znalazł się w drzwiach magazynu, dokąd Lousteau go wepchnął. Pełno ludzi czekało tam na chwilę, w której będzie można pomówić z sułtanem księgarni. Drukarze, papiernicy i rysownicy, cisnący się dokoła subjektów, wypytywali ich o interesy w toku lub w planie.
— Patrz, oto Finot, naczelny mego dziennika; ten z którym rozmawia, to zdolna szelma, Felicjan Vernou; ziółko złośliwe niczem sekretna choroba.
— Pamiętaj, masz dziś premjerę, stary, rzekł Finot, zbliżając się z Felicjanem do Stefana Lousteau. Rozporządziłem twoją lożą.
— Sprzedałeś Braulardowi?
— A choćby, więc cóż? Każesz sobie dać miejsce. Czego ty chcesz od Dauriata? Ale, ale, porozumieliśmy się, że będziemy pchali Paul de Kocka: Dauriat wziął dwieście, a Ducange odmówił mu powieści. Dauriat chce, mówił mi, stworzyć nową sławę w tym samym rodzaju. Wyśrubujesz Paul de Kocka ponad Ducange’a.
— Ale ja wystawiam z Ducangem sztukę w Gaité, zauważył Lousteau.
— Więc dobrze, powiesz mu, że artykuł ja pisałem, że miał być straszny, ty go złagodziłeś, i jeszcze będzie ci wdzięczmy.
— Czy nie mógłbyś się postarać o zeskontowanie tego akceptu na sto franków u kasjera? rzekł Stefan. Wiesz, że ucztujemy dziś razem: oblewa się nowy apartament Floryny.
— Ach prawda, podejmujesz nas, rzekł Finot, z miną człowieka który coś sobie z trudnością przypomina. No, Gabusson, rzekł Finot, biorąc akcept Barbeta i podając kasjerowi, dajno mu za mnie dziewięćdziesiąt franków. — Podpiszże ztyłu, stary!
Gdy kasjer odliczał pieniądze, Lousteau wziął pióro i podpisał. Lucjan, cały zmieniony we wzrok i w słuch, nie stracił ani sylaby.
— To nie wszystko, drogi przyjacielu, rzekł Stefan, nie dziękuję ci, wiesz że jestem ci oddany do grobowej deski. Mam pana de Rubempré przedstawić Dauriatowi, i chciałbym abyś go usposobił życzliwie.
— O co chodzi? spytał Finot.
— O zbiorek poezji, odparł Lucjan.
— A! rzekł Finot, wzruszając ramionami.
— Szanowny pan, rzekł Vernou patrząc na Lucjana, od niedawna widać obcuje z księgarzami, inaczej wcisnąłby pan rzeczony rękopis w najustronniejszy kącik swego domostwa.
W tej chwili, przystojny młody człowiek, Emil Blondet[21], który świeżo zadebiutował w Journal des Debats szeregiem doniosłych artykułów, wszedł, uścisnął rękę Finota, Stefana, i lekko pozdrowił Felicjana Vernou.
— Bądź dziś z nami o północy u Floryny, rzekł Lousteau.
— Już się stało, odparł młody człowiek. A co będzie?
— Hm, rzekł Lousteau, będą Floryna i Matifat król pigularzy, du Bruel, autor który dał rolę Florynie na debiut; stary Cardot wraz z zięciem Camusotem, dalej Finot...
— Czy twój pigularz umie się postawić przynajmniej?
— Nie da nam samych pigułek, mam nadzieję, rzekł Lucjan.
— Pan jest bardzo dowcipny, rzekł poważnie Blondet, spoglądając na Lucjana. Czy i ten pan będzie dzisiaj, Stefanie?
— Tak.
— Ubawimy się.
Lucjan zaczerwienił się po białka.
— Długo tam jeszcze, Dauriat? rzekł Blondet, pukając w szybkę.
— Służę ci w tej chwili.
— Dobra, rzekł Lousteau do protegowanego. Ten młody człowiek, ledwie-że starszy od ciebie, jest w Debatach. To jeden z książąt krytyki: boją się go. Dauriat przyjdzie słodki jak cukierek i będziemy mogli wytoczyć naszą sprawę. Inaczej ani o jedenastej nie doczekalibyśmy się kolei. Audjencja wzrasta z chwili na chwilę.
Lucjan i Lousteau zbliżyli się do Blondeta, Finota i Vernou, skupiając się w kącie.
— Co on tam robi? rzekł Blondet do Gabussona, dysponenta, który podszedł się z nim przywitać.
— Kupuje tygodnik: chce go odrestaurować i przeciwstawić Minerwie, która zanadto wyłącznie służy Eymery’emu, oraz Konserwatyście, który jest zbyt ślepo romantyczny.
— Będzie dobrze płacił?
— Ależ, jak zawsze... zanadto! rzekł kasjer.
W tej chwili wszedł do księgarni młody człowiek, który świeżo wydał wspaniały romans, rozchwytany szybko i uwieńczony najpiękniejszym sukcesem, romans którego drugie wydanie drukowało się u Dauriata. Młody człowiek, o niepospolitym i dziwacznym wyglądzie znamionującym naturę artysty, uderzył żywo Lucjana.
— To Natan[22], szepnął Lousteau prowincjonalnemu poecie.
Natan, mimo nieposkromionej dumy malującej się w jego fizjonomji, wówczas w kwiecie młodości, przystąpił do dziennikarzy z kapeluszem w dłoni i zachował się niemal uniżenie wobec Blondeta, którego znał dotąd tylko z widzenia. Blondet i Finot stali w kapeluszach na głowie.
— Panie, szczęśliwy jestem ze sposobności, jaką nastręcza mi przypadek....
— Jest tak zmięszany, że popełnił pleonazm, rzekł Felicjan do Stefana.
— ...aby panu wyrazić moją wdzięczność za piękny artykuł, który zechciałeś poświęcić mi w Debatach. Jest pan w połowie twórcą powodzenia mej książki.
— Nie, drogi panie, nie, rzekł Blondet tonem niby to dobrodusznym, a w gruncie protekcjonalnym. Ma pan talent, niech mnie czarci porwą, i rad jestem niezmiernie że pana poznaję.
— Ponieważ pański artykuł już się ukazał, nie będę wyglądał na człowieka który schlebia władzy; możemy mówić swobodnie. Czy zrobi mi pan ten zaszczyt i przyjemność, aby zjeść ze mną obiad jutro? Finot też będzie. — Lousteau, mój stary, nie odmówisz mi? dodał Natan, ściskając rękę Stefana. — Och, pan jesteś na pięknej drodze, drogi panie, rzekł do Blondeta, idziesz w ślady Dussaultów, Fievée, Geoffroi! Hoffmann mówił o panu Klaudjuszowi Vignon, swemu uczniowi, jednemu z moich przyjaciół, i powiedział, że umrze spokojnie, że Journal des Debats ma życie zapewnione. Muszą panu płacić bajecznie?
Sto franków kolumnę, rzekł Blondet. Ta cena, to nic, skoro się jest obowiązanym czytać książki, czytać ich sto, aby znaleźć jedną którą się można zająć, jak pańską. Pańskie dzieło sprawiło mi przyjemność, słowo honoru.
— I przyniosło mu tysiąc pięćset franków, szepnął Lousteau do Lucjana.
— Ale pan robi i politykę? rzekł Natan.
— Tak, miejscami, odparł Blondet.
Lucjan, który czuł się tu niby embrjonem, podziwiał książkę Natana, czcił autora jej narówni z bóstwem i głupiał poprostu, widząc taką uniżoność wobec krytyka, którego imię i wpływ były mu obce.
— Czy i ja kiedyś znajdę się w tej roli? trzebaż tedy wyrzec się godności? rzekł do siebie. — Włóżże kapelusz, Natanie! stworzyłeś piękną książkę, a krytyk napisał tylko artykuł.
Te myśli smagały mu krew w żyłach. Widział, od czasu do czasu, zjawiających się lękliwych młodych ludzi, autorów w potrzebie, którzy pragnęli mówić z Dauriatem, ale którzy, widząc sklep pełny, wątpili o możności audjencji i powiadali sobie, odchodząc: „Wrócę kiedyindziej“. Paru polityków rozmawiało o zwołaniu Izb i o sprawach dnia, w grupie złożonej z politycznych znakomitości. Tygodnik, o który traktował Dauriat, miał prawo zabierać głos w polityce. W owym czasie, niewiele było tych papierowych mównic: koncesja na dziennik była przywilejem równie poszukiwanym co na teatr. Jeden z najwpływowszych akcjonarjuszy Constitutionela znajdował się w tej grupie. Lousteau cudownie wywiązywał się z obowiązków cicerone. Z każdem zdaniem, Dauriat ogromniał w umyśle Lucjana, który widział całą literaturę i politykę skupione w tym sklepie. Na widok znakomitego poety prostytuującego dziennikarzowi swą muzę, upokarzającego sztukę, tak jak upokorzoną, sprostytuowaną była kobieta pod temi cuchnącemi arkadami, wielki człowiek z prowincji przechodził straszliwą szkołę. Pieniądz! oto słowo zagadki. Lucjan czuł się sam, nieznany, ledwie przyczepiony do powodzenia i fortuny nitką wątpliwej przyjaźni. Oskarżał w duchu swoich serdecznych, prawdziwych przyjaciół z Biesiady, iż odmalowali mu świat w fałszywych kolorach, iż przeszkodzili mu rzucić się z piórem w dłoni w wir bitwy.
— Byłbym już Blondetem, wykrzyknął w duchu.
Lousteau, który, na wyżynach Luxemburgu, krzyczał niby ranny orzeł, który zdawał mu się tak wielki, obecnie kurczył się w oczach Lucjana do nader drobnych rozmiarów. Modny księgarz, ośrodek wszystkich tych egzystencyj, wydał mu się naprawdę ważnym człowiekiem. Poeta, ściskając swój rękopis, odczuł drżenie bardzo podobne do strachu. W sklepie, na drewnianych malowanych na marmur piedestałach, widniały biusty Byrona, Goethego i pana de Canalis, od którego Dauriat miał nadzieję uzyskać jaki tom: skoro poeta zajdzie do tego kramu, pogłaszcze go widomy dowód czci. Mimowoli, Lucjan malał we własnych oczach, odwaga jego słabła, przewidywał jaki wpływ będzie miał ów Dauriat na jego egzystencję i oczekiwał niecierpliwie jego zjawienia.
— I cóż, dzieci, rzekł krótki i gruby człowieczek o twarzy dość podobnej do rzymskiego prokonsula ale złagodzonej wyrazem dobroduszności na którą łapali się ludzie powierzchowni, oto jestem właścicielem jedynego tygodnika który był do kupienia i który ma dwa tysiące abonentów.
— Kawalarz! urząd stemplowy wykazuje siedmiuset, a i to już ładna cyfra, rzekł Blondet.
— Najświętsze słowo honoru, tysiąc dwustu. Powiedziałem dwa tysiące, dodał zniżonym głosem, na intencję papierników i drukarzy którzy tam stoją. Myślałem że masz więcej taktu, mój stary, podjął głośno.
— Bierzesz wspólników? spytał Finot.
— To zależy, rzekł Dauriat. Chcesz trzecią część własności za czterdzieści tysięcy?
— Zgoda, jeśli pan przyjmie jako współpracowników tu obecnego Emila Blondet, Klaudjusza Vignon, Scribe’a, Teodora Leclerq, Felicjana Vernou, Jay, Jouy, Lousteau...
— A czemu nie Lucjana de Rubempré? rzekł, wpadając buńczucznie w słowo, prowincjonalny poeta.
— I Natana, dokończył Finot.
— A czemu nie każdego z ulicy? rzekł księgarz, marszcząc brwi i zwracając się do autora Stokroci. — Z kim mam przyjemność? rzekł, mierząc Lucjana lekceważącem spojrzeniem.
— Chwileczkę, Dauriat, rzekł Lousteau. To ja przyprowadziłem pana. Podczas gdy Finot będzie rozważał propozycję, posłuchaj pan chwilę.
Lucjan uczuł zimny pot na grzbiecie, widząc chłodną i niechętną minę straszliwego padyszacha księgarni, który tykał Finota, mimo że Finot mówił mu pan, który groźnemu Blondetowi mówił moje dziecko i który królewskim ruchem podał rękę Natanowi z poufałem skinieniem głowy.
— Nowy interes, Stefanku? wykrzyknął Dauriat. Ależ, wiesz przecie, mam tysiąc sto rękopisów. — Tak, panowie, wykrzykiwał, złożono mi tysiąc sto rękopisów, spytajcie Gabussona! Poprostu, niedługo będę potrzebował osobnej administracji aby zarządzać składem manuskryptów, całego biura dla czytania ich; będą posiedzenia, głosowanie, djety, i stały sekretarz przedkładający mi sprawozdania. Słowem, filja Akademji francuskiej, z tą różnicą iż akademicy lepiej będą płatni w galerjach drewnianych niż w Instytucie.
— To jest myśl, rzekł Blondet.
— Licha myśl, odparł Dauriat. To nie moja rzecz grzebać się w elukubracjach wszelkiego jegomości który chwyta się literatury, kiedy nie może zostać ani kapitalistą, ani szewcem, ani kapralem, ani lokajem, ani kancelistą, ani woźnym! Tu, wchodzi się jedynie z gotową reputacją. Bądź sławnym, a znajdziesz tu strumienie złota. Oto, od dwóch lat, trzy wielkości powstały z mojej łaski i dochowałem się trzech niewdzięczników. Natan śpiewa mi sześć tysięcy franków za drugie wydanie książki, która mnie kosztowała trzy tysiące w artykułach, a nie przyniosła na czysto ani tysiąca. Za dwa artykuły Blondeta zapłaciłem tysiąc franków i obiad na pięćset...
— Ależ, panie, jeżeli wszyscy księgarze powiedzą tak jak pan, w jaki sposób wydać pierwszą książkę? spytał Lucjan, w którego oczach Blondet ogromnie stracił na wartości, odkąd usłyszał cyfrę, jaką Dauriat zdobył artykuły w Debatach.
— To mnie nie obchodzi, rzekł Dauriat, uderzając zabójczem spojrzeniem pięknego Lucjana, który przybrał najbardziej ujmującą minę. Ja się nie bawię w wydawanie książki, w ryzyko dwóch tysięcy aby zarobić drugie dwa; ja robię w literaturze na wielką skalę: wydaję czterdzieści tomów po dziesięć tysięcy egzemplarzy, jak Panckouke i Baudouin. Siłą moich stosunków, artykułów, pcham interes na sto tysięcy talarów, zamiast popychać jeden tomik za dwa tysiące franków. Tyleż trzeba wysiłku aby wprowadzić w świat nowe nazwisko, autora i jego książkę, co aby puścić Teatr cudzoziemski, Zwycięstwa i Zdobycze albo Pamiętniki o Rewolucji, które są kopalnią złota. Ja nie jestem tu poto, aby być podnóżkiem dla przyszłych sław, ale aby zarabiać i dawać pieniądze ludziom sławnym. Rękopis, za który płacę sto tysięcy, tańszy jest, niż ten za który nieznany autor żąda sześćset franków! Jeżeli nie jestem zupełnym Mecenasem, w każdym razie mam prawo do wdzięczności literatów: podbiłem już cenę rękopisów o więcej niż sto procent. Tłumaczę to panu, bo jesteś przyjacielem Stefana, młodzieńcze, rzekł Dauriat do poety, klepiąc go bezczelnie poufałym ruchem po ramieniu. Gdybym rozmawiał ze wszystkimi autorami którzy szukają wydawcy, trzebaby zamknąć sklep, traciłbym cały czas na rozmówkach niezmiernie przyjemnych, ale o wiele za drogich. Nie jestem jeszcze dość bogaty, aby słuchać monologów każdej miłości własnej. To się da znieść tylko w teatrze, w klasycznej tragedji.
Wykwintny strój straszliwego Dauriata dodawał wagi w oczach prowincjonalnego poety temu piekielnie logicznemu wywodowi.
— Cóż to takiego? rzekł do Stefana Lousteau.
— Wspaniały tomik wierszy.
Słysząc to słowo, Dauriat obrócił się do Gabussona ruchem godnym Talmy:
— Gabusson, mój przyjacielu, począwszy od dziś dnia, ktokolwiek przyjdzie proponować mi rękopis... — Słyszycie, hej? rzekł zwracając się do trzech subjektów, wyłaniających się z poza stert książek na podniesiony głos pryncypała, który oglądał tymczasem swoje paznogcie i ręce istotnie ładne. Ktokolwiek przyniesie mi rękopis, spytacie czy to wiersze czy proza. Jeżeli wiersze, odprawcie natychmiast. Wiersze stoczą księgarnię jak robaki.
— Brawo Dauriat! świetnie to powiedział, wykrzyknęli dziennikarze.
— To prawda, wykrzyknął księgarz, przemierzając sklep z rękopisem Lucjana w ręku; nie wiecie panowie ile złego spowodowało powodzenie lorda Byrona, Lamartina, Wiktora Hugo, Kazimierza Delavigne, Canalisa[23] i Berangera. Ich chwała sprowadziła na nas najazd barbarzyńców. Jestem pewien, że mam w tej chwili, wśród rękopisów, tysiąc tomów wierszy, zaczynających się luźnemi historjami bez głowy i ogona, na wzór Korsarza i Lary. Pod pretekstem oryginalności, młodzi ludzie lubują się w niezrozumiałych strofach, w poematach opisowych, w których młoda szkoła mniema iż toruje nowe drogi, odkrywając na nowo Delille’a! Od dwóch lat, poeci roją się jak chrabąszcze. Straciłem na tem w zeszłym roku dwadzieścia tysięcy! Spytajcie Gabussona! Mogą istnieć na świecie poeci nieśmiertelni, znam takich, białych i różowych cacusiów którzy mają jeszcze mleko pod nosem, rzekł do Lucjana; ale w księgarni, młody człowieku, jest tylko czterech poetów: Beranger, Kazimierz Delavigne, Lamartine, Wiktor Hugo; bo Canalis!... to poeta zrobiony sztuką.
Lucjan nie czuł w sobie odwagi aby się nastroszyć obrażoną dumą wobec tych wpływowych ludzi którzy śmiali się serdecznie. Zrozumiał, iż zarżnąłby się i okrył śmiesznością, ale miał wściekłą ochotę skoczyć księgarzowi do gardła, zakłócić draźniącą harmonję węzła jego krawatki, zerwać złoty łańcuch połyskujący na piersi, podeptać mu zegarek i rozszarpać jego samego w sztuki. Podrażniona miłość własna otwarła wrota zemście; uśmiechając się słodko, poprzysiągł księgarzowi śmiertelną nienawiść.
— Poezja jest jak słońce, które rodzi wiekuiste lasy, a także płodzi komary, muchomory, mustyki, rzekł Blondet. Niema cnoty, któraby nie była podszyta przywarą. Literatura wydaje księgarzy...
— I dziennikarstwo! rzekł Lousteau.
Dauriat parsknął śmiechem.
— No, więc cóż to takiego? rzekł, wskazując rękopis.
— Zbiór sonetów, zdolny przyprawić Petrarkę o rumieniec, rzekł Lousteau.
— Jak to rozumiesz? spytał Dauriat.
— Zwyczajnie, odparł Lousteau, który spostrzegł sprytny uśmiech na wszystkich wargach.
Lucjan nie mógł się gniewać, ale pocił się w swoim rynsztunku.
— Więc dobrze, przeczytam, rzekł Dauriat, czyniąc królewski gest, świadczący o całej doniosłości ustępstwa. Jeśli twoje sonety są na wyżynie XIX wieku, zrobię z ciebie wielkiego poetę, mój mały.
— Jeśli ma tyle talentu co urody, nie poniesie pan zbytniego ryzyka, rzekł jeden z najsławniejszych mówców Izby, rozmawiający z redaktorem Constitutionela i dyrektorem Minerwy.
— Generale, rzekł Dauriat, sława, to artykułów za dwanaście tysięcy franków i obiadów za trzy tysiące, spytaj pan autora Samotnika... Jeżeli pan Benjamin de Constant zechce napisać artykuł o tym młodym poecie, dobijemy interesu bez targów.
Na to słowo generale, oraz znakomite nazwisko Benjamina Constant, kramik urósł w oczach wielkiego człowieka z prowincji do rozmiarów Olimpu.
— Lousteau, mam z tobą do pomówienia, rzekł Finot, ale zobaczymy się w teatrze. Dauriat, gotów jestem na interes, ale pod pewnemi warunkami. Przejdźmy do gabinetu.
— Chodź, serdeńko! rzekł Dauriat, przepuszczając Finota i dziesięciu osobom, które nań czekały, dając gestem znak że jest zajęty.
Miał zniknąć, kiedy Lucjan, pełen niecierpliwości, zatrzymał go.
— Zatrzymuje pan rękopis, kiedyż odpowiedź?
— Hm, młody poeto, zajdź tu za trzy, cztery dni, zobaczymy.
Lousteau pociągnął Lucjana, nie zostawiając mu czasu na pożegnanie ukłonem Felicjana Vernou, ani Blondeta, ani Raula Natana, ani generała Foy, ani Benjamina Constant, którego dzieło Sto dni świeżo opuściło prasę. Lucjan spostrzegł zaledwie w przelocie tę jasną i delikatną głowę, tę pociągłą twarz, rozumne oczy, ujmujące usta, słowem człowieka, który, przez dwadzieścia lat, był Potemkinem pani de Stael i który prowadził wojnę z Burbonami tak jak ją prowadził wprzód z Napoleonem, ale który miał umrzeć przygnieciony zwycięstwem.
— Co za sklep! wykrzyknął Lucjan, siadając w kabrjolecie obok Stefana.
Panorama-Dramatique, a ostro, zarobisz trzydzieści su, rzekł ten do doróżkarza. — Dauriat jest obwieś, który sprzedaje za miljon pięćkroć lub sześćkroć książek na rok, jestto niby minister literatury, odparł Lousteau, którego miłość własna czuła się przyjemnie połechtana i który odgrywał wobec Lucjana rolę mistrza. Chciwość jego, nieustępująca łakomstwu Barbeta, operuje masami. Dauriat ma wzięcie, szeroką rękę, ale jest próżny; co do inteligencji, ta składa się ze wszystkiego co słyszy naokoło siebie; sklep jego jest bardzo polecenia godną szkołą. Można tam spotkać najwybitniejszych ludzi. Tam, mój drogi, młody człowiek nauczy się więcej w godzinie, niż schnąc nad księgami przez dziesięć lat. Dyskutuje się artykuły, szkicuje pomysły, wchodzi się w stosunki ze sławnymi lub wpływowymi ludźmi, którzy mogą być użyteczni. Dziś, aby dojść do czegoś, trzeba mieć stosunki. Wszystko jest traf, jak widzisz. Najniebezpieczniejsza rzecz, to mieć rozum samemu w kącie.
— Ale co za tupet! rzekł Lucjan.
— Ba! kpimy sobie wszyscy z Dauriata, odparł Stefan. Potrzebujesz go, przejedzie ci po brzuchu; potrzebuje on Debatów, Blondet kręci nim jak bąkiem. Och, jeśli wejdziesz w literaturę, zobaczysz ładniejsze rzeczy! I cóż ci mówiłem?
— Tak, masz słuszność, odparł Lucjan. Cierpiałem w tym sklepie okrutniej niż się spodziewałem, wedle twego programu.
— I pocóż poddawać się cierpieniu? To co nas kosztuje życie, owoc pracowitych nocy który wyssał naszą mózgownicę, wszystkie wędrówki przez pola myśli, pomnik wzniesiony naszą krwią, staje się, dla wydawców, dobrym albo złym interesem. Księgarz sprzeda twój utwór albo nie sprzeda. Oto cały problem. Książka dla nich, to kwestja ryzyka kapitału. Im książka piękniejsza, tem mniej widoków aby szła. Wszelki człowiek wyższy wznosi się ponad masy, powodzenie jego zatem jest w stosunku prostym do czasu potrzebnego aby ocenić dzieło. Żaden księgarz nie chce czekać. Książka, która wyszła dziś, powinna się rozejść jutro. W myśl tego systemu, księgarze odtrącają książki głębsze, które wywalczają sobie powoli zrozumienie i poklask.
— D’Arthez ma słuszność, wykrzyknął Lucjan.
— Znasz d’Artheza? rzekł Lousteau. Niema nic niebezpieczniejszego niż ci samotnicy, którzy myślą, jak ten chłopak, iż zdołają świat do siebie przyciągnąć. Fanatyzując młode wyobraźnie wiarą, która schlebia zrazu dając poczucie olbrzymiej siły, ci kandydaci do pośmiertnej sławy przeszkadzają im ruszać się w świecie, wówczas gdy mogliby coś zdziałać i coś zdobyć. Ja jestem za systemem Mahometa, który, kazawszy górze aby doń przyszła, wykrzyknął: „Skoro ty nie przyjdziesz do mnie, przyjdę ja do ciebie!“
Wykrzyknik ten, ujmujący dowcipnie kwestję i stawiający ją na ostrzu noża, postawił Lucjana między systemem cierpliwego ubóstwa panującego w Biesiadzie, a bojową teorją jaką rozwijał Lousteau. Toteż, poeta z Angoulême zachował milczenie aż do bulwaru du Temple.
Panorama-Dramatique, na której miejscu stoi dziś jakiś dom czynszowy, była to śliczna sala teatralna, nawprost ulicy Charlot przy bulwarze du Temple. Dwie dyrekcje padły w tym teatrze, nie zdoławszy zdobyć najmniejszego sukcesu, mimo że debiutował tam Vignol, jeden z następców Potiera, i Floryna, aktorka, która w pięć lat później zyskała taką sławę. Teatry, jak ludzie, podlegają jakimś fatalnościom. Panorama-Dramatique miała do czynienia z rywalizacją Ambigu, Gaieté, Porte-Saint-Martin i małych teatrzyków; nie mogła się ostać ich zabiegom, skrępowaniu warunkami swej koncesji oraz brakowi dobrych sztuk. Autorowie nie chcieli się narażać teatrom istniejącym, dla teatru, którego żywot był problematyczny. Mimo to, dyrekcja liczyła na nową sztukę, rodzaj komicznej melodramy młodego autora, współpracownika kilku sław, nazwiskiem du Bruel. Sztukę tę przeznaczono na debiut Floryny, dotąd figurantki w Gaieté. Od roku grywała tam drobne rólki, w których zwróciła na siebie uwagę, nie mogąc jednak uzyskać stałego engagement; tak iż Panorama uprowadziła ją swemu sąsiadowi. Koralja, druga aktorka, również miała debiutować. Kiedy dwaj przyjaciele znaleźli się w przedsionku, Lucjan zdumiał się, widząc potęgę prasy.
— Ten pan jest ze mną, rzekł Stefan do kontrolera, który ukłonił się nisko.
— Trudno będzie panu redaktorowi znaleźć miejsce, rzekł naczelny kontroler. Wolna jest tylko loża dyrektora.
Stefan i Lucjan stracili nieco czasu, błądząc po kurytarzach i parlamentując z bileterkami.
— Chodźmy za kulisy, pogadamy z dyrektorem, weźmie nas do loży. Przy tej sposobności, przedstawię cię bohaterce wieczoru, Florynie.
Na znak Stefana, odźwierny wydobył kluczyk i otworzył drzwiczki kryjące się w grubej ścianie. Lucjan posuwał się za przyjacielem; z oświetlonego kurytarza, znalazł się nagle w czarnej dziurze, która, prawie we wszystkich teatrach, służy za połączenie między salą a kulisami. Po kilku wilgotnych stopniach, prowincjonalny poeta dostał się za kulisy, gdzie go czekało osobliwe widowisko. Wąskie płaty bocznych kulis, wysokość sceny, kinkiety, dekoracje tak ohydne zbliska, uszminkowani aktorzy, dziwaczne i z pospolitych materyj sporządzone kostjumy, chłopcy w zatłuszczonych kurtach, zwisające sznury, reżyser przechadzający się w kapeluszu na głowie, statyści siedzący gdzie kto może, płótna zwieszające się z góry, strażacy, — ten zespół rzeczy śmiesznych, smutnych, brudnych, ohydnych, jaskrawych, tak mało podobny był do tego, co Lucjan oglądał dotąd z sali widzów, że zdumienie jego nie miało granic. Kończono poczciwy melodramat p. t. Bertram, sztukę naśladowaną z Maturyna, którą niezmiernie cenili Nodier, lord Byron i Walter Scott, ale która nie miała w Paryżu powodzenia.
— Trzymaj się mnie za rękę, jeśli nie chcesz dać nura w zapadnię, ściągnąć sobie lasu na głowę, przewrócić pałacu lub zaczepić guzikiem o chatkę, rzekł Stefan.
— Floryna w garderobie? rzekł do aktorki, która gotowała się do wejścia na scenę nadsłuchując dialogu.
— Tak, kochanie. Dziękuję ci za to co napisałeś o mnie. Jestto tem ładniej z twojej strony, że Floryna miała przyjść tutaj.
— No, nie sypnij tylko swego efektu, moja mała, rzekł Lousteau. Rzuć się, łapy do góry! nie żałuj zdrowia, kropnij jak należy swoje: Wstrzymaj się nieszczęśliwy! bo jest dwa tysiące franków w kasie.
Lucjan ujrzał ze zdumieniem, jak, w jednej chwili, aktorka mieni twarz i woła: Wstrzymaj się nieszczęśliwy! w sposób zdolny ściąć krew w żyłach. W tej chwili, była to inna kobieta.
— Więc to jest teatr! rzekł do Lousteau.
— To samo co sklepik w Galerjach drewnianych i co dziennik dla literatury, istna kuchnia, odpowiedział nowy przyjaciel.
Zjawił się Natan.
— Dla kogo ty tu jesteś? spytał Lousteau.
— Przecież robię małe teatry dla Gazety, w braku czego lepszego, odparł Natan.
— Chodź więc dziś z nami na kolację i obejdź się dobrze z Floryną, z prawem wzajemności, rzekł Lousteau.
— Służę ci, najchętniej, odparł Natan.
— Wiesz, mieszka teraz przy ulicy du Bondy.
— Kto jest ten śliczny chłopiec z tobą, Lousteau? rzekła aktorka, schodząc ze sceny.
— O, moja droga, to wielki poeta, człowiek który będzie sławny. Skoro macie wieczerzać razem, Natanie, przedstawiam ci pana Lucjana de Rubempré.
— Nosi pan piękne nazwisko, rzekł Raul.
— Lucjanie! pan Raul Natan, rzekł Stefan do nowego przyjaciela.
— Na honor, czytałem pana przed dwoma dniami i nie mogłem pojąć, iż ktoś, kto napisał pańską książkę i pański tomik poezyj, może być tak pokorny wobec dziennikarza.
— Pogadamy o tem po pańskiej pierwszej książce, odparł Natan z wiele mówiącym uśmiechem.
— Ho, ho, ultra i liberały gruchają z sobą tak czule? wykrzyknął Vernou, widząc ten tercet.
— Rano jestem przekonań mego dziennika, rzekł Natan, ale wieczór myślę co chcę: w nocy panuje wolność myśli, obok wszelkich innych wolności.
— Stefanie, rzekł Felicjan do dziennikarza, Finot przyszedł ze mną i szuka cię. A, idzie właśnie.
— Cóż, niema żadnego miejsca? rzekł Finot.
— Ma je pan zawsze w naszych sercach, rzekła aktorka, zwracając się doń z najsłodszym uśmiechem.
— Cóż tam, Florwilciu, już wyleczyłaś się ze swej miłości? Mówiono, że cię wykradł jakiś rosyjski książę.
— Alboż dzisiaj wykrada się kobiety, rzekła Florville, aktorka która wygłosiła owo: wstrzymaj się, nieszczęśliwy! Przegruchaliśmy dziesięć dni w Saint-Mandé, mój książę wykpił się ze sprawy płacąc za mnie karę. Dyrektor, dodała Florville śmiejąc się, będzie prosił Boga, aby mu zesłał więcej rosyjskich książąt: odszkodowania dałyby mu czysty dochód bez kosztów.
— A ty, dziecko, rzekł Finot do ładnej wieśniaczki która się im przysłuchiwała, gdzieżeś ty ukradła te diamentowe butony które masz w uszkach? Czyś obrobiła jakiego indyjskiego księcia?
— Nie, ale handlarza nabiału, anglika; już pojechał. Nie każdemu się uda, jak Florynie i Koralji, znaleźć miljonowych przemysłowców znudzonych rodzinną cnotą: te mają szczęście!
— Spóźnisz się na scenę, Florville, krzyknął Lousteau, nabiał przyjaciółki uderzył ci do głowy.
— Jeśli chcesz mieć sukces, rzekł Natan, to, zamiast krzyczeć jak furja: Ocalony! wejdź zupełnie cicho, dojdź aż pod rampę, i powiedz piersiowym głosem: Ocalony, jak Pasta mówi „O patria“ w Tankredzie. — No, jedź, rzekł popychając ją.
— Zapóźno, sypnie się na amen! rzekł Vernou.
— Co ona zrobiła? sala wali brawo jak wściekła, rzekł Lousteau.
— Pokazała im cały gors padając na kolana, to jej ostatnia deska ratunku, rzekła aktorka, wdowa po nabiale.
— Dyrektor oddaje nam swoją lożę, znajdziesz mnie tam, rzekł Finot do Stefana.
Przez labirynt kulis, kurytarzy i schodów, Lousteau zaprowadził Lucjana na trzecie piętro, do małego pokoiku, gdzie, w ślad za nimi, dotarli Natan i Vernou.
— Dzieńdobry czy dobrywieczór, panowie, rzekła Floryna. — Panie Matifat, rzekła zwracając się do krótkiego i grubego mężczyzny, stojącego w kącie, ci panowie są władcami moich losów, przyszłość moja jest w ich rękach; ale mam nadzieję iż będą jutro spoczywać u nas pod stołem, jeśli pan Lousteau niczego nie zaniedbał...
— Cyt! będziecie miały Blondeta z Debatów, rzekł Stefan, prawdziwego Blondeta, samego Blondeta, słowem, BLONDETA!
— Och, mój złociutki Lousteau, czekaj, muszę cię uściskać, rzekła, rzucając mu się na szyję.
Na ten wyskok, Matifat, ów gruby jegomość, przybrał minę serjo. Floryna[24], wówczas szesnastolatka, była chuda. Piękność jej, niby pełen obietnic pączek kwiatu, mogła się podobać jedynie artystom, którzy wolą szkice od obrazów. Rysy uroczej aktorki zdradzały całą subtelność jaka ją cechuje; podobna była wówczas do goethowskiej Mignon. Matifat, bogaty drogista z ulicy Lombardzkiej[25], mniemał iż aktoreczka z bulwarów nie będzie zbyt rozrzutna; ale, w niespełna rok, Floryna schrupała sześćdziesiąt tysięcy. Nic tak nie uderzyło Lucjana, jak ten uczciwy i rzetelny kupiec, wmurowany niby bożek Termus w kąt tego zakamarka o dziesięciu kwadratowych stopach powierzchni, obitego ładnym papierem, ozdobionego dużem lustrem, otomanką, parą krzeseł, dywanem, kominkiem i mnóstwem szaf. Garderobiana kończyła ubierać Florynę za Hiszpankę. Zapowiedziana sztuka, było to imbroglio, w którem Floryna grała rolę hrabiny.
— Za pięć lat, będzie to najładniejsza aktorka w Paryżu, rzekł do Felicjana Natan.
— Słuchajcie aniołki, rzekła Floryna obracając się ku dziennikarzom, popiszcie się jutro jak należy. Wiecie, zatrzymałam powozy na całą noc, odeślę was pijanych jak bele. Matifat wynalazł wina, ba, mówię wam wina godne Ludwika XVIII-go, i wziął kucharza z pruskiej ambasady.
— Widząc pana, oczekujemy rzeczy wprost potwornych, rzekł Natan.
— On wie, że podejmuje ludzi najniebezpieczniejszych w Paryżu, odparła Floryna.
Matifat spojrzał niespokojnie na Lucjana, niezwykła uroda młodego człowieka ubodła jego zazdrość.
— Ale to jakieś pacholę, którego jeszcze nie znam, rzekła Floryna, spostrzegając Lucjana. Kto z was sprowadził z Florencji Apolina Belwederskiego? Śliczny jak figurka Girodeta.
— Panno Floryno, rzekł Lousteau, oto poeta z prowincji, którego zapomniałem pani przedstawić. Jest pani tak piękna dziś wieczór, że niepodobna pamiętać o obowiązkach godziwej i dozwolonej uprzejmości, która...
— Czy taki bogaty, że bawi się w poezje? spytała Floryna.
— Biedny jak Job, odparł Lucjan.
— To bardzo kuszące dla nas, odparła aktorka.
Du Bruel[26], autor sztuki, młody człowiek w surducie, drobny, ruchliwy, mający razem coś z biurokraty, kamienicznika i agenta giełdowego, wszedł nagle.
— Florynciu, serce, umiemy dobrze rolę, co? żadnych sypek. Pamiętaj się popisać w scenie drugiego aktu, sprytnie, szelmosko! Powiedz: Nie kocham pana, tak jakeśmy to omówili.
— Czemu ty przyjmujesz role, w których są takie zdania? rzekł Matifat do Floryny.
Powszechny śmiech przyjął uwagę drogisty.
— Co to szkodzi, rzekła, skoro nie do ciebie mówię, grubasie? — Och, to moja rozkosz, te jego odezwania, dodała spoglądając po autorach. Słowo uczciwej dziewczyny, płaciłabym mu od sztuki za każde tumaństwo, gdyby to nie była pewna ruina.
— Tak, ale, mówiąc to, będziesz patrzeć na mnie, gdy będziesz przepowiadała rolę; a to przykre, odparł drogista.
— Więc dobrze, będę patrzeć na mego Stefunia.
Dzwonek rozległ się w kurytarzach.
— Idźcie sobie wszyscy, rzekła Floryna, pozwólcie mi odczytać rolę i starać się ją zrozumieć.
Lucjan i Lousteau wyszli ostatni. Lousteau ucałował ramiona Floryny; Lucjan usłyszał aktorkę jak mówiła:
— Dziś niepodobna. Stare bydle powiedziało żonie, że wyjeżdża na wieś.
— Cóż, ładna? spytał Stefan Lucjana.
— Ale, mój drogi, ten Matifat... wykrzyknął Lucjan.
— Ech, moje dziecko, nic jeszcze nie rozumiesz paryskiego życia, odparł Lousteau. Są konieczności, którym się trzeba poddać! To tak, jakbyś kochał mężatkę, oto wszystko. Trzeba być rozsądnym.
Weszli do loży parterowej przy samej scenie, gdzie zastali dyrektora teatru i Finota. Nawprost nich, po przeciwnej stronie, siedział Matifat z jednym z przyjaciół, nazwiskiem Camusot, kupcem jedwabnym który popierał Koralję; towarzyszył mu mały poczciwy staruszek, jego teść. Trzej mieszczuchy przecierali szkła lornetek, spoglądając z pewnym niepokojem na ożywiony parkiet. Loże mieściły ową specjalną publiczność która wypełnia premjery: dziennikarzy i ich kochanki, kobiety na utrzymaniu i ich adjutantów, nieco starych bywalców teatralnych łakomych premjerowych wrażeń, osoby ze „świata“ lubiące tego rodzaju emocje. W pierwszej loży znajdował się generalny dyrektor z rodziną, który wkręcił du Bruela do jakiegoś ministerjum, gdzie fabrykant wodewilów stworzył sobie czystą synekurę. Od obiadu, Lucjan wpadał ze zdumienia w zdumienie. Życie literackie, od dwóch miesięcy tak biedne, tak nędzne w jego oczach, tak ohydne w izdebce Stefana, tak pokorne i bezczelne zarazem w Galerjach drewnianych, rozwijało się wśród osobliwych przepychów i pod szczególną postacią. To pomieszanie wyżyn i nizin, kompromisu z sumieniem, talentu i nikczemności, zdrad i uciech, wielkości i niewoli, wprawiało go w oszołomienie, niby człowieka śledzącego z uwagą niesłychane widowisko.
— Myślisz, że du Bruel zrobi kasę? spytał Finot dyrektora.
— Hm, to sztuka z intrygą, du Bruel chce się bawić w Beaumarchais’ego. Bulwarowa publiczność nie lubi tego rodzaju, chce żeby ją wzruszać. Dowcip nie jest tutaj w cenie. Wszystko dziś zależy od Floryny i od Koralji, które są czarujące, urocze. Te dwie istoty mają spódniczki bardzo kuse, wykonują taniec hiszpański, mogą porwać publiczność. Ten spektakl to niby partja ecarté. Jeżeli dzienniki kropną parę artykulików, mogę, w razie powodzenia, zarobić trzykroć.
— Już rozumiem: skończy się na sukcesie literackim, rzekł Finot.
— Jest zmowa uplanowana przez trzy sąsiednie teatry; będą nawet gwizdali; ale postarałem się o to aby sparować figiel. Przepłaciłem klakę nasłaną przeciw mnie, będą gwizdali niezręcznie. Oto dwaj przemysłowcy, którzy, aby zapewnić tryumf Koralji i Florynie, wzięli każdy po sto biletów i rozdali je znajomym, gotowym, w potrzebie, wyrzucić oponentów za drzwi. Obwiesie, zapłacone dwa razy, pozwolą się wyrzucić, a tego rodzaju egzekucja zawsze dobrze usposabia publiczność.
— Dwieście biletów! cóż za szacowni ludzie! wykrzyknął Finot.
— Tak. Dajcie mi jeszcze dwie ładne aktorki tak suto utrzymywane jak Floryna i Koralja, a jakośbym się wyplątał.
Od dwóch godzin, w uszach Lucjana, wszystko streszczało się w pieniądzu. W teatrze jak w księgarni, w księgarni jak w dzienniku, o sztuce, sławie, nie było mowy. Te uderzenia sztancy menniczej, raz po razu walące w głowę jego i serce, stawały mu się męczarnią. Gdy orkiestra grała uwerturę, nie mógł się wstrzymać aby oklaskom i świstom wzburzonego parteru nie przeciwstawić scen spokojnej i czystej poezji, jakich kosztował w drukarni Dawida, gdy obaj oglądali cudy sztuki, szlachetne tryumfy genjuszu, sławę o białych skrzydłach. Przypomniał sobie wieczory Biesiady i łza zabłysła w oczach poety.
— Co tobie? spytał Lousteau.
— Widzę poezję na śmietniku, rzekł.
— Ech, mój drogi, ty jeszcze masz złudzenia!
— Zatem trzeba tutaj pełzać i cierpieć tego grubego Matifata i Camusota, tak jak aktorki cierpią dziennikarzy, jak my cierpimy księgarnię?
— Mój drogi, rzekł mu do ucha Stefan, pokazując Finota: widzisz tego dryblasa, bez krzty talentu, ale chciwego, żądnego dobić się fortuny za każdą cenę i zręcznego w interesach; człowieka, który, u Dauriata, wziął odemnie czterdzieści procent z miną dobroczyńcy? otóż on ma listy, w których wielu przyszłych genjuszów tarza się przed nim na kolanach dla uzyskania stu franków.
Skurcz wstrętu ścisnął gardło Lucjana, przypomniał sobie: Finot, moje sto franków? ów rysunek, porzucony na stoliku w redakcji.
— Raczej umrzeć, rzekł.
— Raczej żyć, odparł Stefan.
W chwili gdy kurtyna poszła w górę, dyrektor wyszedł i udał się za kulisy aby wydać parę rozkazów.
— Mój drogi, rzekł Finot do Stefana, mam słowo Dauriata, jestem w jednej trzeciej właścicielem tygodnika. Subskrybowałem trzydzieści tysięcy gotówką, pod warunkiem że będę na czele redakcji i administracji. Jestto wspaniały interes. Blondet powiedział mi, że gotują ograniczenia prasy i że jedynie istniejące pisma zachowają koncesję. Za pół roku, trzeba będzie mieć miljon, aby stworzyć nowy dziennik. Posłuchaj. Jeżeli sprawisz, aby Matifat kupił połowę mojej części, czyli jedną szóstą, za trzydzieści tysięcy, dam ci naczelną redakcję mego dzienniczka, dwieście pięćdziesiąt franków na miesiąc. Będziesz moim parawanem. Chcę zawsze mieć wpływ na pismo, pilnować w niem moich interesów, a uchylić pozory iż mam z tem coś wspólnego. Za wszystkie artykuły, będziesz pobierał osobno: pięć franków od kolumny; w ten sposób, możesz sobie wykroić piętnaście franków dziennie, płacąc sam po trzy franki i korzystając z darmochy. To znowu czterysta pięćdziesiąt franków na miesiąc. Ale chcę zachować w dzienniku swobodę napadania lub bronienia ludzi i spraw wedle tego jak mi wypadnie: zresztą, pozwalam ci zadowolić twoje sympatje i nienawiści, o ile nie będą psuły mojej polityki. Może będę ministerjalny albo ultra, nie wiem jeszcze; ale chcę zachować, pocichu, moje stosunki liberalne. Mówię ci wszystko, wiem że jesteś dobry chłopiec. Być może, oddam ci sprawozdania z Izb, które prowadzę w innym dzienniku, prawdopodobnie nie będę mógł ich zatrzymać. Użyj tedy Floryny do tej małej szacherki i powiedz aby wzięła w obroty swojego drogistę; mam tylko czterdzieści ośm godzin czasu na zrzucenie się w razie gdybym się nie mógł wypłacić. Dauriat sprzedał drugi udział za trzydzieści tysięcy franków swemu drukarzowi i dostawcy papieru. On sam ma swój udział gratis i w dodatku dziesięć tysięcy lukru, wobec tego iż płaci za całość tylko pięćdziesiąt tysięcy. Ale, za rok, będzie można odprzedać tygodnik Dworowi za dwieście tysięcy, jeśli król będzie miał, jak utrzymują, błogosławioną myśl ukrócenia dzienników.
— Ty masz szczęście, wykrzyknął Lousteau.
— Gdybyś przeszedł przez tę nędzę jakiej ja zaznałem, nie wymawiałbyś tego słowa. Ale, widzisz, dziecko, jak na dzisiejsze czasy, obciążony jestem nieszczęściem bez ratunku: jestem synem kapelusznika, który sprzedaje jeszcze kapelusze przy ulicy du Coq[27]. Jedynie rewolucja mogłaby mnie wynieść w górę; w braku zaś przewrotów społecznych, trzeba mi mieć miljony. Gdybym nosił nazwisko twego przyjaciela, byłbym na ładnej drodze. Sza, oto dyrektor. Bądź zdrów, rzekł Finot, wstając. Idę do Opery, może czeka mnie jutro pojedynek: piszę i podpisuję literą F piorunujący artykuł przeciw dwom tancerkom, protegowanym dwóch generałów. Biorę się do Opery ostro.
— A, tak? rzekł dyrektor.
— Tak, wszyscy kręcą ze mną, odparł Finot. Ten orzyna mnie na lożach, tamten wzdraga się wziąć pięćdziesiąt abonamentów dziennika. Postawiłem Operze ultimatum: sto abonamentów, cztery loże na miesiąc. Jeżeli przyjmą, mój dziennik będzie miał ośmiuset abonentów rzeczywistych a tysiąc płatnych. Znam sposoby wydobycia jeszcze dwustu: w styczniu, będziemy mieli tysiąc dwieście...
— Przywiedziecie nas w końcu do ruiny, rzekł dyrektor.
— Panu szczególnie krzywda się dzieje, z pańskimi dziesięcioma numerami! Wyrobiłem wam dwa dobre artykuły w Constitutionelu.
— Och, ja się nie skarżę, okrzyknął się dyrektor.
— Do jutra wieczór, Lousteau, odparł Finot. Dasz mi odpowiedź we Francuskim, na premjerze; że zaś sam nie będę mógł napisać sprawozdania, weźmiesz moją lożę. Daję tobie pierwszeństwo: naharowałeś się za mnie, umiem być wdzięczny. Felicjan Vernou ofiaruje zrzec się honorarjów na rok i dopłacić dwadzieścia tysięcy za trzecią część dziennika, ale ja chcę zostać absolutnym panem. Bądź zdrów.
— Nie darmo ten nazywa się Finot[28], rzekł Lucjan.
— Och, obwieś zajdzie daleko, odparł Stefan, nie troszcząc się o to, czy wyga, który zamykał właśnie drzwi, usłyszy.
— On?... rzekł dyrektor. Będzie miljonerem, będzie zażywał powszechnego szacunku i może będzie miał przyjaciół...
— Dobry Boże, rzekł Lucjan, cóż za jaskinia! I ty użyjesz tej rozkosznej dziewczyny do takiej negocjacji? rzekł, pokazując Florynę strzelającą ku nim oczyma.
— I uda się jej. Nie znasz poświęcenia i sprytu tych drogich stworzonek, odparł Lousteau.
— Okupują wszystkie wady, wymazują wszystkie błędy przez bezmiar, nieskończoność swej miłości, kiedy kochają, ciągnął dyrektor. Miłość aktorki jest rzeczą tem piękniejszą, im gwałtowniejszy kontrast tworzy z otoczeniem.
— To znaczy znaleźć w błocie diament, godny zdobić najdumniejszą koronę, dorzucił Lousteau.
— Ale, podjął dyrektor, Koralja jest coś roztargniona. Nasz młody przyjaciel wziął Koralję sam nie wiedząc o tem, i sprawi iż popsuje nam wszystkie efekty; sypie się, dwa razy nie dosłyszała suflera. Panie, proszę pana, schowaj się pan w kącie, rzekł do Lucjana. Jeśli Koralja zakochała się w panu, pójdę jej powiedzieć że pana niema.
— Ech, nie, wykrzyknął Lousteau, powiedz pan, że będzie na dzisiejszej kolacji, że zrobi z nim co tylko sama zechce, a będzie grała jak druga panna Mars.
Dyrektor wyszedł.
— Powiedz mi, mój drogi, rzekł Lucjan do Stefana, jakto! ty nie masz żadnych skrupułów wyciskać przez Florynę trzydziestu tysięcy franków od tego drogisty, za połowę rzeczy którą Finot nabył za tę cenę?
Lousteau nie zostawił Lucjanowi czasu na dokończenie wywodu.
— Ależ z jakiejż krainy ty jesteś, moje dziecko? Ten drogista to nie człowiek, to kasa zesłana przez miłość.
— Ale sumienie?
— Sumienie, mój drogi, to kij, który każdy bierze aby nim grzmocić sąsiada, ale którym nigdy nie posługuje się dla siebie. Co ty, u djaska, za ćwieki sobie w głowę wbijasz? Przypadek robi dla ciebie w jednym dniu cud, na który ja czekałem dwa lata, i ty się bawisz w rozważanie środków? Jakto! ty, który zdajesz się niepozbawiony oleju we łbie, który osiągniesz niezależność myśli jaką powinni posiadać intelektualni kondotjerzy naszego świata, ty babrzesz się w skrupułach zakonnicy, obwiniającej się, iż, jedząc jajko, zgrzeszyła pożądliwością?... Jeśli Florynie się uda, zostaję naczelnym redaktorem, mam dwieście pięćdziesiąt franków stałej pensji, biorę wielkie teatry, zostawiam Felicjanowi Vernou wodewile, ty, na początek, obejmujesz po mnie bulwary. Dostaniesz trzy franki od kolumny, machniesz jedną na dzień, trzydzieści na miesiąc, razem dziewięćdziesiąt franków; będziesz miał za sześćdziesiąt franków książek do spuszczenia u Barbeta; możesz zażądać w swoich teatrach po dziesięć biletów miesięcznie, razem czterdzieści biletów do sprzedania za czterdzieści franków Barbetowi od teatrów z którym cię zapoznam. W ten sposób, liczę cię na dwieście franków miesięcznie. Będziesz mógł, idąc na rękę Finotowi, umieścić ten i ów stufrankowy artykuł w jego nowym tygodniku, w razie jeżeli rozwiniesz talent transcendentalny, bo tam podpisuje się nazwiskiem, nic nie może być puszczone, jak w naszym dzienniczku. Będziesz miał wówczas sto talarów na miesiąc. Mój drogi, niejeden szczery talent, jak ten biedny d’Arthez który jada codzień u Flicoteaux, dziesięć lat się naszamota, nim zarobi sto talarów. Wyrobisz sobie piórem cztery tysiące franków rocznie, nie licząc książek, jeśli będziesz pracował. Otóż, podprefekt ma tylko tysiąc talarów pensji, i musi sterczeć w swoim okręgu, jak... Nie mówię ci o przyjemności bezpłatnego teatru, ta przyjemność stanie ci się rychło katorgą, ale będziesz miał wstęp za kulisy czterech bud. Bądź twardy i cięty przez miesiąc lub dwa, posypią się zaproszenia, kolacyjki u aktorek; protektorzy ich będą tańczyć koło ciebie; będziesz jadał u Flicoteaux tylko w dnie w które nie będziesz miał trzydziestu su w kieszeni, ani zaproszenia na obiad. Nie wiedziałeś gdzie głowę skłonić o piątej popołudniu, i oto stajesz się jednym ze stu matadorów, którzy narzucają opinję Francji. Za trzy dni, jeśli się nam powiedzie, możesz, zapomocą trzydziestu konceptów — po trzy dziennie — przywieść kogo zechcesz do tego, iż przeklinać będzie życie; możesz sobie stworzyć harem aktorek, możesz położyć dobrą sztukę i kazać światu tłoczyć się na lichej. Jeśli Dauriat odmówi wydrukowania Stokroci bezpłatnie, możesz go zmusić, aby, pokorny i skruszony, przyszedł błagać cię o nie ofiarując dwa tysiące franków. Miej talent, i kropnij, w trzech różnych pismach, trzy artykuły, które zagrożą jakiej ukartowanej spekulacji Dauriata, a ujrzysz jak będzie się drapał na twoje poddasze i wystawał jak dziad na odpuście. Wreszcie, co do twego romansu, księgarze, którzy obecnie wyprawiali cię wszyscy mniej lub więcej grzecznie za drzwi, będą stali w ogonku w twoim gabinecie; ba, rękopis, który stary Doguereau szacował na czterysta franków, dojdzie do czterech tysięcy! Oto korzyści zawodu dziennikarza. Dlatego też, bronimy nowicjuszom przystępu; nietylko trzeba olbrzymiego talentu ale i szczęścia aby się tam dostać. I ty prawujesz się ze swojem szczęściem!... Patrz, gdybyśmy się nie spotkali dziś u Flicoteaux, mógłbyś jeszcze trzy lata wystawać po księgarniach albo umrzeć z głodu, jak d’Arthez, na strychu. Kiedy d’Arthez stanie się uczony jak Bayle i wielki jak Rousseau, my dobijemy się fortuny, będziemy panami jego losu i sławy. Finot będzie posłem, właścicielem wielkiego pisma; my, czem sami zechcemy: parami Francji, albo klientami więzienia za długi.
— I Finot sprzeda swój dziennik partji która mu więcej zapłaci, jak sprzedaje pochwały pannie Bastienne oczerniając pannę Wirginję, i dowodząc że kapelusze pierwszej są wyższe od tych które wychwalał z początku! wykrzyknął Lucjan, przypominając sobie scenę której był świadkiem.
— Jesteś głuptas, mój drogi, odparł sucho Lousteau. Finot, trzy lata temu, chodził w dziurawych butach, jadał obiady po ośmnaście su, gryzmolił prospekty po dziesięć franków, ubranie zaś trzymało mu się na ciele zapomocą tajemnicy równie nieprzeniknionej jak tajemnica niepokalanego poczęcia: dziś, Finot ma na wyłączną własność swój dziennik, szacowany na sto tysięcy; łącznie z abonentami płacącymi a nie obsyłanymi, z abonentami rzeczywistymi i podatkami pośredniemi ściąganemi przez jego wuja, zarabia dwadzieścia tysięcy rocznie; ma codzień najwspanialsze obiady, od miesiąca kabrjolet; wreszcie, od jutra, stanie na czele tygodnika, z szóstą częścią własności za nic, z pięciomaset frankami miesięcznie, do których dorzuci tysiąc franków od artykułów uzyskanych gratis, za które każe sobie płacić wspólnikom. Ty pierwszy, jeśli Finot zechce ci zapłacić pięćdziesiąt franków za stronicę, przyniesiesz mu z radością trzy artykuły darmo. Kiedy będziesz w analogicznem położeniu, będziesz mógł sądzić Finota: sądzić można tylko równych. Czyż nie masz przed sobą olbrzymiej przyszłości, jeśli będziesz ślepo posłuszny wszystkim strategjom nienawiści, jeśli będziesz atakował, kiedy Finot ci powie: „Atakuj!“ a chwalił, kiedy ci powie: „Chwal!“ Kiedy sam będziesz się chciał zemścić na kim, możesz zamordować swego przyjaciela lub wroga paroma wierszami wsuniętymi co rano w naszym dzienniczku, mówiąc mu: „Lousteau, zabijmy tego człowieka!“ Dorżniesz swą ofiarą zasadniczym artykułem w tygodniku. Wreszcie, jeżeli sprawa jest dla ciebie pierwszorzędnej wagi, Finot, któremu potrafisz uczynić się potrzebnym, pozwoli ci zadać ostatni cios maczugą w wielkim dzienniku o dziesięciu lub dwunastu tysiącach abonentów.
— Sądzisz zatem, że Floryna potrafi namówić pigularza? spytał Lucjan olśniony.
— Spodziewam się! Oto właśnie antrakt, pójdę szepnąć jej główko, ubijemy to tej nocy. Skoro wytłómaczę jej o co idzie, Floryna rozwinie cały spryt, swój i mój.
— I pomyśleć, że poczciwy kołtun siedzi tam z rozdziawioną gębą, podziwiając Florynę, i nie przeczuwa, że tu gotuje się zamach na jego trzydzieści tysięcy!...
— Znowu głupstwo! Powiedziałby kto, że go się okrada? wykrzyknął Lousteau. Ależ, mój drogi, jeśli ministerjum kupi pismo, za pół roku pigularz dostanie pięćdziesiąt tysięcy za swoich trzydzieści. Przytem, dla Matifata, nie idzie tu o dziennik, ale o Florynę. Kiedy będzie wiadomo, że Matifat i Camusot (bo podzielą się tym interesem) są właścicielami tygodnika, we wszystkich dziennikach pojawią się przychylne artykuły o Florynie i Koralji. Floryna stanie się sławną, znajdzie może engagement na dwanaście tysięcy w innym teatrze. Matifat oszczędzi tysiąc franków miesięcznie, którą to sumę kosztowały go podarki i obiady dla dziennikarzy. Nie znasz się ani na ludziach ani na interesach.
— Biedny człowiek! rzekł Lucjan; spodziewa się iż czeka go przyjemna noc.
— Tymczasem, odparł Lousteau, urządzą mu piłę proroka Izajasza aż do skutku, póki nie pokaże Florynie rejentalnego aktu kupna. I nazajutrz, ja będę naczelnym redaktorem i będę zarabiał tysiąc franków na miesiąc. Nareszcie koniec nędzy! wykrzyknął kochanek Floryny.
Lousteau wyszedł, zostawiając Lucjana oszołomionym, zgubionym w otchłani myśli, szybującym ponad światem takim jak jest. Ujrzawszy w galerjach drewnianych kuchnię księgarni i podszewkę sławy, przeszedłszy się po kulisach teatru, poeta spostrzegał podszewkę sumień, grę kółek paryskiego życia, mechanizm świata. Zazdrościł szczęścia Stefanowi, podziwiając Florynę na scenie, zapominając na chwilę o Matifacie. Zaduma ta trwała czas nieokreślony, może pięć minut. To była wieczność. Płomienne myśli paliły duszę Lucjana, gdy zmysły jego rozżarzyły się od widoku tych aktorek o rozwiązłych oczach podkreślonych szminką, o lśniących piersiach ujętych w rozkoszne staniki, o krótkich spódnicach odsłaniających nogi w czerwonych pończochach z zielonemi strzałkami, obute w sposób zdolny przyprawić widzów o szaleństwo. Dwa zepsucia szły równoległemi linjami, jak dwie fale, które, w czas powodzi, dążą do zlania się z sobą; pożerały poetę wspartego na łokciu w loży, z ręką przewieszoną przez poręcz, z oczami utkwionemi w kurtynę. Lucjan tem dostępniejszy był urokom tego życia splecionego z błyskawic i chmur, iż zamigotało mu ono niby świetny fajerwerk po głębokiej nocy pracowitego, cichego, jednostajnego życia. Nagle, miłosne światło oka, przebijając kurtynę, spłynęło na roztargnione oczy Lucjana. Poeta, zbudzony z odrętwienia, poznał oko Koralji które paliło go żarem; spuścił głowę i popatrzył na Camusota: właśnie siadał zpowrotem w loży. Amator ten, był to poczciwy, otyły i pulchny kupiec jedwabny z ulicy des Bourdonnais[29], sędzia w Izbie handlowej, ojciec czworga dzieci, powtórnie żonaty, posiadacz ośmdziesięciu tysięcy renty. Człeczyna ten, liczący pięćdziesiąt sześć lat, z wianuszkiem siwiejących włosów na głowie, miał minę człowieka który spija ostatnie słodycze życia i nie chce się z niem rozstać nie wyrównawszy swego konta rozkoszy, a połknąwszy wprzódy tysiąc i jedno utrapień handlu. To łysawe czoło, te lica rumiane niby u mnicha, zdawały się niedość szerokie aby pomieścić rozkwit ukontentowania sięgający zenitu: Camusot był bez żony i słyszał jak oklaskują Koralję do szaleństwa. Koralja skupiała w sobie wszystkie próżności bogatego mieszczucha; dzięki niej, czuł się wielkim panem dawnych czasów. W tej chwili, miał uczucie że dzieli w połowie tryumf aktorki; a miał je tem słuszniej, iż opłacił ten tryumf z własnej kieszeni. Rolę tę uświęcał swą obecnością teść Camusota, upudrowany staruszek[30], z okiem swawolnem, mimo to pełen godności. Skrupuły Lucjana obudziły się na nowo, przypomniał sobie czystą, egzaltowaną miłość, jaką, przez rok, żywił dla pani de Bargeton. Fantazja poety rozwinęła białe skrzydła, błękitne mgły wspomnień otoczyły wielkiego człowieka z Angoulême, który znów utonął w zadumie. Kurtyna się podniosła, Koralja i Floryna były na scenie.
— Moja droga, on myśli o tobie tyle, co o sułtanie tureckim, szepnęła Floryna, gdy Koralja wygłaszała jakąś „kwestję“.
Lucjan nie mógł wstrzymać się od śmiechu i spojrzał na Koralję. Kobieta ta, jedna z najbardziej uroczych i rozkosznych aktorek paryskich, rywalka pani Perrin i panny Fleuriet do których była podobna i których los miała podzielić, miała typ w najwyższym stopniu przemawiający do zmysłów. Koralja przedstawiała najpiękniejszy model semickiej piękności: ściągła owalna twarz o tonach kości słoniowej, usta czerwone jak granat, bródka delikatna jak brzeg czary. Pod powiekami przepalonemi źrenicą czarną jak heban, pod odgiętemi rzęsami, odgadywało się omdlewające spojrzenie, w którem, w danej chwili, połyskiwały wszystkie żary pustyni. Nad temi oczyma, obwiedzionemi oliwkowym kręgiem, rysowały się sklepione i obfite brwi. Na brunatnem czole, strojnem dwoma pasmami hebanu w których migotały w tej chwili światełka kulis, mieszkała wspaniałość myśli, zdolna obudzić wiarę w iskrę genjuszu. Ale, podobna w tem do wielu aktorek, Koralja, bez inteligencji mimo taniej werwy kulis, bez wykształcenia mimo swoich doświadczeń alkowy, miała jedynie polot zmysłów i dobroć kobiet stworzonych do miłości. Czyż można było zresztą zaprzątać się duchową stroną tej dziewczyny, wówczas gdy olśniewała oczy okrągłemi i gładkiemi ramionami, delikatnemi paluszkami, złotemi tonami karku, oraz piersią opiewaną przez Pieśń nad Pieśniami, ruchliwą i wygiętą szyją, nóżkami o cudownie wytwornej linji, obleczonemi w czerwony jedwab? Piękności te o poezji prawdziwie wschodniej, uwydatniał jeszcze hiszpański kostjum, modny wówczas w teatrach. Koralja przejmowała salę rozkoszą: wszystkie oczy ściskały jej zręczną i smukłą kibić, pieściły andaluzyjskie kłęby, nadające spódniczce lubieżne skręty. Była chwila, w której Lucjan, widząc tę istotę grającą jedynie dla niego, troszczącą się o Camusota tyle co ulicznik z paradyzu o ogryzek, stawił miłość zmysłową powyżej miłości czystej, użycie powyżej pragnienia: demon rozpusty podszepnął mu straszliwe myśli.
— Nie znam całego świata miłości, która się przewala przy obfitym stole, przy winie, w rozkoszach materji, rzekł sobie. Więcej żyłem dotąd myślą niż rzeczywistością. Człowiek, który chce wszystko malować, winien wszystko znać. Oto moja pierwsza wspaniała uczta, pierwsza orgja wśród tego dziwnego świata: czemuż nie posmakować raz owych sławnych rozkoszy, w których tarzali się magnaci ubiegłego wieku, żyjąc w alkowie tych istot? Choćby tylko poto, aby te uczucia przenieść w strefy prawdziwej miłości, czyż nie trzeba poznać rozkoszy, doskonałości, uniesień, sposobów, finezyj, jakie kryje miłość kurtyzan i aktorek? Czyż to nie poezja zmysłów? Dwa miesiące temu, te kobiety zdawały mi się bóstwami strzeżonemi przez smoków; oto jedna z nich, piękniejsza od Floryny, której zazdrościłem Stefanowi: czemu nie skorzystać z jej kaprysu, skoro najwięksi panowie kupują, za cenę skarbów, jedną noc u tych kobiet? Ambasadorowie, kiedy stawiają stopę w te otchłanie, nie troszczą się o wczoraj ani o jutro. Byłbym głupcem, gdybym miał więcej skrupułów niż królowie i książęta, zwłaszcza gdy nie kocham jeszcze nikogo.
Lucjan nie myślał już o Camusocie. Objawiwszy wobec przyjaciela wstręt do najszpetniejszego podziału, wpadał w tę czeluść, tonął w żądzy, ciągnięty jezuityzmem namiętności.
— Koralja szaleje za tobą, rzekł Lousteau, wchodząc. Twoja piękność, godna marmurów Grecji, robi za kulisami istne spustoszenie. Szczęśliwy jesteś, mój drogi. W ośmnastym roku, Koralja może, za kilka dni, mieć sześćdziesiąt tysięcy franków rocznie za swą urodę. Jest jeszcze bardzo cnotliwa. Sprzedana przez matkę, przed trzema laty, za sześćdziesiąt tysięcy, zebrała dotąd same tylko udręczenia, i szuka szczęścia. Wstąpiła do teatru z rozpaczy, nienawidziła de Marsaya[31], swego pierwszego nabywcę; wychodząc z tej katorgi (król naszych dandysów rzucił ją niebawem), znalazła poczciwego Camusota, którego nie kocha oczywiście ani odrobinę; ale, że jest dla niej jak ojciec, znosi go i pozwala się kochać. Odrzuciła już najbogatsze propozycje; trzyma się swego Camusota za to że jej nie dręczy. Jesteś tedy jej pierwszą miłością. Och! skoro cię ujrzała, uczuła niby postrzał w piersi: Floryna poszła jej przemawiać do rozsądku w garderobie, gdzie płacze z przyczyny twego chłodu. Sztuka padnie, Koralja nie wie już co mówi, i bywaj zdrowe engagement do Gymnase, które Camusot jej gotował!
— Ba!... biedna dziewczyna! rzekł Lucjan. Słowa te połechtały wszystkie jego próżnostki, uczuł iż serce wzdyma mu się od dumy. — Spada na mnie, mój drogi, w jeden wieczór więcej wydarzeń, niż przez całe ośmnaście lat życia.
Tu Lucjan opowiedział amory z panią de Bargeton i swą nienawiść do Châteleta.
— Czekajno, dziennikowi brakuje właśnie w tej chwili ofiary, weźmiemy się do twego barona. Ten baron, to piękniś z czasów Cesarstwa, zawzięty ministerjał, nada się nam jak obszył. Uważałem go nieraz w Operze. Widzę stąd twoją grandesę, bywa często w loży margrabiny d’Espard. Baron umizga się do twego ex-ideału, istnej ościstej ryby. Czekaj! Finot posyła do mnie z wiadomością, że dziennik nie ma skryptu; jeden z redaktorów, szelma Hektor Merlin, któremu obcięto białe, wypłatał nam psikusa. Finot, w rozpaczy, gryzmoli atak na Operę. Mam myśl: napisz ty recenzję ze sztuki, przysłuchaj się, przemyśl. Ja pójdę do gabinetu dyrektora kropnąć jakie trzy kolumny na barona i na twoją Beatrycze: jutro będą się djablo skrobali za ucho.
— Więc oto jak i gdzie robi się dziennik? rzekł Lucjan.
— Zawsze tak, odparł Lousteau. Od dziesięciu miesięcy jak w nim jestem, dziennik zawsze jest bez skryptu o ósmej wieczór. Wielki projekt, który nie urzeczywistni się nigdy, to aby mieć materjał na kilka numerów naprzód, ciągnął Lousteau. Oto dziesiąta, i niema ani wiersza. Aby świetnie skończyć numer, podbechtałem Felicjana Vernou i Natana: machną ze dwadzieścia dowcipów na posłów, na kanclerza, ministrów, w ostateczności na naszych przyjaciół. W takim wypadku, zmasakrowałoby się własnego ojca; człowiek jest jak korsarz, który nabija armaty złupionemi talarami, aby nie zginąć. Wysil się w recenzji na dowcip, a pozyskasz sobie Finota: jest wdzięczny z wyrachowania. To, w rezultacie, najlepszy i najpewniejszy rodzaj wdzięczności!...
— Cóż za ludzie ci dziennikarze!... wykrzyknął Lucjan. Jakto! więc trzeba siąść do stołu i być dowcipnym?
— Absolutnie tak, jak się zaświeca kinkiet... póki nie braknie oliwy.
W chwili gdy Lousteau otwierał drzwi, weszli dyrektor i du Bruel.
— Panie, rzekł autor do Lucjana, pozwól mi pan od siebie powiedzieć Koralji że ją odwieziesz do domu po kolacji, albo moja sztuka padnie. Biedna dziewczyna nie wie już co mówi ani co robi, gotowa płakać gdzie trzeba się śmiać, a śmiać się gdzie trzeba płakać. Już zaczynają gwizdać. Może pan jeszcze ocalić sztukę. Przecie to znów nie takie nieszczęście, przespać się ze śliczną dziewczyną.
— Panie, nie jest w moim zwyczaju znosić rywalów.
— Nie powtarzaj jej pan tego, rzekł dyrektor, spoglądając na autora; dziewczyna zdolnaby była wyrzucić Camusota i zrujnowałaby się na gładkiej drodze. Ten godny właściciel Złotego kokona daje Koralji dwa tysiące franków miesięcznie, płaci wszystkie kostjumy i klakę.
— Ponieważ pańskie przyrzeczenie nie obowiązuje mnie do niczego, ratuj pan sztukę, rzekł Lucjan tonem łaskawego sułtana.
— Ale nie bądź pan twardy dla tego uroczego stworzenia, rzekł błagalnie de Bruel.
— Paradne! mam więc równocześnie pisać recenzję ze sztuki i robić słodkie oczy do pierwszej naiwnej, niech będzie! wykrzyknął poeta.
Autor znikł, dawszy znak Koralji, która, od tej chwili, grała cudownie. Vignol, piastujący rolę starego alkada, w której objawił poraz pierwszy swój talent w zakresie „starców“, oznajmił, wśród grzmotu oklasków:
Panowie, sztuka którą mieliśmy zaszczyt wam przedstawić, jest pióra Raula i Cursy’ego.
— A, Natan umaczał palce w tej sztuce! rzekł Lousteau, nie dziwi mnie już jego obecność.
— Koralja! Koralja! ryczał rozszalały parter.
Z loży, w której siedzieli dwaj kupcy, rozległ się piorunowy głos:
— I Floryna!
— Floryna i Koralja! powtórzyło wówczas kilka głosów.
Kurtyna się podniosła, Vignol ukazał się z dwiema aktorkami, którym Matifat i Camusot rzucili po wieńcu; Koralja podniosła swój i podała go Lucjanowi. Dla Lucjana te dwie godziny spędzone w teatrze były niby sen. Kulisy, mimo swych okropności, zaczęły dzieło czarnoksięstwa. Poeta, jeszcze niewinny, zaciągnął się tchem wyuzdania i powietrzem rozkoszy. W tych brudnych zastawionych kurytarzach, oświetlonych kopcącemi i zatłuszczonemi lampkami, panuje jakby zaraza która pożera duszę. Życie przestaje tam być święte i rzeczywiste. Człowiek śmieje się z rzeczy poważnych, a rzeczy niemożebne wydają się prawdziwe. Był to dla Lucjana niby narkotyk, a Koralja zanurzyła go do reszty w radosnem pijaństwie. Żyrandol zgasł. W sali pozostały już tylko garderobiane, z hałasem zbierając podnóżki i zamykając loże. Rampa, zdmuchnięta od jednego zamachu niby świeczka, ziała straszliwym zaduchem. Kurtyna znów się podniosła. Latarka spuściła się z powały. Strażacy rozpoczęli ront w towarzystwie maszynistów. Po feerji sceny, po widoku lóż pełnych ładnych kobiet, po oszałamiających światłach, po wspaniałej magji dekoracyj i kostjumów, — chłód, ohyda, ciemność, pustka. To było wstrętne. Lucjan stał pogrążony w nieopisanem zdumieniu.
— Cóż, idziesz? rzekł Lousteau z wyżyn sceny. Skacz z loży tutaj.
Jednym skokiem, Lucjan znalazł się na scenie. Ledwie poznał Florynę i Koralję, rozebrane, zawinięte w płaszcze, z głową okrytą kapeluszem o czarnych skrzydłach, podobne motylom które wróciły w swą larwę.
— Czy będzie pan tak łaskaw podać mi ramię? rzekła Koralja ze drżeniem.
— Chętnie, odparł Lucjan, który uczuł serce aktorki na swojem, tłukące się jak u schwytanego ptaka.
Aktorka, przyciskając się do poety, doznawała rozkoszy kotki która trze się o nogę pana z lubieżnym żarem.
— Więc będziemy jedli kolację razem! rzekła.
Wszyscy czworo wyszli i ujrzeli dwa pojazdy nawprost wyjścia artystów. Koralja kazała Lucjanowi wsiąść do dorożki, gdzie już znajdował się Camusot i jego teść, zacny pan Cardot. Ofiarowała również miejsce du Bruelowi. Dyrektor pojechał z Floryną, Matifatem i Stefanem Lousteau.
— Straszne są te dorożki! rzekła Koralja.
— Czemu nie ma pani powozu? odparł du Bruel.
— Czemu? wykrzyknęła z irytacją. Nie chcę mówić o tem w obecności pana Cardot, który z pewnością kształcił swego zięcia. Czy uwierzyłby pan, że ten oto pan Cardot, jak go widzicie, stary i chuderlawy, daje Florentynie ledwie pięćset franków na miesiąc, akurat tyle ile trzeba aby zapłacić mieszkanie i mieć co włożyć do gęby? Stary margrabia de Rochegude, który ma sześćset tysięcy renty, ofiarowuje mi powóz od dwóch miesięcy. Ale ja jestem artystka, a nie taka...
— Będzie pani miała powóz pojutrze, panno Koraljo; nigdy mi pani o tem nie wspomniała.
— Czyż o to trzeba prosić? Jakto! więc kiedy się kocha kobietę, pozwala się jej brodzić w błocie lub naraża się ją aby łamała nogi idąc pieszo? Jedni chyba rycerze łokcia radzi widzą zabłocone falbanki.
Mówiąc te słowa z irytacją od której Camusotowi pękało serce, Koralja odszukała nogę Lucjana i ściskała ją między swemi, ujęła go za rękę i tuliła ją. Zamilkła, cała skupiona w nieopisanej rozkoszy, w jakiej te biedne stworzenia znajdują nagrodę za wszystkie przeszłe zgryzoty, za swe nieszczęścia: chwile te rozwijają w ich duszy poezję obcą innym kobietom, nieznającym, na szczęście, tych gwałtownych kontrastów.
— Grała pani w końcu tak dobrze jak panna Mars, rzekł du Bruel do Koralji.
— Tak, rzekł Camusot; zpoczątku, widać było że pannie Koralji coś przeszkadza; ale, od końcowej sceny drugiego aktu, była wprost bajeczna. Ma połowę zasługi w pańskiem powodzeniu.
— A ja połowę w jej, rzekł du Bruel.
— Ot, bajecie, i tyle, rzekła zmienionym głosem.
Aktorka skorzystała z chwili ciemności aby podnieść do ust rękę Lucjana i ucałowała ją zlewając łzami. Lucjan uczuł się wzruszony do szpiku. Pokora zakochanej kurtyzany kryje w sobie przepychy zdolne zawstydzić aniołów.
— Pan łaskawy ma pisać recenzję, rzekł du Bruel do Lucjana, może pan wtrącić cudowny ustęp o naszej drogiej Koralji.
— Och, chciej pan nam oddać tę małą przysługę, rzekł Camusot błagalnym głosem, znajdziesz we mnie człowieka bardzo oddanego w każdej okoliczności.
— Ależ dajcie panu spokój, krzyknęła aktorka, wściekła; napisze co będzie chciał. Camusot, kupuj mi powozy a nie pochwały.
— Będzie je pani miała bardzo tanio, odparł grzecznie Lucjan. Nigdy nie pisywałem w dziennikach, nie znam ich obyczajów, będzie pani miała pierwociny mego pióra...
— To paradne! rzekł du Bruel.
— Oto ulica de Bondy, rzekł stary Cardot, którego wybuch Koralji ściął z nóg.
— Ja będę miała pierwociny twego pióra, a ty mego serca, szepnęła Koralja w przelotnej chwili przez którą została sama z Lucjanem.
Pospieszyła za Floryną do sypialni, aby przywdziać posłaną tam wprzódy tualetę. Lucjan nie znał zbytku, jaki roztaczają u aktorek albo u swoich kochanek zbogaceni przemysłowcy, chcący używać życia. Mimo iż Matifat, który nie miał fortuny tak znacznej jak jego przyjaciel Camusot, nie bardzo się wysadził, Lucjan zdumiał się, widząc jadalnię artystycznie przybraną, wybitą zielonem suknem usianem gwoździkami o złoconych łebkach, piękne lampy, wazony pełne kwiatów, dalej salon obity żółtym jedwabiem w bronzowy deseń, meble najmodniejszego kroju, pyszny świecznik, perski dywan. Zegar, kandelabry, kominek, wszystko było w dobrym smaku. Matifat polecił urządzenie całości Grindotowi[32], młodemu architektowi który mu stawiał dom, i który, znając przeznaczenie apartamentu, wypieścił go z osobliwem staraniem. To też, Matifat, zawsze kupiec, z niesłychaną ostrożnością dotykał najmniejszej bagateli, ciągle miał przed oczyma cyfrę rachunku i patrzał na te wspaniałości jak na klejnoty nieopatrznie wyjęte z puzderka.
— Niema co! trzeba będzie tak samo urządzić Florentynę! oto myśl, którą czytało się w oczach starego Cardot.
Lucjan zrozumiał naraz, czemu stan pokoju, w którym mieszkał Lousteau, nie trapił dziennikarza, posiadającego serce Floryny. Jako tajemny król owych festynów, Stefan korzystał z tych wszystkich pięknych rzeczy. To też, mimowoli, przyjmował pozycję pana domu, stojąc przed kominkiem i rozmawiając z dyrektorem, który winszował du Bruelowi.
— Skrypt! skrypt! krzyknął Finot wchodząc. Nic niema w skrzynce. Zecerzy wzięli do składania mój artykuł i niebawem skończą.
— Idziemy, rzekł Stefan. Znajdziemy stół i światło w buduarze Floryny. Jeśli pan Matifat zechce nam dostarczyć papieru i atramentu, sklecimy dziennik gdy panie będą się ubierać.
Cardot, Camusot i Matifat znikli, skwapliwie szukając piór, scyzoryków i innych potrzebnych sprzętów. W tej chwili, jedna z najładniejszych tancerek owego czasu, Tulja[33], wpadła do salonu.
— Moje drogie dziecko, rzekła do Finota, będziesz miał swoich sto abonamentów, nie będą kosztowały dyrekcję ani grosza, już je umieszczono, narzucono je chórom, orkiestrze i baletowi. Twój dzienniczek jest tak zabawny, że nikt nie będzie się skarżył. Będziesz miał loże. Oto za pierwszy kwartał, rzekła podając dwa banknoty. Zatem, nie pastw się już nade mną!
— Jestem zgubiony! wykrzyknął Finot. Przepadł naczelny artykuł do jutrzejszego numeru, bo w ten sposób trzeba mi cofnąć mą bezwstydną napaść...
— Cóż za świetna myśl, moja boska Lais, wykrzyknął Blondet, który wszedł za tancerką z Natanem, Vernou i wprowadzonym przezeń Klaudjuszem Vignon. Zostaniesz z nami na kolacji, albo cię zgniotę jak motyla do którego jesteś podobna. Jako tancerka, nie wzniecisz tutaj żadnej rywalizacji. Co do piękności, to jesteście wszystkie zanadto sprytne aby być zazdrosne o siebie publicznie.
— Mój Boże! przyjaciele, du Bruel, Natan, Blondet, ratujcie mnie, wykrzyknął Finot. Trzeba mi pięciu kolumn.
— Wypełnię dwie moją recenzją, rzekł Lucjan.
— Ja, z mego tematu, wycisnę jedną, rzekł Lousteau.
— No więc, Natan, Vernou, du Bruel, zróbcie mi koncepty na zamknięcie numeru. Poczciwy Blondet mógłby mi wygodzić dwiema kolumienkami na pierwszą stronicę. Pędzę do drukarni. Na szczęście, Tulja ma powóz.
— Tak, ale siedzi w nim książę z ambasadorem niemieckim, rzekła.
— Zaprośmy księcia i ambasadora, rzekł Natan.
— Brawo! Niemiec, tęgo pije, nabożnie słucha, nagadamy mu tyle bezeceństw, że będzie miał co opowiadać u siebie na dworze, wykrzyknął Blondet.
— Któż jest, z nas wszystkich, dość poważną osobistością, aby zejść z nimi gadać? rzekł Finot. Ty, du Bruel, ty jesteś biurokrata, sprowadź księcia de Rhetoré, ambasadora, i podaj ramię Tulji. Mój Boże, ależ ta Tulja piękna dziś wieczór!...
— Będzie nas trzynaścioro! rzekł Matifat, blednąc.
— Nie, czternaścioro! rzekła Florentyna, wchodząc; przychodzę pilnować milorda Cardot! (maylord Kerdote).
— Zresztą, rzekł Lousteau, Blondet przyszedł z Klaudjuszem Vignon.
— Przywiodłem go, iżby pił, odparł Blondet, biorąc kałamarz. No, wy tam chłopcy, ruszcie dowcipem za te pięćdziesiąt sześć butelek wina które wypijemy, rzekł do Natana i do Vernou. Zwłaszcza, baczność na du Bruela, to urodzony kawalarz, podgrzejcie go tylko, a wyciśnięcie zeń parę soczystych konceptów.
Lucjan, pobudzony chęcią zdania egzaminu wobec tak wybitnych osobistości, napisał swój pierwszy artykuł na buduarowym stoliku Floryny, przy blasku różowych świec zapalonych przez Matifata.

PANORAMA-DRAMATIQUE.

Pierwsze przedstawienie „Alkada w opałach“, imbroglio w 3-ch. aktach. — Debiut panny Floryny. — Panna Koralja. — Vignol. „Wchodzą, wychodzą, rozmawiają, przechadzają się, szukają czegoś a nie znajdują nic, ciągły gwar, zamęt... Alkad zgubił córkę a odnajduje czapkę: czapka coś nie na jego miarę, ani chybi, to czapka złodzieja. Gdzie złodziej? znów wchodzą, wychodzą, mówią, przechadzają się, szukają w najlepsze. Wreszcie, Alkad znajduje jakiegoś mężczyznę bez swej córki i córkę bez mężczyzny, ku zadowoleniu tego godnego urzędnika, ale nie publiczności. Spokój wraca, Alkad chce badać więźnia. Stary sędzia zasiada w wielkim sędziowskim fotelu, odwijając sędziowskie rękawy. Hiszpanja jest jedynym krajem, gdzie widzi się alkadów nurzających się w owych wielkich rękawach, gdzie widzi się na szyjach alkadów owe krezy, które, w teatrach paryskich, stanowią połowę ich funkcyj. Ten alkad, który tyle się nadreptał kroczkiem astmatycznego starca, to Vignol, Vignol następca Potiera, młody człowiek który tak dobrze odtwarza staruszków, że najstarsi z publiczności odmłodnieli od śmiechu. Jest przyszłość stu starców w tem obnażonem czole, w tym trzęsącym głosie, w tych piszczelach uginających się pod ciałem Geronta. Ten młody aktor jest tak stary, że przeraża: widz czuje lęk aby ta starość nie udzieliła się jak zaraźliwa choroba. Cóż za cudowny alkad! Cóż za paradny uśmiech niepokoju! cóż za ważna głupota! cóż za ośla godność; cóż za niepewność prawoznawcza! jak ten człowiek wie dobrze, że wszystko, naprzemian, może być fałszem i prawdą! Jakiż on godny zostać ministrem konstytucyjnego króla! Każde pytanie alkada nieznajomy odbija pytaniem; Vignol odpowiada w ten sposób, iż, pytany odpowiedziami, alkad wyjaśnia wszystko zapomocą pytań. Ta scena wysokiego komizmu, w której wieje jakby dech Moliera, wprawiła salę w szał radości. Wszyscy na scenie zdawali się zadowoleni; ale, co do mnie, nie jestem zdolny powiedzieć o ile sprawa jest jasna lub ciemna: była przy śledztwie córka alkada, wcielona przez prawdziwą córę Andaluzji, Hiszpankę o hiszpańskich oczach, hiszpańskiej cerze, hiszpańskiej kibici, hiszpańskim chodzie, Hiszpankę od stóp do głowy, ze sztyletem za podwiązką, miłością w sercu, krzyżykiem na piersiach. Z końcem aktu, ktoś mnie zagadnął jak idzie sztuka, odparłem: „Ma czerwone pończochy z zieloną strzałką, stopkę ot tycią w lakierowanych pantofelkach, i najpiękniejszą nogę w Andaluzji“. Ach, ta córka alkada! kiedy się na nią patrzy, miłość przychodzi do ust, rodzi straszliwe pragnienia, ma się ochotę skoczyć na scenę i ofiarować jej swą chatkę i serce, albo trzydzieści tysięcy funtów renty i swoje pióro. Ta córa Andaluzji jest najpiękniejszą aktorką w Paryżu. Koralja — trzebaż ją nazwać po imieniu — potrafiłaby być hrabiną lub gryzetką. Nie wiadomo, pod jaką postacią podobałaby się więcej. Będzie czem zechce, urodzona jest do wszystkiego: czyż to nie najwyższa pochwała dla bulwarowej aktorki?
„W drugim akcie zjawia się Hiszpanka z Paryża, z twarzyczką kamei i morderczemi oczami. Zapytałem ją znowuż skąd przybywa; powiedziano mi, że z za kulis i że nazywa się Floryna; ale, na honor, nie mogłem w to uwierzyć, tyle miała ognia w ruchach, tyle szału w swej miłości. Ta rywalka córki alkada jest żoną magnata wykrojonego z płaszcza Almawiwy, którego materja starczy na stu magnatów z bulwarów. Floryna nie miała wprawdzie ani czerwonych pończoch z zieloną strzałką, ani lakierowanych trzewiczków, ale miała mantylę, welon, którym posługiwała się bajecznie, urodzona dama! Pokazała, w sposób wprost cudowny, że tygrysica może się stać kotką. Po miłych słówkach jakie obie Hiszpanki wymieniły z sobą, zrozumiałem, że musi tu być jakiś dramat zazdrości w powietrzu. Potem, kiedy wszystko miało się ułożyć, głupota alkada poplątała rzecz na nowo. Cały ten świat pochodni, bogaczy, lokajów, Figarów, magnatów, alkadów, dziewczyn i kobiet, zaczął na nowo szukać, chodzić, wracać, krążyć. Intryga zawikłała się, a ja pozwoliłem się jej wikłać: te dwie kobiety, zazdrosna Floryna i szczęśliwa Koralja, zamotały mnie do reszty w fałdy swoich spódniczek i mantylek, i zaprószyły mi oko swemi maleńkiemi nóżkami.
„Zdołałem dotrwać do trzeciego aktu jako tako spokojnie, nie ściągnąwszy interwencji komisarza policji ani nie zgorszywszy sali; od tej chwili, wierzę w potęgę publicznej i religijnej moralności, któremi tak bardzo zajmują się Izby poselskie, iż możnaby mniemać, że wogóle już niema moralności we Francji. Zdołałem zrozumieć, że chodzi o mężczyznę który kocha dwie kobiety nie będąc kochany, lub też jest kochany nie kochając, który nie kocha alkadów i którego alkadowie nie kochają; ale który, to pewna, jest dzielnym człekiem kochającym kogoś, samego siebie, lub, w braku lepszego przedmiotu, Boga, zostaje bowiem mnichem. Jeżeli chcecie wiedzieć więcej, pędźcie do Panorama-Dramatique. Już was uprzedziłem, że trzeba iść pierwszy raz aby się oswoić z tryumfalnemi czerwonemi pończoszkami, z nóżką pełną obietnic, z oczami przez które sączy się promień słońca, z finezjami kobiety-Paryżanki przebranej za córę Andaluzji, i córy Andaluzji przebranej za Paryżankę; następny raz, aby się ucieszyć sztuką, która ubawi was do łez rolą starca, a wzruszy do łez postacią zakochanego magnata. Sztuka powiodła się w dwojakim sposobie. Aktor, który, jak powiadają, miał za współpracownika jednego z naszych wielkich poetów, palnął w samo sedno sukcesu z dwururki, nabiwszy każdą lufę rozkoszną dziewuszką; to też, omal nie ubił na śmierć widowni oszalałej z rozkoszy. Nogi tych dwóch dziewczyn kryły swoim wdziękiem cały dowcip autora. Mimo to, kiedy obie rywalki zeszły ze sceny, spostrzegało się że djalog jest zręczny, co dosyć tryumfalnie dowodzi wartości sztuki. Autora wymieniono wśród oklasków które przyprawiły o niepokój architekta; ale autor, oswojony z wybrykami pijanego Wezuwjusza kipiącego pod żyrandolem, nie zadrżał: jest nim pan de Cursy. Co się tyczy dwóch aktorek, odtańczyły słynne bolero sewilskie, które znalazło niegdyś łaskę przed Ojcami głośnego soboru, a które cenzura przepuściła, mimo niebezpiecznej wymowy póz. To bolero wystarczy, aby ściągnąć wszystkich starców, którzy nie wiedzą co począć ze swą resztką zasobów miłosnych; jestem na tyle litościwy, iż ostrzegam ich, aby doskonale przetarli lornetki“.
Gdy Lucjan pisał te stronice, które sprawiły rewolucję w dziennikarstwie, odsłaniając nowy i oryginalny sposób ujęcia przedmiotu, Lousteau gryzmolił artykulik, rzekomo obyczajowy, pod tytułem Ex-Piękniś, który zaczynał się tak:
„Piękniś z czasów Cesarstwa, jestto człowiek zawsze długi i szczupły, dobrze zakonserwowany, który nosi sznurówkę i krzyż Legji. Nazywa się coś w rodzaju Potelet; aby zaś być dobrze widzianym na dworze, baron Cesarstwa przyozdobił się maleńkim du: jest baronem du Potelet, z gotowością wrócenia do dawnego Poteleta na wypadek rewolucji. Człowiek dwulicowy zresztą jak jego imię, nadskakuje diuszessom w salonach St. Germain, odznaczywszy się wprzód jako chlubny, pożyteczny i przyjemny nosi-ogonek siostry człowieka którego wstyd zabrania mi nazwać. Jeżeli du Potelet zapiera się swych usług przy Jej Cesarskiej Wysokości, wyśpiewuje jeszcze romance swej poufnej dobrodziejki...“
Artykuł był stekiem osobistych aluzyj dość płaskich, jak to w owej epoce, rodzaj ten bowiem później wydoskonalono znakomicie, zwłaszcza w Figarze. Lousteau przeprowadzał naszpikowaną błazeństwami paralelę między panią de Bargeton, do której baron du Châtelet się zaleca, a ościstą rybą: koncept wyzyskano z werwą, zdolną zabawić nawet tych którzy nie znali osób. Châtelet porównany był do czapli. Amory czapli, która nie mogła przełknąć ościstej ryby, opisane były z nieprzepartym komizmem. Żart ten, rozprowadzony na kilka artykułów, miał, jak wiadomo, ogromny rozgłos w dzielnicy St.-Germain i był jedną z tysiąca przyczyn obostrzeń wprowadzonych w prasie. W godzinę potem, Blondet, Lousteau, Lucjan, wrócili do salonu, gdzie rozmawiali biesiadnicy, książę, ambasador i cztery kobiety, trzej kupcy, dyrektor teatru i Finot. Chłopiec z drukarni, strojny w sakramentalną papierową czapkę, przyszedł już nacierać o skrypt.
— Zecerzy odejdą, jeśli im nic nie przyniosę.
— Masz, daj im dziesięć franków i niech czekają, odparł Finot.
— Jeśli im dam tych dziesięć franków, proszę pana, urżną się i dobranoc z numerem.
— Zdrowy rozsądek tego pacholęcia przeraża mnie, rzekł Finot.
Właśnie w chwili gdy ambasador przepowiadał świetną przyszłość temu urwisowi, weszli trzej autorowie. Blondet przeczytał nader dowcipny artykuł przeciw Romantykom. Koncept Stefana Lousteau przyjęto uśmiechem. Aby nie wywoływać zbytniego oburzenia w dzielnicy St.-Germain, książę de Rhéthoré poradził wsunąć mimochodem jakiś komplement dla pani d’Espard.
— No, a pan, młody człowieku, przeczytaj nam co napisałeś, rzekł Finot.
Kiedy Lucjan, który drżał ze strachu, skończył, salon rozbrzmiewał od oklasków, aktorki ściskały neofitę, trzej kupcy dusili go w objęciu, du Bruel podał mu rękę i miał łzy w oczach, dyrektor wreszcie zapraszał go na obiad.
— Niema już dzieci, rzekł Blondet. Ponieważ pan de Chateaubriand zużył już epitet boskiego dziecięcia dla Wiktora Hugo, muszę powiedzieć panu poprostu, że jesteś człowiekiem z sercem, głową i stylem.
— Pan de Rubempré należy do dziennika, rzekł Finot, dziękując Stefanowi i rzucając mu przebiegłe spojrzenie handlarza żywym towarem.
— Jakie dowcipy sfabrykowaliście? rzekł Lousteau do Blondeta i du Bruela.
— Oto płody du Bruela, rzekł Natan.
*** Widząc jak bardzo wicehrabia d’A... zaprząta sobą publiczność, wicehrabia Demostenes powiedział wczoraj: „Może zostawią mnie w spokoju“.
*** Pewna dama powiedziała do pewnego rojalisty, który ganił metodę pana Pasquier, jako wznawiającą system Decazes’a: „Tak, ale ma łydki nawskroś monarchiczne“.
— Po takim początku, nie pytam już o dalsze, wszystko będzie doskonale, rzekł Finot. Biegnij, zanieś im to, rzekł do chłopca. Dziennik trochę spóźniony, ale to nasz najlepszy numer, rzekł zwracając się do pisarzy, którzy już spoglądali na Lucjana z odcieniem niechęci.
— Ma głowę ten chłopak, rzekł Blondet.
— Artykuł bardzo tęgi, rzekł Klaudjusz Vignon.
— Do stołu, wołał Matifat.
Książę podał ramię Florynie, Koralja pociągnęła Lucjana, tancerka miała z jednej strony Blondeta, z drugiej niemieckiego ambasadora.
— Nie rozumiem, czemu wy napadacie na panią de Bargeton i na barona du Châtelet, którego, jak słyszę, mianowano prefektem Charenty i referendarzem stanu.
— Pani de Bargeton potraktowała Lucjana jak chłystka, rzekł Lousteau.
— Takiego pięknego młodego człowieka! zdziwił się ambasador.
Kolacja, podana na nowem srebrze, sewrskiej porcelanie, cieniutkim i lśniącym obrusie, oddychała solidnym przepychem. Chevet przygotował menu, wina wybrał najsłynniejszy specjalista, przyjaciel kupieckiej trójcy. Lucjan, który po raz pierwszy oglądał zbliska zbytek paryski, stąpał z jednej niespodzianki w drugą, ale ukrywał swe zdumienie, jak człowiek z głową, sercem i stylem, na którego pasował go Blondet.
Mijając salon, Koralja szepnęła do ucha Florynie:
— Zrób to dla mnie, i upij Camusota tak, aby musiał nocować.
— Wzięło cię? spytała Floryna, posługując się gwarą kulis.
— Nie, moja droga, kocham! odparła Koralja z cudownem ściągnięciem ramion.
Słowa te zabrzmiały w uchu Lucjana całą gamą pokus. Koralja była wyśmienicie ubrana, tualeta uwydatniała umiejętnie jej uroki, każda bowiem kobieta posiada sobie właściwe doskonałości. Suknia jej, jak i suknia Floryny, zrobiona była z cudownej materji dotąd nieznanej, nazwanej jedwabnym muślinem; ten przywilej nowalji należał na kilka dni do Camusota, potężnego odbiorcy fabryk lyońskich, jako szefa firmy pod Złotym kokonem. Tak więc, miłość i strój, owa barwiczka i zapach kobiety, podnosiły urok szczęśliwej Koralji. Rozkosz oczekiwana i która się nie wymknie, wywiera potężny czar na młodych ludzi. Być może, pewność jest, w ich oczach, całym urokiem podejrzanych lokali, może jest ona tajemnicą długotrwałych wierności? Miłość czysta, szczera, słowem pierwsza miłość, połączona z jednem z owych kapryśnych zachceń jakim podlegają te biedne istoty, a także z podziwem wywołanym niezwykłą pięknością Lucjana, tchnęła inteligencję w serce Koralji.
— Kochałabym cię, choćbyś był brzydki i chory! szepnęła mu do ucha, siadając do stołu.
Cóż za słowo dla poety! Camusot rozwiał się w mgłę; Lucjan nie widział go już, patrząc na Koralję. Zali człowiek będący samem użyciem i samą wrażliwością, znudzony szarzyzną prowincji, przyciągany otchłaniami Paryża, znużony nędzą, szarpany przymusową wstrzemięźliwością, zmęczony klasztornem życiem ulicy de Cluny, pracami bez rezultatu, mógł się wyrwać z tej świetnej uczty? Lucjan tkwił jedną nogą w łóżku Koralji a drugą w lepie dziennikarstwa, za którem tyle się nagonił nie mogąc go dosięgnąć. Po tylu daremnych czatach przy ulicy du Sentier, znajdował dziennik przy stole, pijący na umór, wesoły, dobroduszny. Kosztował zemsty za wszystkie swe cierpienia, w artykule, mającym, nazajutrz, przeszyć dwa serca, w które dawno, ale napróżno, pragnął przelać wściekłość i ból jakiemi go napojono. Patrząc na Stefana, powiadał sobie: „Oto przyjaciel!“ nie podejrzewając, że już Lousteau obawia się go jako niebezpiecznego rywala. Lucjan popełnił ten błąd, iż pokazał cały talent: artykuł mierny byłby dlań o wiele korzystniejszy. Blondet przeciwważył zawiść pożerającą Stefana, mówiąc Finotowi, że trzeba kapitulować przed talentem, skoro jest tej miary. Ten wyrok rozstrzygnął o postępowaniu Stefana, który postanowił zostać przyjacielem Lucjana i porozumieć się z Finotem, aby wyzyskać nowego przybysza, utrzymując go w niedostatku. Postanowienie to, powzięte szybko i zrozumiane przez tych dwóch ludzi w całej rozciągłości, wyraziło się w paru zdaniach na ucho:
— Ma talent.
— Będzie wymagający!
— Och!
— Dobrze!
— Ilekroć wieczerzam w towarzystwie francuskich dziennikarzy, zawsze doświadczam uczucia pewnego niepokoju, rzekł dyplomata niemiecki ze spokojną i godną dobrodusznością, zwracając się do Blondeta, którego spotkał już u hrabiny de Montcornet. Jest jedno powiedzenie Blüchera, które panom dane jest urzeczywistnić.
— Jakie? spytał Natan.
— Kiedy Blücher przybył na wzgórze Montmartre, wraz z Saakenem, w 1814 — darujcie mi, panowie, że przenoszę was myślą w ten dzień tak dla was fatalny — Saaken, który był brutal, rzekł: „Zatem, puścimy z dymem Paryż! — Niechże Bóg broni, Francja umrze tylko z tego!“ odparł Blücher, ukazując ten wielki wrzód, który rozciągał się u ich stóp, rozżarzony i dymiący, w dolinie Sekwany. Błogosławię Boga, że niema dzienników w moim kraju, ciągnął po pauzie ambasador. Jeszcze nie opamiętałem się z przerażenia, o jakie mnie przyprawił ten mały człowieczek ubrany w czapkę z papieru, który, w dziesiątym roku, posiada rozum starego dyplomaty. To też, dziś wieczór, mam uczucie, jakbym wieczerzał w towarzystwie lwów i panter, które czynią mi ten zaszczyt że chowają swoje pazury.
— Nie ulega wątpliwości, rzekł Blondet, że moglibyśmy powiedzieć i udowodnić Europie, że Wasza Ekscelencja zwymiotował, dzisiejszego wieczoru, węża, że omal go nie zaszczepił pannie Tulji, najpiękniejszej z naszych tancerek. Na ten temat, moglibyśmy snuć komentarze o Ewie, Biblji, pierwszym i ostatnim grzechu. Ale proszę się uspokoić, Ekscelencja jest naszym gościem.
— To byłby dobry kawał, rzekł Finot.
— Wydrukowalibyśmy szereg rozpraw naukowych o wszelakiego rodzaju wężach znalezionych w sercu i ciele człowieka, aby wreszcie dojść do ciała dyplomatycznego, rzekł Lousteau.
— Moglibyśmy pokazać jakiegokolwiek węża w tym oto słoju po nalewce wiśniowej, dorzucił Vernou.
— Ekscelencja gotówby w końcu sam uwierzyć, rzekł Vernou do dyplomaty.
— Panowie, nie budźcie pazurów które śpią! wykrzyknął książę de Rhéthoré.
— Wpływ, potęga dziennika są dopiero w zaraniu, rzekł Finot, dziennikarstwo przechodzi okres dziecięctwa, urośnie. Wszystko, za dziesięć lat, podda się królestwu prasy. Myśl rozświeci wszystko, myśl...
— Splugawi wszystko, rzekł Blondet, wpadając w słowo.
— Koncept! rzekł Klaudjusz Vignon.
— Będzie tworzyła królów, rzekł Lousteau.
— A burzyła monarchje, rzekł dyplomata.
— To też, rzekł Blondet, gdyby prasa nie istniała, lepiej byłoby jej nie wynajdywać; ale istnieje, żyjemy nią.
— Umrzecie na nią, rzekł dyplomata. Czy nie widzicie, że podniesienie mas (w przypuszczeniu że je oświecacie) utrudni wielkość jednostki; że, siejąc w sercu niższych klas krytykę, będziecie zbierali bunt i będziecie jego pierwszemi ofiarami? Co rozbijają w Paryżu, kiedy przychodzi do rozruchów?
— Latarnie, rzekł Natan; ale jesteśmy zbyt skromni aby się obawiać; wybijają nam tylko szyby.
— Jesteście narodem zbyt inteligentnym, aby dać się rozwinąć jakiemukolwiek rządowi, rzekł ambasador. Inaczej, rozpoczęlibyście piórem podbój Europy, której oręż wasz nie umiał utrzymać.
— Dzienniki są złem, rzekł Klaudjusz Vignon. Można było spożytkować to zło, ale rząd chce je zwalczać. Przyjdzie do starcia. Kto ulegnie? Oto pytanie.
— Rząd! rzekł Blondet, toż krzyczę to do upadłego. We Francji, dowcip silniejszy jest niż wszystko, dzienniki zaś, oprócz dowcipu wszystkich inteligentnych ludzi razem, mają i hipokryzję Tartufa.
— Blondet, Blondet, rzekł Finot, idziesz za daleko! są tutaj abonenci.
— Ty jesteś właścicielem jednego z handlów trucizny, bądźże tedy w strachu; ale ja sobie kpię ze wszystkich waszych kramów, mimo że z nich żyję!
— Blondet ma słuszność, rzekł Klaudjusz Vignon. Dziennik, miast być kapłaństwem, stał się orężem partji; z oręża stał się handlem; i, jak każdy handel, wyzuł się ze czci i wiary. Wszelki dziennik jest, jak powiada Blondet, kramem, gdzie sprzedaje się publiczności frazes dowolnej barwy. Gdyby istniał dziennik garbatych, udowadniałby, rano i wieczór, piękność, dobroć, potrzebę garbu. Dziennik ma za zadanie już nie oświecać, ale schlebiać mniemaniom. To też, wszystkie dzienniki staną się z czasem nikczemne, obłudne, bezwstydne, kłamliwe, mordercze; będą zabijać myśli, systemy, ludzi, i przez to właśnie będą kwitły. Będą miały przywilej wszystkich abstrakcyj: będzie zło, nie będzie winnego. My, t. j. ja, Vignon, ty, Lousteau, ty, Blondet, ty, Finot, będziemy Arystydesami, Platonami, Katonami, mężami na miarę Plutarcha; będziemy wszyscy niewinni, będziemy mogli umyć ręce od wszelkiego bezeceństwa. Napoleon wytłómaczył to zjawisko moralne czy niemoralne, jak wolicie, wspaniałem określeniem, które podyktowały mu jego studja nad Konwentem: „Zbrodnia zbiorowa nie obciąża nikogo“. Dziennik może sobie pozwolić na rzeczy najhaniebniejsze, nikt nie uważa aby był osobiście zbrukany.
— Ale władza stworzy represje, rzekł du Bruel; już je gotuje.
— Ba! rzekł Natan, co może prawo przeciw francuskiemu dowcipowi, najlotniejszemu ze wszystkich rozkładających środków?
— Myśl można zobojętnić tylko myślą, podjął Vignon. Terror, despotyzm, mogą jedynie zdławić francuskiego ducha, którego język nadaje się cudownie do aluzji, do dwuwykładności. Im dalej prawo pójdzie w represji, tem bardziej myśl wybuchnie, jak para w machinie bez klapy bezpieczeństwa. I tak: król robi wszystko dobrze; jeżeli dziennik będzie przeciw niemu, wówczas wszystko składa się na ministra, i naodwrót. Jeżeli dziennik wymyśli bezwstydną potwarz, ktoś mu ją powiedział. Z jednostką, która czuje się pokrzywdzoną, skwituje się, przepraszając ją z całą lojalnością. Jeśli zawleką dziennik przed kratki sądowe, skarży się że nie zażądano sprostowania; ale zażądajcie go, odmówi, śmiejąc się, bagatelizując zbrodnię. Wreszcie, oplwa swą ofiarę, kiedy tryumf jej stanie się jasny. Jeżeli go ukarzą, jeżeli go dotkną zbyt ciężką grzywną, postawi skarżącego pod pręgierz, jako wroga swobód, kraju i oświaty. Powie, że taki a taki pan jest złodziejem, dowodząc że jest najuczciwszym człowiekiem pod słońcem. Zatem, zbrodnie dziennika, bagatele! jego napastnicy, potwory! Temu kto go czyta codzień, dziennik może, w określonym czasie, wmówić co zechce. Dalej, wszystko co mu się nie podoba będzie niepatrjotyczne, on zaś nie myli się nigdy. Posłuży się religją przeciw religji, konstytucją przeciw królowi; sponiewiera władzę, jeśli władza nie pójdzie mu na rękę, pochwali ją, gdy będzie służyła namiętnościom pospólstwa. Aby zdobyć abonentów, będzie wymyślał najbardziej wzruszające baśnie. Dziennik podałby własnego ojca na surowo, przyprawionego solą konceptów, raczej niżby miał nie zająć lub nie zabawić czytelników; stanie się aktorem, wkładającym popioły syna do urny aby płakać naturalnemi łzami, kochanką poświęcającą wszystko dla ukochanego.
— Jednem słowem: to lud in folio, rzekł Blondet, przerywając.
— Lud pełen hipokryzji i bez szlachetności; wygna ze swego łona talent, jak Ateny wygnały Arystydesa. Ujrzymy, jak dzienniki, prowadzone zrazu przez ludzi wybitnych, podpadną później pod władzę najmierniejszych, którzy będą mieli ciągłość i podatność gumelastyki zbywającą genjuszom, lub pod władzę kramarzy, których stać będzie na to aby kupować sobie pióra. Widzimy już dziś takie rzeczy! Ale, za dziesięć lat, lada świeżo upieczony student będzie się uważał za wielkiego człowieka, wstąpi na kolumnę dziennika aby policzkować swoich poprzedników, będzie ich wlókł za nogi aby zająć ich miejsce. Napoleon miał wielką słuszność, nakładając kaganiec prasie. Założyłbym się, że gdyby dzienniki opozycyjne zdołały stworzyć rząd, atakowałyby, z całą zajadłością, temi samemi artykułami i argumentami jakiemi dziś mierzą w rząd królewski, ten własny rząd, gdyby im czego odmówił. Im więcej będzie się czyniło ustępstw dziennikarzom, tem bardziej dzienniki staną się wymagające. Miejsce dziennikarzy, którzy się dorobili, zajmą dziennikarze zgłodniali i biedni. Rana jest nieuleczalna, stanie się z każdym dniem złośliwsza, zuchwalsza; im większe będzie zło, tem bardziej będzie bezkarne, aż do dnia, w którym powstanie zamęt między dziennikarzami dla ich mnogości, jak przy wieży Babel. Wiemy wszyscy, ilu nas tu jest, że dzienniki pójdą w niewdzięczności dalej niż sami królowie; w spekulacji i rachunkach dalej niż najbrudniejszy przemysł; że pożrą nasze inteligencje sprzedając co rano swój tani bazar intelektualny; ale będziemy pisywać w nich wszyscy, jak ludzie którzy pracują w kopalni rtęci, wiedząc że w niej umrą. Tam, obok Koralji, siedzi młody człowiek... Jak się nazywa? Lucjan! jest piękny, jest poetą, i, co więcej dlań warte, człowiekiem z głową; otóż, przejdzie przez parę tych zamtuzów myśli zwanych dziennikami, rzuci tam najpiękniejsze myśli, wysuszy mózg, skazi duszę, popełni bezimienne podłości, które, w walce haseł, zastąpiły chytrość, łupiestwo, pożogi, trucicielstwo kondotierów. Kiedy wreszcie, jak tysiąc innych, roztrwoni swój piękny talent na korzyść akcjonarjuszów, ci handlarze trucizny pozwolą mu umrzeć z głodu jeśli będzie miał pragnienie, a z pragnienia jeśli będzie cierpiał głód.
— Dziękuję, rzekł Finot.
— Ech, Boże, rzekł Klaudjusz Vignon, wiedziałem o tem, jestem w tej kaźni, i przybycie nowego skazańca sprawia mi przyjemność. Blondet i ja, jesteśmy więcej warci od jegomościów którzy spekulują naszym talentem, a mimo to zawsze będziemy ich łupem. Mamy, obok inteligencji, serce, brak nam pazurów wyzyskiwacza. Jesteśmy leniwi, marzyciele, lubimy myśleć, dociekać; wypiją nasz mózg i potępią nas za niemoralność!
— Myślałam że będziecie zabawniejsi, wykrzyknęła Floryna.
— Floryna ma słuszność, rzekł Blondet, kurację chorób społecznych zostawmy szarlatanom zwanym mężami stanu. Jak mówi Charlet: „Nie plujmy do zupy, którą musimy jeść!“
— Wiecie, jakie wrażenie robi na mnie Vignon? rzekł Lousteau wskazując Lucjana. Jednej z owych grubych damulek z pewnych domów, co to mówią do studenta: „Mój mały, za młody jesteś, aby przychodzić tutaj...“
Koncept ten, przyjęty ogólnym śmiechem, spodobał się Koralji. Trójka kupców jadła i piła, przysłuchując się.
— Cóż za naród, w którym spotyka się tyle dobrego i złego! rzekł ambasador do księcia. — Panowie, jesteście rozrzutnicy, którzy nie mogą się zrujnować.
Tak więc, błogosławieństwem przypadku, żadnej nauki nie brakło Lucjanowi na kraju przepaści w którą miał się stoczyć. D’Arthez naprowadził poetę na szlachetną drogę pracy, budząc w nim hart, dla którego nie istnieją przeszkody. Lousteau, z samolubnych pobudek, starał się go zrazić, malując mu dziennikarstwo i literaturę w prawdziwem świetle. Lucjan nie chciał wierzyć w tyle ukrytego zepsucia; oto słyszał wreszcie dziennikarzy obnażających z krzykiem swe niedole, widział ich przy robocie, targających trzewia swej żywicielki w jasnowidzeniu przyszłości. Zajrzał, tego wieczoru, w samą głąb rzeczy. Miast zadrżeć od grozy na widok serca paryskiego zepsucia które tak dobrze osądził Blücher, on rozkoszował się i upajał lotnym dowcipem tej szajki. Ci ludzie, tak imponujący pod damasceńską zbroją swych nałogów i pod błyszczącym szyszakiem zimnej analizy, wydali mu się wyżsi od poważnych i zrównoważonych druhów z Biesiady. Przytem, Lucjan smakował pierwszych rozkoszy bogactwa, był pod urokiem zbytku, przepychów stołu; wybredne jego instynkty budziły się; pił pierwszy raz szacowne wina, smakował przednie potrawy wykwintnej kuchni; widział ambasadora, księcia, tancerkę, jak, w towarzystwie dziennikarzy, podziwiają ich okrutną władzę; uczuł straszliwą żądzę zapanowania nad tym światem królów, czuł w sobie siłę aby ich zwyciężyć. Wreszcie, siedziała przy nim Koralja, której dał oto kosztować tryumfu zapomocą kilku frazesów, patrzał na nią w blasku jarzących świec, przez opar półmisków i mgłę pijaństwa, zdawała mu się boską, miłość czyniła ją tak piękną! Ta dziewczyna była zresztą najładniejszą, najbardziej uroczą aktorką w Paryżu. Biesiada, owo niebo szlachetnej inteligencji, musiała ulec wobec tej pełni pokus. Sąd znawców połaskotał autorską próżność Lucjana: zakosztował pochwały przyszłych rywalów! Powodzenie artykułu i zdobycz Koralji, to były dwa tryumfy, zdolne zawrócić i mniej młodą głowę.
Podczas tej rozmowy, całe zgromadzenie jadło wyśmienicie i piło potężnie. Lousteau, sąsiad Camusota, wlał mu niepostrzeżenie parę razy kirszu do wina i podniecił jego ambicję wypicia duszkiem. Manewr przeprowadzony był tak zręcznie, że kupiec nie poznał się na nim: uważał się, w swoim rodzaju, za równie sprytnego jak dziennikarze. Ostre koncepty zaczęły krążyć kiedy podano deser i ciężkie wina. Dyplomata, człowiek wielkiego taktu, z chwilą gdy uczuł iż kwiat inteligencji chyli się ku rozpasaniu, jakiem zwykle kończą się te orgje, dał znak księciu i tancerce i wszyscy troje znikli. Z chwilą gdy Camusot stracił przytomność, Koralja i Lucjan, którzy, przez całą wieczerzę, zachowywali się jak zakochana para piętnastolatków, zbiegli czemprędzej i wskoczyli do dorożki. Ponieważ Camusot leżał pod stołem, Matifat sądził że znikł w towarzystwie aktorki; zostawił swoich gości, palących, pijących, śmiejących się, dysputujących, i wymknął się za Floryną, która udała się na spoczynek. Dzień zaskoczył walczących, lub raczej Blondeta, nieustraszonego pogromcę flaszek, jedynego który mógł mówić i który zagrzewał śpiących do wypicia toastu na cześć różanopalcej Aurory.
Lucjan nie był zahartowany w orgjach paryskich; był jeszcze przytomny na schodach, ale powietrze dopełniło miary jego pijaństwa, które objawiło się ohydnie. Koralja i jej pokojówka musiały wnieść poetę na pierwsze piętro ładnego domu przy ulicy du Vendôme, gdzie mieszkała aktorka. Na schodach, Lucjan omal nie zemdlał, i pochorował się gruntownie.
— Prędko, Berenice, wykrzyknęła Koralja, herbaty! zrób herbaty!
— To nic, to powietrze, mówił Lucjan; i... ja nigdy tyle nie piłem.
— Biedne dziecko! niewinne to jak jagniątko, rzekła Berenice, tęga Normandka, której brzydota dorównywała piękności Koralji.
Wreszcie, bez jego wiedzy, położono Lucjana do łóżka Koralji. Z pomocą Berenice, aktorka rozebrała z macierzyńską troskliwością poetę, który powtarzał:
— To nic, to powietrze. Dziękuję, mamusiu.
— Jak on ślicznie mówi: mamusiu! wykrzyknęła Koralja, całując go we włosy.
— Co to za rozkosz kochać takiego aniołka, proszę pani! Gdzie go pani wyłowiła? Nie myślałam aby mógł istnieć chłopiec tak ładny jak pani sama, rzekła Berenice.
Lucjan chciał spać, nie wiedział gdzie jest, nie widział nic; Koralja dała mu przełknąć parę filiżanek herbaty, następnie zostawiła go śpiącego.
— Odźwierny ani nikt nie widział nas? rzekła Koralja.
— Nie, czekałam na panią.
— Wiktorja nic nie wie?
— Ani dudu! odparła Berenice.
W dziesięć godzin później, Lucjan obudził się pod wzrokiem Koralji, która patrzała nań jak śpi! Poeta zrozumiał ją. Aktorka była jeszcze w strojnej wieczorowej sukni, zupełnie poplamionej, z której miała uczynić relikwję. Lucjan uznał poświęcenie, delikatność prawdziwej miłości, która wymagała nagrody: spojrzał na Koralję. W jednej chwili, Koralja, rozebrana, wśliznęła się jak wąż do łóżka. O piątej z wieczora, poeta spał kołysany boskiemi rozkoszami, ujrzał przez chwilę pokój aktorki, rozkoszny twór zbytku, cały biały i różowy, świat cudów i zalotnego wykwintu, przewyższający jeszcze to, co Lucjan widział u Floryny. Koralja już wstała; o siódmej musiała być w teatrze. Przypatrzyła się jeszcze swemu poecie uśpionemu rozkoszą, upiła się nie mogąc się napaść tą szlachetną miłością, która kojarzyła zmysły z sercem i serce ze zmysłami, aby je wraz doprowadzić do szczytu upojeń. To ubóstwienie, które pozwala być dwojgiem tu na ziemi aby czuć, jednem w niebie aby kochać, było jej rozgrzeszeniem. Której zresztą kobiecie nadziemska piękność Lucjana nie byłaby starczyła za wymówkę? Klęcząc przy łóżku, szczęśliwa miłością wolną od wszelkiej domieszki, aktorka czuła się jakby uświęcona. Rozkosze te zmąciło wejście Berenice.
— Camusot! krzyknęła. Wie, że pani jest.
Lucjan zerwał się, myśląc, z wrodzoną szlachetnością, o tem, aby nie szkodzić Koralji. Berenice odsunęła portjerę. Wpadł do rozkosznej gotowalni, gdzie Berenice i jej pani przeniosły, z niesłychaną chyżością, ubranie Lucjana. Kiedy kupiec wszedł do pokoju, buty poety uderzyły oko Koralji: Berenice ustawiła je przed ogniem dla wygrzania, oczyściwszy je potajemnie. Obie zapomniały o tych butach, będących niby aktem oskarżenia. Berenice wyszła, zamieniwszy z panią niespokojne spojrzenie. Koralja zanurzyła się w kozetce, i wskazała Camusotowi fotel. Zacny człowiek, który ubóstwiał Koralję, patrzał na buty i nie śmiał podnieść oczu na kochankę.
— Czy mam się obrazić o tę parę butów i rozstać z Koralją? Toby była, w istocie, przesadna drażliwość. Buty są wszędzie. Te byłyby bardziej na miejscu na wystawie u szewca, albo na bulwarach, zażywając przechadzki na nogach mężczyzn. Natomiast tu, bez nóg, powiadają wiele rzeczy sprzecznych z paragrafem wierności. Ha, trudno, mam pięćdziesiąt lat: powinienem być ślepy jak amor.
Ten kompromisowy monolog daremnie szukałby usprawiedliwienia. Owa para butów, to nie były rozpowszechnione dziś półbuciki, których, do pewnego stopnia, człowiek roztargniony mógłby nie zauważyć; była to, jak przepisywała moda, para wysokich butów, bardzo wykwintnych, z pomponikami, które lśniły się na obcisłych pantalonach prawie zawsze jasnego koloru, i w których przedmioty odbijały się jak w zwierciadle. Tak więc, buty kłuły w oczy uczciwego kupca i, powiedzmy też, kłuły go zarazem w serce.
— Co panu? spytała Koralja.
— Nic, odparł.
— Zadzwoń, rzekła Koralja, uśmiechając się z tchórzostwa Camusota. — Berenice, rzekła do Normandki skoro ta się zjawiła, pamiętaj o haczykach, abym mogła wreszcie włożyć te przeklęte buty. Nie zapomnij przynieść mi ich wieczorem do garderoby.
— Jakto!... twoje buty?... rzekł Camusot, oddychając swobodniej.
— A cóż pan sądził? spytała wyniośle. Och, ty grubasie głupi, ty może myślałeś?... — Nie, on byłby zdolny przypuszczać!... rzekła do Berenice. — Mam męską rolę w sztuce Iksa, a nigdy nie przebierałam się za mężczyznę. Szewc teatralny przysłał mi te buty, abym się przyzwyczajała chodzić, nim dostarczy mi bucików wykonanych na miarę; włożyłam je, ale tak mi dolegały, żem zdjęła, a i tak trzeba będzie włożyć znowu.
— Nie kładź, skoro cię cisną, rzekł Camusot którego buty te cisnęły również, ale w serce.
— Pewnie, rzekła Berenice, że lepiejby pani zrobiła, zamiast się dręczyć jak przed chwilą; aż pani płakała, proszę pana! O, gdybym ja była mężczyzną, nigdybym nie pozwoliła płakać kobiecie, którąbym kochała! lepiejby pani zrobiła, zamawiając buciki z cieniutkiego safjanu. Ale dyrekcja tak skąpi na wszystkiem! Doprawdy, powinienby pan zamówić dla pani...
— Tak, tak, rzekł kupiec. Dopieroś wstała? spytał Koralji.
— W tej chwili, wróciłam dopiero o szóstej, naszukawszy się ciebie wszędzie: przez ciebie trzymałam dorożkę siedm godzin. Oto pańska troskliwość! zapomnieć o mnie dla butelki. Musiałam się szanować, skoro teraz mam grywać co wieczór, dopóki Alkad będzie robił kasę. Nie chcę zadać kłamu recenzji tego młodego człowieka.
— Piękny chłopiec, rzekł Camusot.
— Uważasz? Nie lubię tego typu mężczyzn, zanadto podobni do kobiety, przytem taki laluś nie umie kochać jak wy, stare pierniki sklepowe. Tacy jesteście wynudzeni!
— Czy pan będzie jadł obiad z panią? spytała Berenice.
— Nie, niewyraźnie się dziś czuję.
— Byłeś ładnie wstawiony wczoraj. Tak, staruszku: przedewszystkiem, nie lubię mężczyzn którzy piją...
— Musisz coś ofiarować temu młodemu człowiekowi, rzekł kupiec.
— Och, tak, wolę ich płacić w ten sposób, niż robić to co Floryna. No, dalej, stare ladaco kochane, idź sobie, albo kup mi powóz, abym nie potrzebowała tracić czasu.
— Jutro pojedziesz własnym powozem na obiad, który daje twój dyrektor w Rocher de Cancale. Nowa sztuka nie idzie w niedzielę.
— Chodź, muszę coś zjeść, rzekła Koralja, pociągając Camusota.
W godzinę później, Lucjan otrzymał wolność z ręki Berenice, towarzyszki dziecinnych lat Koralji, istoty równie sprytnej, równie lotnej dowcipem, jak korpulentnej ciałem.
— Niech pan zostanie. Koralja wróci sama, chce nawet odprawić Camusota jeżeli pana mierzi, rzekła Berenice do Lucjana; ale, drogie dziecię jej serca, nadto jesteś aniołem aby chcieć jej ruiny. Powiedziała mi sama, gotowa jest rzucić wszystko, opuścić ten raik aby żyć z tobą na poddaszu. Och! małoż to zazdrośnicy, zawistni nakładli jej do głowy że pan nie masz złamanego szeląga, że mieszkasz w Quartier-latin! Ja poszłabym za wami, widzisz, prowadziłabym wam gospodarstwo. Ale pocieszyłam to biedne dziecko. Nieprawdaż, mój złoty panie, że pan ma za dużo rozumu, aby się pchać w podobne głupstwa? Och, zobaczy pan, że tamten gruby ma tylko trupa, a pan jesteś ukochany, najmilszy, bóstwo któremu się oddaje duszę. Gdybyś wiedział, jak Koralja jest urocza, kiedy przerabia ze mną rolę! rozkoszne dziecko, delicje! Warta była, aby Bóg jej zesłał takiego anioła, brzydziło ją już życie. Była taka nieszczęśliwa przy matce, która ją biła, sprzedała ją! Tak, panie, matka, własną córkę! Gdybym miała córkę, obsługiwałabym ją jak moją małą Koralję, z której zrobiłam niby swoje dziecko. To pierwszy raz że się jej coś wiedzie, pierwszy raz miała porządne oklaski. Zdaje się, że, z okazji tego co pan napisał, przygotowano tęgą klakę na drugie przedstawienie. Kiedy pan spał, Braulard przyszedł tu uradzać z Koralją.
— Co za Braulard? spytał Lucjan, któremu się zdawało że słyszał już to nazwisko.
— Szef klaki; przyszedł porozumieć się o ustępy które trzeba wybić. Mimo że niby przyjaciółka, Floryna mogłaby łatwo spłatać jej psikusa i zgarnąć wszystko dla siebie. Całe bulwary się trzęsą po pańskim artykule. Cóż za łóżko godne książęcych amorów!... rzekła, kładąc na łóżku kołderkę na nogi całą z koronek.
Zapaliła świece. Przy świetle, Lucjan, oszołomiony, w istocie miał wrażenie iż znalazł się w zaczarowanym pałacu. Najbogatsze tkaniny Złotego kokona, wybrane przez Camusota, dostarczyły materji na obicia i draperje. Poeta stąpał po królewskim dywanie. Palisander mebli odbijał powierzchnią swych rzeźb igrające po nim błyski światła. Biały marmurowy kominek lśnił kosztownymi drobiazgami. Dywanik przed łóżkiem był z puchu łabędzia, lamowany sobolami. Czarne aksamitne pantofle, wysłane purpurowym jedwabiem, mówiły o rozkoszach jakie czekały poetę Stokroci. Rozkoszna lampa zwisała z jedwabnego stropu. W cudownych żardinierach jaśniały wyborowe kwiaty, białe paprocie, bezwonne kamelje. Wszędzie same obrazy niewinności. Jak sobie wyobrazić w tej ramie aktorkę i teatr? Berenice zauważyła oszołomienie Lucjana.
— Ładnie? rzekła spieszczonym głosem. Nie lepiej wam będzie kochać się tu, niż na poddaszu? Wstrzymaj ją pan od tego szaleństwa, ciągnęła przysuwając przed Lucjana bogaty stoliczek zastawiony potrawami odkradzionemi z obiadu pani, by kucharka nie mogła podejrzewać obecności kochanka.
Lucjan spożył z apetytem obiad, podany przez Berenice na rzeźbionem srebrze, na malowanych talerzach po ludwiku sztuka. Zbytek ten działał na jego duszę tak, jak dziewczyna z ulicy, z nagą połyskującą piersią i dobrze obciągniętemi białemi pończochami, działa na wypuszczonego z lyceum uczniaka.
— Szczęśliwy ten Camusot! wykrzyknął.
— Szczęśliwy? podjęła Berenice. Och! oddałby pewnie swój majątek, żeby być na pańskiem miejscu i zamienić swą łysinę na te blond kędziory.
Zachęciła Lucjana, któremu podała najrozkoszniejsze wino jakie Bordeaux wypielęgnowało dla bogatego Anglika, aby wrócił do łóżka czekając na Koralję i przespał się tymczasem nieco. W istocie, łóżko to, które tak podziwiał, kusiło Lucjana. Berenice wyczytała to pragnienie w oczach poety, uczuła się szczęśliwa za swą panią. O wpół do jedenastej, Lucjan obudził się pod przepojonem miłością spojrzeniem. Koralja stała nad nim w najrozkoszniejszym negliżu. Poeta przespał się, pijany był już tylko pragnieniem. Berenice wysunęła się, pytając:
— O której jutro?
— O jedenastej; przyniesiesz nam śniadanie do łóżka. Niema mnie dla nikogo przed drugą.
O godzinie drugiej, nazajutrz, aktorka i jej kochanek byli już ubrani: siedzieli naprzeciw siebie, jakgdyby poeta przyszedł złożyć wizytę swej protegowanej. Koralja ukąpała, uczesała, skropiła, ubrała Lucjana; posłała dlań do Colliau po tuzin pięknych koszul, tuzin krawatów, tuzin chustek, tuzin par rękawiczek w cedrowej skrzynce. Słysząc turkot powozu, rzuciła się z Lucjanem do okna. Oboje ujrzeli Camusota, wysiadającego ze wspaniałego pojazdu.
— Nie myślałam, rzekła, aby można było tak nienawidzić jakiegoś człowieka i jego zbytku...
— Jestem zbyt biedny, aby pozwolić byś się rujnowała przeze mnie, rzekł Lucjan, przechodząc w ten sposób pod Kaudyńskie wrota.
— Kotusiu najsłodszy, rzekła, przyciskając Lucjana do serca, kochasz mnie tedy? — Zaprosiłam pana, rzekła do Camusota wskazując Lucjana, aby mnie odwiedził dziś rano, myśląc że przejedziemy się po Polach Elizejskich dla spróbowania powozu.
— Jedzcie sami, rzekł smutnie Camusot, nie będę z tobą na obiedzie; to imieniny żony, zapomniałem.
— Biedny Musot, toż się wynudzisz! rzekła skacząc na szyję kupcowi.
Była pijana ze szczęścia, że sama pierwszy raz wsiądzie z Lucjanem do tego pięknego pojazdu, że sama z nim pojedzie do Lasku; w przystępie radości, robiła wrażenie że kocha Camusota, którego obsypała tysiącem czułości.
— Chciałbym móc ci dawać codziennie powozy! rzekł biedny człowiek.
— Dalej, panie, już druga, rzekła aktorka do Lucjana, a równocześnie, widząc jego zawstydzenie, pocieszyła go cudownym gestem.
Koralja zbiegła po schodach pociągając Lucjana, który słyszał zdala sapanie przemysłowca; wlókł się za nimi jak foka nie mogąc ich doścignąć. Poeta doświadczył najbardziej upajającej rozkoszy: Koralja, którą szczęście robiło uroczą, ściągała zachwycone oczy strojem pełnym smaku i elegancji. Paryż Pól Elizejskich podziwiał tę parę. W alei lasku Bulońskiego, powóz ich spotkał pojazd pani d’Espard i de Bargeton, które zmierzyły Lucjana z wyrazem zdziwienia, a którym on rzucił wzgardliwe spojrzenie poety przeczuwającego swą sławę i żądnego sycić się swą potęgą. Chwila, w której, tym rzutem oka, mógł wypluć na te dwie kobiety uczucie zemsty jakie wyrosło w jego sercu, była jedną z najsłodszych w życiu i rozstrzygnęła może o jego losie. Lucjan stał się na nowo pastwą furyj pychy; zapragnął wypłynąć w świecie, znaleźć wspaniały odwet; wszystkie małości społeczne, zdeptane niegdyś nogami pracowitego druha Biesiady, wyłoniły się w jego duszy. Zrozumiał całą doniosłość ataku podjętego dlań przez Stefana: Lousteau szedł na rękę jego namiętnościom, gdy Biesiada, ów zbiorowy Mentor, czyniła wrażenie, że pragnie je unicestwić na korzyść nudnych cnót i prac które Lucjan zaczynał uważać za bezużyteczne. Pracować! czyż to nie jest śmierć dla dusz chciwych użycia? To też, z jakąż łatwością pisarze osuwają się w far niente, słodycze łatwego i wykwintnego życia aktorek i kurtyzan! Lucjan czuł nieprzepartą ochotę snuć dalej godziny tych dwóch szalonych dni.
Obiad w Rocher de Cancale był rozkoszny. Lucjan zastał wszystkich gości Floryny, prócz ambasadora, księcia i tancerki, oraz prócz Camusota. W miejsce nieobecnego kupca, przybyło dwóch sławnych aktorów oraz Hektor Merlin w towarzystwie kochanki, znanej pod mianem pani du Val-Noble[34], najpiękniejszej i najwytworniejszej z owych kobiet, które tworzyły wówczas w Paryżu wyjątkowe społeczeństwo istot skromnie dziś nazwanych loretkami. Lucjan, który, od czterdziestu ośmiu godzin, żył w raju, dowiedział się o powodzeniu swego artykułu. Widząc iż go fetują, podziwiają, poeta nabrał pewności siebie: sypał iskrami, stał się owym Lucjanem de Rubempré, który, przez kilka miesięcy, błyszczał w literaturze i w świecie artystów. Finot, ten człowiek niezaprzeczonej zręczności w odgadywaniu talentów, który wietrzył je jak Sinobrody zapach świeżego ciała, chodził koło Lucjana, starając się go wciągnąć w huf dziennikarzy którymi dowodził. Lucjan wziął się na lep pochlebstw. Koralja zauważyła manewry tego pożeracza mózgów, i chciała przestrzec Lucjana aby się miał na baczności.
— Nie zobowiązuj się, kochanie, szepnęła swemu poecie, zaczekaj; chcą cię wyzyskać, pomówimy o tem wieczorem.
— Ba! rzekł Lucjan, czuję się na siłach, aby być równie twardy i przebiegły jak oni.
Finot, któremu ani w głowie było poróżnić się z Hektorem Merlin o jego psikusa, zapoznał dziennikarza z Lucjanem. Koralja i pani du Val-Noble poczęły się kumać z sobą, obsypywały się czułościami i uprzejmościami. Pani du Val-Noble zaprosiła Lucjana i Koralję na obiad. Hektor Merlin, najniebezpieczniejszy ze wszystkich dziennikarzy obecnych na tym obiedzie, był to mały człowieczek, suchy, o zaciśniętych wargach, dławiący w sobie niepomierną ambicję, zazdrość bez granic, delektujący się wszystkiem złem jakie działo się dokoła niego, korzystający ze swarów które podsycał, mający wiele inteligencji, mało woli, ale zastępujący wolę instynktem, który wiedzie arriwistów w strefy oświetlone złotem i potęgą. Obaj z Lucjanem uczuli do siebie wzajemną antypatję; nietrudno wytłumaczyć czemu. Merlin miał to nieszczęście, iż mówił głośno to co Lucjan myślał pocichu. Przy deserze, zdawało się, iż węzły najserdeczniejszej przyjaźni łączą tych ludzi, z których każdy uważał się za wyższego od drugich. Lucjan, jako nowoprzybyły, był przedmiotem ich zalotów. Rozmawiano z całem wylaniem. Hektor Merlin jedyny nie brał udziału w ogólnem weselu. Lucjan spytał go o powód tej wstrzemięźliwości.
— Hm, patrzę na pana, jak wchodzisz w świat literatury i dziennika pełen złudzeń. Wierzysz w przyjaciół. My wszyscy jesteśmy przyjaciółmi lub wrogami, wedle okoliczności. Pierwsi godzimy w siebie bronią która powinnaby nam służyć tylko dla gnębienia obcych. Przekonasz się niedługo, że nie zdobędziesz nic pięknemi uczuciami. Jeśli, z natury, jesteś dobry, stań się złym. Bądź drapieżny z wyrachowania. Jeżeli nikt ci nie zdradził tej naczelnej maksymy, ja ci ją zdradzę; a nie jest to byle co. Aby być kochanym, nie rozstawaj się nigdy z kochanką nie wycisnąwszy jej trochę łez z oczu; aby dojść do czegoś piórem, rań cały świat, nawet przyjaciół, wyciskaj łzy miłości własnej, cały świat będzie ci się łasił.
Hektor Merlin był rad, widząc, z miny Lucjana, że słowa jego wchodzą w neofitę jak ostrze sztyletu. Zaczęto grać. Lucjan przegrał wszystko co miał. Wyszedł, uprowadzony przez Koralję, słodycze miłości dały mu zapomnieć o straszliwych wzruszeniach gry, która później miała w nim znaleźć jedną ze swych ofiar. Nazajutrz, wychodząc od kochanki i wracając do Dzielnicy Łacińskiej, znalazł w sakiewce całą przegraną sumę. Ta pamięć dziewczyny osmuciła go zrazu; chciał biec do aktorki i zwrócić dar który go upokarzał; ale był już na ulicy La Harpe, powlókł się dalej ku hotelowi. Idąc, wracał wciąż myślą do postępku Koralji, ujrzał w nim dowód macierzyństwa, jakiem, u tych kobiet, barwi się miłość. U nich, namiętność obejmuje wszystkie uczucia. Tak brnąc w myślach, Lucjan znalazł wreszcie furtkę, mówiąc sobie:
— Kocham ją, będziemy żyli z sobą, nie opuszczę jej nigdy.
Któż, o ile nie jest Djogenesem, nie zrozumiałby wrażeń Lucjana, kiedy wstępował po zabłoconych i cuchnących schodach, kiedy usłyszał zgrzyt klucza w zamku, kiedy ujrzał brudną podłogę i nędzny kominek w pokoju ohydnym swą nagością i nędzą. Znalazł na stole rękopis swego romansu, i parę słów od Daniela:
„Nasze grono jest prawie że zadowolone z twego dzieła, drogi poeto. Możesz je przedstawić, ich zdaniem, z większą niż wprzódy ufnością, przyjaciołom i wrogom. Czytaliśmy świetną recenzję z Panorama-Dramatique, musisz budzić tyle zazdrości w świecie literackim, ile żalu wśród nas. — Daniel“.
— Żalu? co on chce powiedzieć? rzekł Lucjan, zdziwiony tonem wyszukanej grzeczności jaki panował w liście.
Byłże już obcym w Biesiadze? Pochłonąwszy rozkoszne owoce jakie mu podała Ewa z raju kulis, tem więcej przykładał wagi do szacunku i przyjaźni druhów z ulicy des Quatre-Vents. Jakiś czas trwał w zadumie, ogarniając myślą swą teraźniejszość w tej izdebce i przyszłość w pokoju Koralji. Rzucony na pastwę wahań, zaszczytnych i hańbiących naprzemian, usiadł i zaczął badać własne dzieło zwrócone mu przez przyjaciół. Jakież było jego zdumienie! Rozdział po rozdziale, biegłe i oddane pióro tych wielkich mimo iż nieznanych jeszcze ludzi zmieniło jego nędzę w bogactwa. Djalog pełny, zwarty, zwięzły, drgający życiem zastąpił jego gawędy: uczuł, do jakiego stopnia były one czczem gadulstwem, w porównaniu do tych rozmów oddychających duchem epoki. Jego portrety, nieco miękkie, nabrały wyrazu i koloru; wiązały się z ciekawemi zjawiskami ludzkiego życia zapomocą obserwacyj fizjologicznych, będących zapewne dziełem Bianchona, ujętych subtelnie i głęboko. Opisy, wprzód gadatliwe, stały się pełne treści i życia. Oddał druhom dziecię niewydarzone, licho odziane, a odnajdywał rozkoszną dziewczynę w białej sukni, z różową szarfą dokoła kibici i na szyi, czarującą istotę. Noc zastała Lucjana z oczyma mokremi od łez; szlachetność ta przygniatała go; czuł wartość podobnej lekcji, podziwiał te poprawki, które szerzej mu otwierały oczy na literaturę i sztukę niż cztery lata lektury, porównań i studjów. Poprawienie źle naszkicowanego kartonu, dotknięcie mistrza na żywem dziele, zawsze mówią więcej niż teorje i obserwacje.
— Co za przyjaciele! co za serca! jakiż jestem szczęśliwy! wykrzyknął ściskając rękopis.
Pociągnięty uniesieniem właściwem poetycznym i wrażliwym naturom, pobiegł do Daniela. Wstępując na schody, czuł się mniej godny tych serc, których nic nie zdołało sprowadzić ze ścieżki honoru. Jakiś głos mówił mu, że, gdyby Daniel pokochał Koralję, nie zgodziłby się na Camusota. Znał głęboką odrazę Biesiady do dziennikarzy, a sam się już patrosze do nich liczył. Zastał przyjaciół, z wyjątkiem Meyraux który wyszedł właśnie, w rozpaczy, malującej się na wszystkich twarzach.
— Co wam jest, drodzy? rzekł Lucjan.
— Dowiedzieliśmy się przed chwilą o strasznej katastrofie; największy umysł epoki, najukochańszy przyjaciel, ten, który, przez dwa lata, był naszem światłem...
— Ludwik Lambert, rzekł Lucjan.
— Znajduje się w stanie katalepsji, która nie zostawia żadnej nadziei, rzekł Bianchon.
— Umrze z ciałem bez czucia a głową w niebie, dodał uroczyście Michał Chrestien.
— Umrze jak żył, rzekł d’Arthez.
— Miłość, wkradłszy się jak ogień w przestworza jego mózgu, zażegła w nim pożar, rzekł Leon Giraud.
— Tak, rzekł Józef Bridau, wzbiła go aż do stref, w których tracimy go z oczu.
— My-to jesteśmy godni pożałowania, rzekł Fulgencjusz Ridal.
— Wyleczy się może, wykrzyknął Lucjan.
— Sądząc z tego co mówi Meyraux, niema nadziei. Głowa jego jest teatrem zjawisk, nad któremi medycyna nie ma władzy.
— Istnieją wszak środki... rzekł d’Arthez.
— Tak, rzekł Bianchon, jest tylko kataleptykiem, my możemy go zrobić idjotą.
— Nie móc ofiarować genjuszowi Zła głowy w zamian za tę głowę! Oddałbym moją własną, krzyknął Michał.
— A coby się stało z federacją europejską? rzekł d’Arthez.
— Och, prawda, rzekł Michał Chrestien: nim się należy do jednego człowieka, należy się do ludzkości.
— Szedłem tu z sercem pełnem podzięki dla was wszystkich, rzekł Lucjan. Zamieniliście mój liczman w ważkie złoto.
— Podzięki! Za kogo nas bierzesz? rzekł Bianchon.
— Przyjemność była po naszej stronie, dodał Fulgencjusz.
— Zatem jesteś dziennikarzem? rzekł Leon Giraud. Rozgłos twego pierwszego występu doszedł aż do dzielnicy Łacińskiej.
— Jeszcze nie, odparł Lucjan.
— Chwała Bogu! rzekł Michał Chrestien.
— Mówiłem wam przecie, dodał d’Arthez. Lucjan jest z tych serc, które znają wartość czystego sumienia. Czyż to nie jest pokrzepiający wiatyk kłaść co wieczora głowę na poduszce, mogąc sobie rzec: „Nie sądziłem niczyich dzieł; nie sprawiłem nikomu zgryzoty; dowcip mój nie wdzierał się jak sztylet w duszę żadnego prostaczka; żart mój nie zmącił niczyjego szczęścia, nie zakłócił nawet szczęśliwej głupoty, nie nękał niesprawiedliwie genjuszu; gardziłem łatwym tryumfem złośliwości; zwłaszcza nie skłamałem nigdy swoim przekonaniom“.
— Ale, rzekł Lucjan, można chyba zachować to wszystko, nawet pracując w dzienniku. Gdybym, ostatecznie, miał tylko ten sposób do życia, musiałbym się go chwycić.
— Och! och! och! rzekł Fulgencjusz podnosząc ton przy każdym wykrzykniku, kapitulujemy.
— Będzie dziennikarzem, rzekł poważnie Leon Giraud. Ach! Lucjanie, gdybyś chciał być z nami, w chwili gdy mamy stworzyć dziennik, w którym nigdy prawda ani sprawiedliwość nie będą obrażone, gdzie będziemy rozszerzać nauki pożyteczne dla ludzkości, może...
— Nie będziecie mieli ani jednego abonenta, odparł machjawelicznie Lucjan, przerywając.
— Będą mieli pięciuset, wartych pięciuset tysięcy, odparł Michał Chrestien.
— Trzeba wam będzie kapitałów, podjął Lucjan.
— Nie, rzekł d’Arthez, ale poświęcenia.
— Przysiągłby ktoś, że to sklep z pachnidłami, wykrzyknął Michał Chrestien, wąchając komicznym ruchem głowę Lucjana. Widziano cię w powozie wybitym jedwabiami, zaprzężonym w rumaki godne dandysa, z kochanką iście książęcą, Koralją.
— Więc cóż, rzekł Lucjan, czy w tem co złego?
— Mówisz tak, jakbyś się poczuwał, krzyknął Bianchon.
— Pragnąłbym dla Lucjana, rzekł d’Arfhez, Beatryczy, szlachetnej kobiety, któraby go podtrzymała w życiu...
— Ależ, Danielu, czy miłość nie jest wszędzie jednaka? rzekł poeta.
— Och, rzekł republikanin, w tem jestem arystokratą. Nie mógłbym nigdy kochać kobiety, którą aktor całuje na oczach publiczności, kobiety którą tykają za kulisami, która płaszczy się wobec parteru i mizdrzy się do niego, która tańczy podkasując spódniczki i przebiera się po męsku aby pokazać to co ja pragnę sam jeden mieć prawo oglądać. Albo, gdybym kochał podobną kobietę, opuściłaby teatr, a ja oczyściłbym ją moją miłością.
— A gdyby nie mogła opuścić teatru?
— Umarłbym ze zgryzoty, z zazdrości, z tysiąca mąk. Nie można wyrwać miłości z serca tak jak się wydziera ząb.
Lucjan sposępniał, zamyślił się.
— Kiedy się dowiedzą, że się godzę na Camusota, będą mną gardzić, pomyślał.
— Ot, co tu gadać, rzekł nieubłagany republikanin z okrutną dobrodusznością, możesz być wielkim pisarzem, ale zawsze będziesz pajacem.
Wziął kapelusz i wyszedł.
— Twardy jest Michał Chrestien, rzekł poeta.
— Twardy i zbawienny jak obcęgi dentysty, rzekł Bianchon. Michał widzi twą przyszłość, w tej chwili może płacze nad tobą na ulicy.
D’Arthez był łagodny i kojący, starał się pokrzepić Lucjana. Po upływie godziny, poeta opuścił Biesiadę, nękany sumieniem, które krzyczało: „Będziesz dziennikarzem!“ jak czarownica krzyczy Makbetowi: „Będziesz królem!“ Na ulicy, spojrzał w okna cierpliwego d’Artheza, oświecone słabem światłem, i wrócił do siebie z sercem zasmuconem, duszą niespokojną. Jakieś przeczucie mówiło mu, że ostatni raz przycisnął do serca swych prawdziwych przyjaciół. Wchodząc w ulicę Cluny przez plac Sorbony, poznał zaprzęg Koralji. Aby ujrzeć na chwilę swego poetę, aby mu powiedzieć proste dobranoc, aktorka przebyła przestrzeń od bulwaru du Temple do Sorbony. Lucjan ujrzał swą kochankę we łzach na widok jego poddasza, chciała być biedną jak jej kochanek, płakała układając koszule, rękawiczki, krawaty i chustki do nosa w ohydnej hotelowej komodzie. Rozpacz jej była tak wielka, tak prawdziwa, wyrażała tyle miłości, że Lucjan, któremu tak wymawiano tę miłość aktorki, ujrzał w Koralji świętą, gotową przywdziać włósienicę nędzy. Aby przybyć tu, czarująca istota chwyciła się pozoru: uprzedziła swego kochanka, iż spółka Camusot, Koralja i Lucjan ma odwzajemnić spółce Matifat, Floryna i Lousteau ich wieczerzę, oraz spytała Lucjana, czy nie zależy mu specjalnie na jakiemś zaproszeniu. Lucjan odpowiedział, iż pomówi ze Stefanem. Zabawiwszy chwilę, aktorka odfrunęła, ukrywając Lucjanowi że Camusot czeka na dole. Nazajutrz, o ósmej rano, Lucjan poszedł do Stefana, nie zastał go, pobiegł do Floryny. Dziennikarz i aktorka przyjęli kamrata w ładnej sypialni, gdzie sobie usłali gniazdko małżeńskie, i wszyscy troje spożyli przednie śniadanko.
— Mój drogi, rzekł Lousteau, kiedy znaleźli się przy stole i gdy Lucjan wspomniał o projektowanej przez Koralję wieczerzy, radzę ci pójść ze mną do Felicjana Vernou i zaprzyjaźnić się z nim, o ile można się zaprzyjaźnić z podobnem ziółkiem. Felicjan wprowadzi cię może do politycznego dziennika w którym pitrasi feljeton, i gdzie będziesz mógł kwitnąć w zasadniczych artykułach na pierwszej stronicy. To pismo, jak i nasze, należy do partji liberalnej, będziesz liberałem, to dzisiaj hasło dnia; zresztą, gdybyś chciał przejść na stronę ministerjalną, uzyskasz tem lepsze warunki im okażesz się niebezpieczniejszym. Czy Hektor Merlin i pani Val-Noble, u której bywa kilku wielkich panów, młodych dandysów i miljonerów, nie prosili ciebie i Koralji na obiad?
— Owszem, odparł Lucjan, i ty także masz być z Floryną.
Podczas piątkowego pijaństwa i niedzielnego obiadu, Lucjan i Lousteau doszli do tego, że byli z sobą na ty.
— Więc dobrze, spotkamy Merlina w dzienniku, to chłopak który pójdzie rychło w ślady Finota; staraj się być z nim dobrze, winieneś go zaprosić wraz z jego damą: może ci być niebawem użyteczny. Człowiek, który tak dyszy nienawiścią jak on, potrzebuje wspólników: dopomoże ci, aby mieć w potrzebie twoje pióro.
— Pański debiut narobił dość hałasu aby usunąć wszystkie przeszkody, rzekła Floryna do Lucjana, niech się pan spieszy wyzyskać go, inaczej pójdziesz rychło w zapomnienie.
— Kapitalna sprawa o której mówiliśmy kiedyś, podjął Lousteau, stała się ciałem! Finot, ten człowiek bez cienia talentu jest dyrektorem i naczelnym redaktorem tygodnika Dauriata, właścicielem szóstej części która go nic nie kosztuje, i ma sześćset franków pensji. Ja, mój drogi, jestem, od dziś rana naczelnym naszego dzienniczka. Wszystko się odbyło jak przewidywałem: Floryna była wspaniała, zakasowała księcia de Talleyrand.
— Trzymamy mężczyzn przez ich przyjemności, rzekła Floryna; dyplomaci biorą ich jedynie miłością własną; dyplomaci widzą ich w pompie, my w negliżu; jesteśmy tedy mocniejsze.
— Dobijając targu, Matifat popełnił jedyny dowcip jaki mu się wymknął w całym żywocie pigularza: „Ostatecznie, rzekł, ten interes jest w zakresie mego przemysłu!“
— Podejrzewam Florynę, że mu go podszepnęła, wykrzyknął Lucjan.
— Zatem, drogi adonisie, podjął Lousteau, zrobiłeś pierwszy krok do fortuny.
— Urodził się pan w czepku, rzekła Floryna. Iluż młodych ludzi drepce lata całe po Paryżu nie mogąc umieścić jednego artykułu. Będzie z panem tak, jak z Emilem Blondet. Widzę już, za pół roku, pańską ważną fizjognomję! dodała z uśmieszkiem, spoglądając drwiąco na Lucjana.
— A ja! czyż nie tkwię w Paryżu trzy lata, rzekł Lousteau, a dopiero od wczoraj Finot daje mi stałych trzysta franków na miesiąc za naczelną redakcję, pięć za kolumnę i sto za arkusz w tygodniku.
— Zobaczymy, rzekł Lucjan.
— Mój drogi, rzekł Lousteau dotknięty, ułożyłem wszystko jakbyś był moim bratem; ale nie odpowiadam za Finota. Finot będzie oblężony przez sześćdziesięciu obwiesiów, którzy, jutro pojutrze, zaczną się licytować in minus. Przyrzekłem za ciebie, możesz się zrzucić, jeśli chcesz. Nie oceniasz swego szczęścia, rzekł dziennikarz po pauzie. Będziesz, tem samem, należał do kategorji, której członkowie atakują swoich nieprzyjaciół w kilku dziennikach i wspomagają się wzajem.
— Chodźmy przedewszystkiem do Felicjana Vernou, rzekł Lucjan, któremu pilno było zapoznać się z groźnymi sępami literatury.
Lousteau posłał po kabrjolet; dwaj przyjaciele pomknęli na ulicę Mandar, gdzie Vernou mieszkał na drugiem piętrze. Lucjan zdumiał się, zastając tego ostrego, wzgardliwego i wybrednego krytyka w jadalnym pokoju bezgranicznie pospolitym, z lichą tapetą w kwiatki, z rycinami w złoconych ramach. Krytyk siedział przy stole, z kobietą zbyt brzydką aby nie była legalną żoną, i dwojgiem drobnych dzieci, usadowionych w wysokich krzesełkach z poręczami. Zaskoczony w szlafroku sporządzonym ze starej sukni żony, Felicjan podniósł się z miną dość kwaśną.
— Po śniadaniu jesteś, Lousteau? rzekł, podając krzesło Lucjanowi.
— Idziemy od Floryny, rzekł Stefan, tameśmy śniadali.
Lucjan nie przestawał się przyglądać pani Vernou, która podobna była do poczciwej grubej kucharki, z dość białą cerą ale niesłychanie pospolitej. Na czepeczku nocnym miała zawiązany fular, poza który przelewały się ściśnięte a obfite policzki. Szlafrok bez paska, spięty pod szyją, spadał luźnemi fałdami, czyniąc ją podobną do kopca. Obdarzona rozpaczliwie kwitnącem zdrowiem, dama miała policzki niemal fioletowe, a palce w kształcie kiełbasek. Ta kobieta wytłumaczyła nagle Lucjanowi zagadkę Felicjana Vernou. Chory na swoje małżeństwo, nie dość bezwzględny aby opuścić żonę i dzieci, ale dość poeta w duszy aby się wciąż tem dręczyć, człowiek ten nie mógł nikomu przebaczyć powodzenia, musiał być nierad ze wszystkiego, wciąż nierad z samego siebie. Lucjan zrozumiał kwaskowaty wyraz jaki mroził tę zawistną fizjognomję, cierpkość jaką dziennikarz zaprawiał rozmowę, zjadliwość stylu zawsze wyostrzonego i zatrutego jak sztylet.
— Przejdźmy do gabinetu, rzekł Felicjan wstając, chodzi zapewne o sprawy literackie.
— Tak i nie, odparł Lousteau. Mój stary, chodzi o kolację.
— Przyszedłem, rzekł Lucjan, prosić pana w imieniu Koralji...
Na to imię, pani Vernou podniosła głowę.
— ...Na kolację, od dziś za tydzień, ciągnął Lucjan. Zastanie pan to samo towarzystwo co u Floryny, z dodatkiem pani du Val-Noble, Merlina i kilku innych. Będzie partyjka.
— Ale, mój drogi, mamy tego dnia iść do pani Mahoudeau, rzekła żona.
— Co ma jedno z drugiem? rzekł Vernou.
— Gdybyśmy nie poszli, czułaby się dotknięta, a zależy ci na niej, kiedy chodzi o eskont weksli księgarzy.
— Słyszysz, mój drogi, ta kobieta nie rozumie, że kolacja zaczynająca się o północy nie przeszkadza iść na wieczór który kończy się o jedenastej! I ja żyję, pracuję w tym domu! dodał.
— Ma pan tyle wyobraźni! odparł Lucjan, który tem słówkiem zrobił sobie z Felicjana śmiertelnego wroga.
— Zatem, podjął Lousteau, przychodzisz, ale to nie wszystko. Pan de Rubempré zostaje jednym z naszych, popieraj go zatem w swoim dzienniku; przedstaw go jako chwata zdolnego uprawiać wysoką literaturę, aby mógł umieścić przynajmniej dwa artykuły na miesiąc.
— Owszem, jeżeli chce przystać do nas, atakować naszych wrogów a bronić przyjaciół, z prawem wzajemności, wspomnę o nim dziś wieczór w Operze, odparł Vernou.
— Zatem do jutra, stary, rzekł Lousteau, ściskając rękę Felicjana z oznakami przyjaźni. Kiedy wychodzi twoja książka?
— Ba! rzekł ojciec rodziny, to zależy od Dauriata; ja skończyłem.
— Jesteś zadowolony?
— Tak i nie...
— Podgrzejemy sukces, rzekł Lousteau wstając i składając ukłon żonie kolegi.
To nagłe wyjście umotywowane było wrzaskami dwojga dzieci, które posprzeczały się i zaczęły okładać łyżkami, rozlewając sobie zupę na twarze.
— Widziałeś, moje dziecko, rzekł Stefan do Lucjana, kobietę, która, nie wiedząc o tem, czyni wiele spustoszeń w literaturze. Biedny Vernou nie może nam przebaczyć swojej żony. Powinnoby się go uwolnić od mej, w dobrze zrozumianym interesie publicznym. Uniknęlibyśmy potopu jadowitych krytyk, wycieczek przeciw wszystkim sukcesom i wszystkim reputacjom. Co począć z taką kobietą, obciążoną dwojgiem potwornych smarkaczy? Widziałeś Rigaudina w Domu na loterji Picarda; otóż tak samo jak Rigaudin, Vernou nie będzie się bił, ale sprawi, że inni będą się bili; wydzióbałby sobie oko, byle, w zamian, wydzióbać oba najlepszemu przyjacielowi: ujrzysz go depczącego każdego trupa, chichoczącego nad każdem nieszczęściem, atakującego książąt, hrabiów, margrabiów, szlachtę, bo jest plebejuszem, atakującego bezżenne sławy z przyczyny swej żony, prawiącego wciąż o moralności, mówiącego kazania o szczęściu domowem i obowiązkach obywatela. Słowem, ten tak moralny krytyk nie przepuści nikomu, nawet dzieciom. Żyje, przy ulicy Mandar, z żoną, która mogłaby grać „mamamuszi“ w Mieszczaninie szlachcicem Moliera, oraz dwojgiem małych Verniątek brzydkich jak grzech śmiertelny; sili się smagać szyderstwem dzielnicę St. Germain, gdzie nigdy noga jego nie postanie, i każe margrabinom przemawiać językiem jakim mówi jego żona. Oto człowiek, który bezustanku naszczekuje na jezuitów, znieważa dwór, wmawia weń intencje wskrzeszenia pańszczyzny, prawa starszeństwa, i który gotów jest głosić wojny krzyżowe w imię równości, on, który nie uważa się za równego nikomu. Gdyby był kawalerem, gdyby mógł błyszczeć, gdyby miał wzięcie poetów-rojalistów wysiadujących synekury, upstrzonych krzyżami Legji, byłby optymistą. Dziennikarstwo składa się z tysiąca podobnych pobudek. To wielki taran, wprawiany w ruch przez drobne nienawiści. Masz teraz ochotę do żeniaczki? Vernou nie ma już serca, żółć wszystko w nim zalała. Toteż jest on dziennikarzem w każdym calu, dwurękim tygrysem, który rozdziera wszystko, jakgdyby pióro jego cierpiało na wściekliznę.
— Ma talent?
— Ma spryt. To chodzący artykuł. Vernou płodzi artykuły, zawsze będzie robił artykuły, i nic jak tylko artykuły. Najuporczywsza praca nie zdoła nigdy skleić książki z jego kartek. Felicjan niezdolny jest począć dzieło, rozłożyć proporcje, połączyć harmonijnie osoby zapomocą planu który rozpoczyna się, zawiązuje i zmierza do głównego punktu; ma idee, ale nie zna faktów; bohaterowie jego, to utopje filozoficzne albo liberalne; wreszcie, styl odznacza się szukaną oryginalnością, jego wydęte zdanie padłoby na płask gdyby je krytyka nakłuła szpileczką. Toteż, obawia się ogromnie dzienników, jak wszyscy ci którzy potrzebują hałasu reklamy aby się utrzymać na powierzchni.
— Cóż za gotowy feljeton! wykrzyknął Lucjan.
— Z tych, moje dziecko, które trzeba sobie mówić, ale nigdy nie trzeba ich pisać.
— Stajesz się naczelnym redaktorem, rzekł Lucjan.
— Gdzie mam cię wysadzić? spytał Lousteau.
— U Koralji.
— Aha, jesteśmy zakochani, rzekł Lousteau. Cóż za błąd! Zrób z Koralji to, co ja robię z Floryny, spiżarnię, ale wolność ponad wszystko!
— Świętego zawiódłbyś do piekła, rzekł śmiejąc się Lucjan.
— Piekło ojczyzną szatanów, odparł Lousteau.
Lekki, błyszczący ton nowego przyjaciela, sposób w jaki odnosił się do życia, paradoksy jego zmieszane z maksymami paryskiego machiawelizmu mimowiednie działały na Lucjana. W teorji, poeta uznawał niebezpieczeństwo tych poglądów, w praktyce pojmował ich użyteczność. Dobiwszy do bulwaru du Temple, przyjaciele postanowili iż spotkają się, między czwartą a piątą, w redakcji, gdzie zjawi się bezwątpienia i Hektor Merlin. Lucjan, w istocie, tonął w rozkoszach szczerej miłości kurtyzany, z rasy kobiet, które wpijają pazury w najczulsze miejsca duszy, naginając się, z nieprawdopodobną gibkością, do wszystkich pragnień, schlebiając leniwym nałogom i czerpiąc w nich swą siłę. Miał już we krwi rozkosze Paryża, polubił łatwe, obfite i wystawne życie, jakie aktorka stwarzała mu u siebie. Zastał Koralję i Camusota pijanych radością. Teatr Gymnase ofiarował jej, od Wielkiej Nocy, engagement, którego warunki przewyższały nadzieje Koralji.
— Panu zawdzięczamy ten tryumf, rzekł Camusot.
— Och! z pewnością, gdyby nie on, Alkad zrobiłby klapę, nie byłoby prasy i tkwiłabym na bulwarach jeszcze sześć lat.
Skoczyła mu na szyję w obecności Camusota. Wybuch aktorki miał coś dziwnie miękkiego w swej żywości, tkliwego w rozigraniu: kochała! Jak wszyscy ludzie w chwili wielkiego bólu, Camusot spuścił oczy, i spostrzegł, na szwie butów Lucjana, kolorową nitkę używaną przez modnych szewców, znaczącą się ciemno-żółtym kolorem na błyszczącej cholewce. Oryginalny kolor tej nitki zaprzątał Camusota podczas monologu o niewytłómaczonej obecności pary butów przed kominkiem Koralji. Wyczytał, czarnemi literami na białej i miękkiej podszewce adres głośnego szewca: „Goy, ulica Michodière“.
— Panie, rzekł do Lucjana, ma pan bardzo piękne buty.
— Wszystko ma piękne, rzekła Koralja.
— Chciałbym się przenieść do pańskiego szewca.
— Och, rzekła Koralja, jak to trąci kramikiem pytać każdego o adresy! Chcesz nosić modne buciki, dobre dla młodego? Ładny będzie z ciebie chłoptaś! Zachowaj swoje buty z cholewami, odpowiednie dla obywatela na stanowisku, który ma żonę, dzieci i kochankę.
— Gdyby pan zechciał zdjąć jeden but na próbę, wyświadczyłby mi pan niezmierną grzeczność, rzekł uparcie Camusot.
— Nie potrafiłbym włożyć bez haczyków, rzekł Lucjan rumieniąc się.
— Berenice przyniesie, znajdą się, rzekł kupiec piekielnie jowialnym tonem.
— Camusot, rzekła Koralja, rzucając mu spojrzenie przepełnione bezlitosną wzgardą, miej pan odwagę swojej nikczemności! No, powiedz wszystko. Uważasz, że buty pana de Rubempré podobne są do moich? — Zabraniam panu zdejmować, rzekła do Lucjana. — Tak, panie Camusot, tak, to najzupełniej te same, które, owego dnia, stały przed kominkiem: ten pan, ukryty w mojej gotowalni, czekał na nie, spędził noc tutaj. Czy to myślałeś, powiedz? Myśl, owszem, bardzo proszę. To szczera prawda. Oszukuję pana. Cóż dalej? Tak mi się podoba!
Usiadła bez gniewu, z miną najswobodniejszą w świecie, patrząc na Camusota i Lucjana, którzy nie śmieli spojrzeć na siebie.
— Uwierzę tylko w to, co sama zechcesz, rzekł Camusot. Nie żartuj, zbłądziłem, przyznaję.
— Albo jestem bezwstydną ladacznicą, która, za pierwszem spotkaniem, rzuciła się temu panu na szyję, albo nieszczęśliwą istotą, pierwszy raz świadomą prawdziwej miłości za którą upędzają się wszystkie. W obu wypadkach, trzeba mnie albo rzucić, albo wziąć jak jestem, rzekła miażdżąc kupca gestem królowej.
— Byłażby to prawda, rzekł Camusot, który z zachowania Lucjana poznał, że Koralja nie żartuje, i który żebrał aby go oszukano.
— Kocham Koralję, rzekł Lucjan.
Słysząc te słowa, powiedziane wzruszonym głosem, Koralja skoczyła na szyję poety, utuliła go i obróciła głowę w stronę kupca, ukazując mu cudowną grupę miłosną, jaką tworzyła z Lucjanem.
— Biedny Musot, zabierz wszystko co mi dałeś, nie chcę nic od ciebie, kocham jak szalona tego dzieciaka, nie za jego talent, ale za urodę. Wolę nędzę z nim, niż miljony z tobą.
Camusot padł na fotel, utopił twarz w rękach i trwał w milczeniu.
— Czy chce pan, abyśmy sobie poszli? rzekła z nieprawdopodobnem okrucieństwem.
Lucjan uczuł zimno w plecach, czując iż spada na nie kobieta, aktorka i gospodarstwo.
— Zostań tu, zachowaj wszystko. Koraljo, rzekł kupiec słabym i bolesnym głosem, płynącym z głębi duszy, nie chcę ci nic odbierać. Włożyłem wprawdzie sześćdziesiąt tysięcy w to urządzenie, ale nie mógłbym ścierpieć myśli, że moja Koralja jest w nędzy. A jednak, znajdziesz się w nędzy, i to niedługo. Mimo iż ten pan posiada zapewne świetne talenty, nie potrafią ci one zapewnić egzystencji. Oto co nas czeka wszystkich, nas starych! Pozwól mi Koraljo, odwiedzić cię niekiedy: mogę ci być użyteczny. Zresztą, wyznaję, niepodobieństwem byłoby mi żyć bez ciebie.
Pokora tego człowieka, wyzutego z całego szczęścia w chwili gdy zdało mu się ono najpewniejsze, wzruszyła Lucjana, ale nie Koralję.
— Przychodź, biedny Musot, przychodź ile masz ochotę, rzekła, będę cię lepiej znosiła, nie musząc cię oszukiwać.
Camusot zdawał się rad, iż nie wygnano go z raju, gdzie, bezwątpienia, miał cierpieć, ale gdzie spodziewał się wrócić z czasem do wszystkich praw, polegając na przypadkach paryskiego życia i na pokusach jakie otoczą Lucjana. Stary wyga osiwiały w handlu pomyślał, że, prędzej czy później, ten piękny młodzieniec dopuści się jakiej niewierności; aby go móc szpiegować, aby go zgubić w sercu Koralji, chciał zostać ich przyjacielem. Ta podłość prawdziwego uczucia przeraziła Lucjana. Camusot zaprosił młodą parę na obiad do Very’ego w Palais-Royal.
— Co za szczęście! wykrzyknęła Koralja skoro Camusot odszedł, skończyły się ciupy w dzielnicy Łacińskiej, będziesz mieszkał tu, nie będziemy się rozstawać; weźmiesz, dla zachowania pozorów, mieszkanko przy ulicy Charlot, i niech żyje miłość!
Odtańczyła swój hiszpański taniec z furją, w której malowała się niepohamowana namiętność.
— Pracując usilnie, mogę zarobić pięćset franków na miesiąc, rzekł Lucjan.
— Mam tyleż samo w teatrze, nie licząc feu. Camusot będzie mnie zawsze ubierał, kocha mnie! Mając tysiąc pięćset franków miesięcznie, będziemy żyli jak Krezusy.
— A konie, woźnica, służba? rzekła Berenice.
— Będę robiła długi, wykrzyknęła Koralja.
I znów zaczęła tańczyć gigę z Lucjanem.
— Trzeba, w takim razie, przyjąć propozycje Finota, wykrzyknął Lucjan.
— Dalej, rzekła Koralja, ubieram się i odwożę cię do redakcji; zaczekam w powozie na bulwarach.
Lucjan siadł na sofie, patrzał na aktorkę robiącą tualetę i pogrążył się w refleksjach. Byłby wolał raczej zostawić Koralji wolność, niż brać na siebie takie zobowiązania; ale była tak piękna, tak ślicznie zbudowana, tak ponętna, iż poeta dał się uwieść malowniczym pozorom cyganerji i rzucił rękawiczkę w twarz fortuny. Berenice miała się zająć przeprowadzeniem i instalacją Lucjana. Następnie, tryumfująca, piękna, szczęśliwa Koralja porwała ukochanego poetę i przejechała przez cały Paryż, aby dotrzeć na ulicę St. Fiacre. Lucjan wbiegł lekko po schodach i z pańską miną wkroczył do redakcji. Pomidor, wiecznie z plikiem stemplowanego papieru na głowie, oraz stary Giroudeau oznajmili mu, z miną dość obłudną, że niema nikogo.
— Ależ współpracownicy muszą się gdzieś spotykać, aby się porozumieć co do numeru, rzekł.
— Prawdopodobnie, ale redakcja mnie nie obchodzi, rzekł kapitan gwardji, który wziął się do sprawdzania opasek ze swojem wiecznem: hum! hum!
W tej chwili, przypadkiem, — szczęśliwym czy nieszczęśliwym? — Finot wszedł, aby wtajemniczyć wuja w rzekomą abdykację i polecić mu dozór swoich interesów.
— Niema co robić dyplomacji z panem, należy do dziennika, rzekł do wuja Finot, ściskając równocześnie rękę Lucjana.
— A, pan należy?... wykrzyknął Giroudeau zdziwiony gestem siostrzeńca. No, no, drogi panie, nie trudno panu przyszło się dostać.
— Chcę z panem omówić warunki, aby pana nie wykiwał nasz Stefanek, rzekł Finot, obejmując Lucjana bystrem spojrzeniem. Będzie pan brał po trzy franki od kolumny wszelkiego tekstu, włącznie ze sprawozdaniami z teatrów.
— Nikomu jeszcze nie dawałeś takich warunków! rzekł Giroudeau, patrząc ze zdumieniem na Lucjana.
— Będzie miał cztery bulwarowe teatrzyki, masz dbać o to aby mu nikt jego lóż nie zwędził i aby bilety oddawano mu do rąk. Radzę panu, mimo to, kazać je sobie odsyłać do domu, rzekł, zwracając się do Lucjana. — Zobowiązuje się pan dostarczać, poza krytyką, dziesięć artykułów do działu „Rozmaitości“, w przybliżeniu na dwie kolumny, po pięćdziesiąt franków miesięcznie, przez rok. Czy to panu dogadza?
— Owszem, rzekł Lucjan, który miał ręce spętane okolicznościami.
— Wuj, rzekł Finot, zredaguje umowę i podpiszemy wychodząc.
— Kogo mam zaszczyt?... spytał Giroudeau, wstając i uchylając jedwabnej czapeczki.
— Lucjan de Rubempré, autor recenzji z Alkada, odparł Finot.
— Młodzieńcze, wykrzyknął stary wojskowy, uderzając w czoło Lucjana, masz tu kopalnie złota. Nie jestem literatem, ale pański artykuł przeczytałem od deski do deski, zrobił mi przyjemność. Takich mi dawajcie! to się nazywa humor. Zaraz sobie pomyślałem: „To nam ściągnie abonentów!“ I przyszli, przyszli. Sprzedaliśmy pięćdziesiąt numerów.
— Czy moja umowa ze Stefanem Lousteau spisana w podwójnym egzemplarzu i gotowa do podpisu? rzekł Finot do wuja.
— Tak, odparł Giroudeau.
— Połóż na umowie z panem wczorajszą datę, aby Lousteau już był związany temi warunkami.
Finot ujął pod ramię nowego współpracownika z pozorami koleżeństwa które zachwyciło poetę, i pociągnął go na schody, mówiąc:
— Masz tedy pozycję zapewnioną. Przedstawię cię sam moim pracownikom. Następnie, wieczór, Lousteau wprowadzi cię do teatrów. Możesz zarobić sto pięćdziesiąt franków miesięcznie w dzienniczku który będzie prowadził Lousteau: toteż, staraj się żyć z nim dobrze. Już dziś ten hultaj będzie miał pretensje do mnie, że mu związałem co do pana ręce: ale pan masz talent, nie chcę abyś był zdany na łaskę naczelnego. Co się nas tyczy, może mi pan dać do dwóch arkuszy na miesiąc do mego tygodnika, ofiaruję panu dwieście franków. Nie mów nikomu o tym układzie, zadziobaliby mnie dawniejsi, już podrażnieni sukcesem przybysza. Palnij, w tych rozmiarach, cztery artykuły, podpisz dwa nazwiskiem a dwa pseudonimem, aby nie wyglądało że odbierasz chleb innym. Zawdzięczasz swą pozycję Blondetowi i Vignonowi, którzy uważają że masz przyszłość. Dlatego, nie daj się zjeść w kaszy. Zwłaszcza, strzeż się przyjaciół. Co do nas, zawsze możemy się porozumieć. Idź na rękę mnie, ja będę szedł tobie. Masz za czterdzieści franków lóż i biletów do sprzedania i za sześćdziesiąt książek do spuszczenia. Ten drobny przemysł oraz artykuły dadzą ci czterysta pięćdziesiąt franków miesięcznie. Mając głowę na karku, potrafisz wycisnąć conajmniej dwieście franków ponadto z księgarzy, którzy ci będą opłacać recenzje i prospekty. Ale jesteś mój, nieprawdaż? Mogę liczyć na pana?
Lucjan uścisnął rękę Finota z wylewem niesłychanej radości.
— Niech nie wygląda żeśmy się porozumieli, rzekł Finot Lucjanowi do ucha, otwierając drzwi do izdebki na piątem piętrze, w głębi korytarza.
Lucjan ujrzał Stefana Lousteau, Felicjana Vernou, Hektora Merlin i jeszcze dwóch których nie znał. Siedzieli przy stole przykrytym zielonem suknem, przy dobrym ogniu, na krzesłach lub fotelach; palili cygara i śmiali się. Stół był zarzucony papierami, stał na nim prawdziwy kałamarz pełen atramentu, pióra dość liche, ale dzielnie wprawiane w ruch przez dziennikarzy. Przybysz zrozumiał, że tutaj wysmaża się wielkie dzieło.
— Panowie, rzekł Finot, celem zebrania jest wprowadzenie, na moje miejsce i stanowisko, druha naszego, Stefana Lousteau: obejmuje naczelną redakcję dziennika, który ja zmuszony jestem opuścić. Ale, mimo iż moje poglądy ulegają zmianie, nieuchronnej dla objęcia redakcji tygodnika, którego przeznaczenie znacie, przekonania moje zostały te same i jesteśmy nadal przyjaciółmi. Jestem wam szczerze oddany, i liczę na wzajemność. Okoliczności są zmienne, zasady są stałe. Zasady są osią, na której kręci się igła politycznego barometru.
Współpracownicy parsknęli jednogłośnym śmiechem.
— Któż ci podsunął te aforyzmy? spytał Lousteau.
— Blondet, odparł Finot.
— Wiatr, deszcz, burza, pogoda, rzekł Merlin, wszystko po kolei.
— Zresztą, rzekł Finot, nie brnijmy w metafory: każdy kto zechce umieścić u mnie artykuł, znajdzie Finota. Ten pan, rzekł przedstawiając Lucjana, należy do waszego grona. Podpisałem z nim, Lousteau.
Każdy wyraził parę pochlebnych słów Finotowi z powodu jego wyniesienia i nowych przeznaczeń.
— Jedziesz zatem oklep ku przyszłości na grzbiecie tygodnika, rzekł jeden z dziennikarzy nieznanych Lucjanowi.
— Byle nie na naszym...
— Pozwolisz nam nadal przypiekać naszym wrogom?
— Ile tylko zechcecie! rzekł Finot.
— Och, rzekł Lousteau, dziennik nie może się cofać. Pan Châtelet obraził się, nie popuścimy go cały tydzień.
— Co się stało? spytał Lucjan.
— Przyszedł żądać zadośćuczynienia, rzekł Vernou. Ex-piękniś Cesarstwa trafił na starego Giroudeau, który, z najzimniejszą krwią, wskazał, jako autora, Filipa Bridau[35], Filip zaś poprosił barona o wskazanie czasu i broni. Na tem sprawa utknęła. Obecnie, gotujemy się przeprosić barona w jutrzejszym numerze. Każde zdanie jest pchnięciem sztyletu.
— Gryźcie go do żywego, zgłosił się do mnie, rzekł Finot. Zaskarbię sobie jego względy, poskramiając was; ma stosunki w ministerjum, capnie się przy tej okazji jakąś profesurę albo traficzkę. Bardzo szczęśliwie, że dał się wciągnąć do gry. Kto z was chce napisać w moim tygodniku zasadniczy artykuł o książce Natana?
— Daj Lucjanowi, rzekł Lousteau. Hektor i Vernou kropną sprawozdania w swoich pismach.
— Żegnam was, panowie, spotkamy się oko w oko u Barbina[36], rzekł Finot, śmiejąc się.
Lucjan uszczknął parę komplementów z okazji wstępu do groźnego ciała dziennikarzy, Lousteau przedstawił go jako człowieka na którego można liczyć.
— Lucjan prosi was gromadnie, panowie, na wieczerzę do swej damy, pięknej Koralji.
— Koralja przechodzi do Gymnase, rzekł Lucjan do Stefana.
— Hej, panowie, rozumie się samo przez się że będziemy popierali Koralję, hę? We wszystkich dziennikach umieścicie parę wierszy o nowem engagement i o jej talencie. Podniesiecie takt i zręczność dyrekcji Gymnase; czy możemy jej przyznać i inteligencję?
— Przyznajmy i inteligencję, rzekł Merlin; Fryderyk ma tam sztukę ze Scribem.
— Och, w takim razie dyrektor Gymnase jest najbardziej przewidującym i najprzenikliwszym ze spekulantów, rzekł Vernou.
— Hola! a nie piszcie o książce Natana póki się nie porozumiemy; zaraz wam powiem czemu. Trzeba nam się przysłużyć nowemu koledze. Lucjan ma dwie książki do zbycia: zbiorek sonetów i romans. Na siedem cnót polędwicy! za trzy miesiące od daty powinien być wielkim poetą! Posłużymy się jego Stokrociami aby sponiewierać ody, ballady, medytacje, całą poezję romantyczną.
— To byłoby zabawne, gdyby jego sonety były lichotą, rzekł Vernou. — Co myślisz o swoich sonetach, Lucjanie?
— Aha, jak pan je uważa? rzekł jeden z nieznanych.
— Tęgie są, rzekł Lousteau, słowo honoru.
— Dobrze, bardzom rad z tego, rzekł Vernou, cisnę je na łeb tym poetom z zakrystji, którzy mi już kością w gardle stają.
— Jeżeli Dauriat, dziś wieczór, nie weźmie Stokroci, kropniemy artykuł po artykule przeciw Natanowi.
— Ale cóż Natan na to? wykrzyknął Lucjan.
Pięciu dziennikarzy parsknęło śmiechem.
— Będzie uszczęśliwiony, rzekł Vernou. Zobaczysz, jak my to urządzimy.
— Zatem, ten pan jest nasz? rzekł jeden z dwóch dziennikarzy których Lucjan nie znał.
— Tak, tak, Fryderyku, bez kawałów. — Widzisz, Lucjanie, rzekł Stefan do neofity, jak my postępujemy z tobą; myślę że i ty nie cofniesz się w potrzebie. Kochamy wszyscy Natana, i będziemy go rżnąć. A teraz, podzielmy cesarstwo Alexandrowe. — Fryderyku, chcesz Komedję Francuską i Odeon?
— Jeżeli panowie się zgodzą, rzekł Fryderyk.
Wszyscy skłonili głowy, ale Lucjan dostrzegł w oczach błyski zawiści.
— Ja Operę, Włochów i Operę Komiczną, rzekł Vernou.
— Zatem Hektor weźmie wodewile, rzekł Lousteau.
— Jakto! ja wcale nie będę miał teatrów? rzekł drugi z dziennikarzy nieznanych Lucjanowi.
— Więc dobrze, Hektor zostawi ci Varietés a Lucjan Porte-Saint-Martin. Oddaj mu Porte-Saint-Martin, durzy się jak wściekły we Fanny Beaupré, rzekł do Lucjana; weźmiesz w zamian Cirque-Olimpique. Ja będę miał Bobino, Funambules i panią Saqui... Co mamy do dziennika na jutro?
— Nic.
— Nic?
— Nic!
— Panowie, wystąpcie świetnie na mój pierwszy numer. Baron du Châtelet i jego rybka nie starczą na dłużej niż tydzień. Autor Samotnika już zużyty.
— Sosten-Demosten przestał być zabawny, rzekł Vernou, wszyscy go od nas przejęli.
— Tak, trzeba nam nowej padliny, rzekł Fryderyk.
— Panowie, a gdyby tak ośmieszyć cnotliwych mężów z prawicy? Gdyby napisać, że panu de Bonald nogi czuć? wykrzyknął Lousteau.
— Możeby zacząć serję portretów mówców ministerjalnych? rzekł Hektor Merlin.
— Zrób to, moje dziecko, rzekł Lousteau, znasz ich, to twoi ludzie, będziesz mógł zadowolić parę wewnętrznych antypatyjek. Skubnij Beugnota, Syrieysa de Mayrinhac i innych. Artykuły mogą być gotowe z góry, zdejmie nam to z głowy kłopot o numer.
— Gdybyśmy wymyślili jakąś odmowę pogrzebu, z okolicznościami mniej lub więcej obciążającemi? rzekł Hektor.
— Nie dojadajmy resztek po wielkich dziennikach konstytucyjnych, które mają swoje fiszki z księżmi pełne takich kaczek, odparł Vernou.
— Kaczek? rzekł Lucjan.
Kaczką, objaśnił Merlin, nazywamy fakt, który ma pozór rzeczywistości, ale który wymyśla się dla ożywienia kroniczki, kiedy jest mdła. Kaczka, to pomysł Franklina, który wynalazł gromochron, kaczkę i republikę. Ten dziennikarz tak dobrze wziął na kawał encyklopedystów swemi zamorskiemi kaczkami, że, w Historji filozoficznej Indyj, Raynal przytacza dwie takie kaczusie jako autentyczne fakty.
— Nie wiedziałem o tem, rzekł Vernou. Cóż to za kaczki?
— Historja o Angliku, który sprzedał swoją oswobodzicielkę, murzynkę, uczyniwszy ją wprzód matką aby wydobyć z niej więcej pieniędzy. Następnie, wzniosła obrona młodej dziewczyny brzemiennej, która w końcu wygrała sprawę. Kiedy Franklin przybył do Paryża, przyznał się u Neckera do swych kaczek, ku wielkiej konfuzji paryskich filozofów. I oto jak nowy świat po dwakroć zakaził stary.
— Dziennik, rzekł Lousteau, uważa za prawdziwe wszystko co jest prawdopodobne. To nasze założenie.
— Sąd karny postępuje nie inaczej, rzekł Vernou.
— A zatem, dziś wieczór, o dziewiątej, tutaj, rzekł Merlin.
Wszyscy powstali, uścisnęli sobie ręce, i zamknięto posiedzenie, wśród objawów wzruszającej serdeczności.
— Cóżeś ty zadał Finotowi, rzekł Stefan do Lucjana schodząc, że zawarł z tobą pisemną umowę? Jesteś jedyny, z którym wiąże się w ten sposób.
— Ja? Nic; sam mi się ofiarował, rzekł Lucjan.
— Ostatecznie, choćbyś i miał z nim swoje układy, byłbym z tego bardzo kontent, tem silniejsi będziemy obaj.
Na parterze, Stefan i Lucjan spotkali Finota, który wziął Stefana do reprezentacyjnego gabinetu.
— Podpisz pan umowę, aby nowy redaktor myślał że datuje od wczoraj, rzekł Giroudeau, podsuwając Lucjanowi dwa arkusiki stemplowanego papieru.
Podczas czytania umowy, Lucjan usłyszał między Stefanem a Finotem dość żywą dyskusję, której tematem były dochody „w naturze“. Stefan chciał mieć udział w tych podatkach, ściąganych przez starego Giroudeau. Musiało dojść do porozumienia, gdyż dwaj przyjaciele opuścili redakcję w zupełnej zgodzie.
— O ósmej, w galerjach drewnianych, u Dauriata, rzekł Stefan do Lucjana.
W tej chwili, zjawił się jakiś młody człowiek żądny pracy w piśmie, z tą samą spłoszoną i niespokojną miną, jaką Lucjan miał kiedyś. Lucjan ujrzał z tajoną przyjemnością, jak Giroudeau używał sobie na neoficie; słuchał żarcików, któremi stary wojskowy zwodził swego czasu i Lucjana; własny interes uczynił mu zupełnie zrozumiałym ten manewr, który stawiał zapory niemal nie do przebycia między debiutantami a poddaszem do którego wnikali wybrańcy.
— Niema zbytku pieniędzy dla współpracowników, rzekł do kapitana.
— Gdyby was było więcej, każdy z was miałby mniej, odparł Giroudeau. Ot, co!
Ex-wojskowy puścił w ruch ołowianą laskę, wyszedł z wiekuistem hum, brum i nie taił zdumienia, widząc jak Lucjan wsiada do pięknego pojazdu czekającego na bulwarach.
— Teraz wy jesteście żołnierze, a my cywile, rzekł stary wiarus.
— Słowo daję, ci młodzi ludzie, to najpoczciwsi chłopcy w świecie, rzekł Lucjan do Koralji. Jestem tedy dziennikarzem, z gwarancją zarobienia sześciuset franków miesięcznie, pracując jak koń; ale ulokuję moje dwa dzieła i stworzę nowe: przyjaciele zorganizują mi bajeczny sukces! Zatem, puszczamy się na bystre wody!
— Zdobędziesz świat, jedyny; ale nie bądź tak dobry jak jesteś piękny, zarżnąłbyś się. Bądź z ludźmi szelmą: to daje pozycję.
Koralja i Lucjan pojechali do Lasku, gdzie znów spotkali margrabinę d’Espard, panią de Bargeton i barona. Pani de Bargeton obrzuciła Lucjana powłóczystem spojrzeniem, które mogło uchodzić za ukłon. Camusot zamówił paradny obiad, Koralja, czując się wolną, była tak miła dla biednego kupca, że nie pamiętał aby, przez czternaście miesięcy ich stosunku, widział ją kiedykolwiek tak uroczą i powabną.
— Trudno, rzekł sobie w duchu, porozumiejmy się jakoś, mimo wszystko!
Camusot ofiarował tajemnie Koralji, iż przepisze na jej imię sześć tysięcy renty jakie posiadał na Wielkiej Księdze w sekrecie przed żoną, jeżeli zechce być nadal jego kochanką; godził się przymknąć oczy na amory z Lucjanem.
— Zdradzać takiego anioła... Ależ spójrz na niego, biedny szympansie i spójrz na siebie! rzekła, wskazując na poetę, którego Camusot spoił lekko, dolewając mu wina.
Camusot postanowił czekać, aż nędza odda mu z powrotem kobietę którą nędza mu już raz wydała.
— Będę zatem tylko twoim przyjacielem, rzekł całując ją w czoło.
Lucjan zostawił Koralję z Camusotem, aby się udać do Galeryj drewnianych. Jakież zmiany zaszły w jego umyśle od chwili wdarcia się w tajemnice dziennika! Wmieszał się bez obawy w tłum falujący w Galerjach, spoglądał nań wyniośle bo miał kochankę, wszedł do Dauriata niedbałym krokiem, bo był dziennikarzem. Znalazł tam wielkie zebranie, uścisnął rękę Blondeta, Natana, Finota, całej literatury z którą żył za pan brat od tygodnia; uważał się sam za znaczną osobistość i pochlebiał sobie iż prześcignie kolegów; kropelka wina, którą miał jeszcze w żyłach, posłużyła mu znakomicie, skrzył się dowcipem, pokazał że umie krakać między wronami. Mimo to, Lucjan nie spotkał się z niemem lub głośnem uznaniem jakiego się spodziewał; spostrzegł pierwszy odruch zazdrości w tym światku, nietyle niespokojnym ile ciekawym jakie miejsce zajmie nowa gwiazda i ile pochłonie z powszechnego podziału. Finot, który widział w Lucjanie kopalnię do wyeksploatowania, Lousteau, który uważał iż ma prawo do niego, byli jedyni na których ustach poeta spotkał uśmiech. Lousteau, który już przybrał tony naczelnego redaktora, zapukał w szybę gabinetu Dauriata.
— Za momencik, mój drogi, odparł księgarz, podnosząc głowę ponad zielone firaneczki i poznając Stefana.
Momencik trwał godzinę, po której Lucjan i jego kompan weszli do sanktuarjum.
— I cóż, myślał pan o sprawie naszego przyjaciela? rzekł nowy naczelny redaktor.
— Oczywiście, rzekł Dauriat rozpierając się sułtańsko w fotelu. Przejrzałem zbiorek, dałem go odczytać człowiekowi wytrawnego smaku, dobremu sędziemu, sam bowiem nie mam pretensji znać się na tem. Ja, mój przyjacielu, kupuję sławę już gotową, jak ów Anglik kupował miłość. — Jest pan równie tęgim poetą jak ślicznym chłopcem, młodzieńcze, ciągnął Dauriat. Słowo uczciwego człowieka, nie mówię księgarza, zauważcie to! pańskie sonety są wspaniałe, nie czuć w nich pracy, co jest naturalne kiedy się ma natchnienie i werwę. Wreszcie, umiesz pan rymować: jeden z przymiotów nowej szkoły. Pańskie Stokrocie to piękna książka, ale to nie jest interes, ja zaś mogę się zajmować jedynie szerokiemi przedsięwzięciami. Sumiennie mówiąc, nie mogę wziąć pańskich sonetów, niepodobna byłoby mi pchnąć je, nie dają widoków zysku zdolnych pokryć koszty sukcesu. Zresztą, pan nie pójdziesz drogą poezji, pański tomik będzie odosobniony. Jesteś młody, młodzieńcze! przynosisz mi wiekuisty zbiorek pierwszych wierszy, jakie, wychodząc ze szkół, popełniają wszyscy literaci; na których zależy im zrazu, a z których żartują sobie później. Lousteau, pański przyjaciel, musi mieć jakiś poemat zagrzebany wśród starych skarpetek. — No, powiedz, nie masz tam jakiegoś poematu, na który byłbyś przysięgał, Lousteau? rzekł Dauriat, rzucając Stefanowi porozumiewawcze spojrzenie.
— Ba, w jakiż sposób mógłbym inaczej pisać prozą? rzekł Lousteau.
— Ot, widzisz pan, nawet mi nigdy o tem nie mówił; to człowiek, który rozumie się na księgarstwie i na interesach, podjął Dauriat. Dla mnie, rzekł przyjaźnie do Lucjana, kwestja nie w tem czy pan jesteś wielkim poetą; masz w sobie wiele, bardzo wiele; gdybym był początkującym księgarzem, popełniłbym ten błąd, iż skusiłbym się na wydanie pańskich wierszy. Ale, przedewszystkiem, dziś, wspólnicy i kapitaliści odmówiliby mi kredytu; wystarczy im, żem na tym towarze stracił dwadzieścia tysięcy w przeszłym roku, nie chcą słyszeć o poezji, a to są moi tyrani. Jednakże, kwestja nie w tem. Przypuszczam, że będziesz wielkim poetą, ale czy będziesz płodny? Czy będziesz znosił regularnie sonety? Czy dobijesz do dziesięciu tomów? Czy staniesz się interesem? Otóż nie, będziesz pan rozkosznym pisarzem prozą, masz za wiele dowcipu aby go psuć przez średniówki, możesz z łatwością zarobić trzydzieści tysięcy franków rocznie w dziennikach i nie zamienisz ich na trzy tysiące które dałyby ci, z wielkim mozołem, hemistychy, strofy i inne wywijasy!
— Wiesz, Dauriat, że Lucjan należy do dziennika, rzekł Lousteau.
— Wiem, odparł Dauriat, czytałem jego artykuł, i, w dobrze zrozumianym jego własnym interesie, odrzucam Stokrocie! Tak, drogi panie, dam panu, za pół roku od dziś, więcej pieniędzy za artykuły o które pana przyjdę prosić, niż za pańską poezję bez odbiorców!
— A sława? wykrzyknął Lucjan.
Dauriat i Lousteau zaczęli się śmiać.
— Ba, rzekł Lousteau, chłopię długo przechowuje iluzje.
— Sława, odparł Dauriat, to dziesięć lat wytrwałości i sto tysięcy franków straty lub zysku dla księgarza. Jeśli pan znajdzie szaleńców którzy wydrukują twoje poezje, za rok nabierzesz dla mnie szacunku, dowiadując się o rezultatach.
— Czy ma pan rękopis tutaj? rzekł Lucjan zimno.
— Oto jest, drogi panie, odparł Dauriat, którego ton stał się znacznie słodszy.
Lucjan wziął rulon, nie patrząc na sznurek, tak wszystko przemawiało za tem że Dauriat czytał Stokrocie. Wyszedł ze Stefanem, nie zdając się zgnębiony ani niezadowolony. Dauriat przeprowadził obu przyjaciół do sklepu, mówiąc o swem piśmie i o dzienniku Stefana. Lucjan bawił się niedbale rękopisem.
— Czy myślisz, że Dauriat czytał albo dał do czytania twoje sonety? szepnął mu Stefan.
— Tak, odparł Lucjan.
— Popatrz na pieczęć.
Lucjan spostrzegł, iż atrament i sznurek znajdują się w stanie niezamąconej spójności.
— Który sonet zwrócił szczególnie pańską uwagę? rzekł Lucjan do księgarza, blednąc z wściekłości.
— Wszystkie są godne uwagi, drogi panie, odparł Dauriat, ale ten o Stokrótce jest rozkoszny, kończy się myślą bardzo subtelną i głęboką. Z niego odgadłem sukces, jaki uzyska pańska proza. Toteż, poleciłem pana natychmiast Finotowi. Dawaj nam pan artykuły, zapłacimy je dobrze. Widzisz pan, myśleć o sławie, to bardzo pięknie, ale nie zapominaj o tem co realne i bierz co się nastręcza. Kiedy będziesz bogaty, wówczas możesz pisać wiersze.
Poeta wyszedł nagle w galerje aby nie wybuchnąć, był wściekły.
— I cóż, dzieciaku, rzekł Lousteau, który szedł za nim, bądźże spokojny, bierz ludzi za to czem są, za środki. Chcesz mieć odwet?
— Za wszelką cenę, rzekł poeta.
— Oto egzemplarz książki Natana, który Dauriat mi wręczył; drugie wydanie pojawia się jutro, przeczytaj jeszcze raz utwór, i kropnij artykuł równający go z ziemią. Felicjan Vernou nie może cierpieć Natana, którego tryumf szkodzi, w jego mniemaniu, przyszłemu sukcesowi jego dzieła. Jedną z manij tych małych duszyczek jest pojęcie, że niema miejsca pod słońcem na dwa powodzenia. Toteż, umieści skwapliwie twój artykuł w wielkim dzienniku w którym pracuje.
— Ale co można powiedzieć przeciw tej książce? Jest tak piękna! rzekł Lucjan.
— Ech, dziecko, naucz-że się rzemiosła, rzekł śmiejąc się Lousteau. Książka, chociażby była arcydziełem, musi stać się pod twojem piórem stekiem idjotyzmów, dziełem niezdrowem i niebezpiecznem.
— Ale jak?
— Zmienisz piękności w wady.
— Niezdolny jestem do podobnej sztuki.
— Mój drogi, dziennikarz jest akrobatą, musisz się przyzwyczaić do trudności zawodu. Ot, jestem dobry kolega: podam ci sposób postępowania w podobnych okolicznościach. Uwaga, malcze! Zaczniesz od tego, iż pochwalisz piękności książki; wówczas możesz sobie zrobić przyjemność i napisać co o niej myślisz. Publiczność powie: „To przynajmniej krytyk wolny od zazdrości, z pewnością będzie bezstronny“. Od tej chwili, publiczność uważa twoją krytykę za sumienną. Zdobywszy zaufanie czytelnika, zaczniesz ubolewać, iż musisz potępić drogę, na jaką podobne książki wiodą nasze piśmiennictwo. „Czyliż Francja, powiesz, nie panuje nad inteligencją całego świata? Dotąd, z wieku na wiek, pisarze francuscy przodowali Europie na drodze analizy, filozoficznego badania, zapomocą potęgi stylu i oryginalnej formy jaką dawali myślom“. Tutaj, wsuniesz, dla zbudowania kołtuna, pochwałę Woltera, Russa, Diderota, Monteskiusza, Buffona. Wytłómaczysz, jak we Francji język jest nieubłagany, udowodnisz że jest on jakgdyby pokostem powlekającym myśl. Wyrzucisz z siebie parę aksjomów, jak np.: „Wielki pisarz we Francji jest zawsze wielkim człowiekiem, język zniewala go do ustawicznego myślenia; nie tak w innych krajach, etc.“. Udowodnisz swą tezę, porównując Rabenera, moralistę niemieckiego, z La Bruyèrem. Nic tak nie stawia krytyka, jak kiedy mówi o nieznanym cudzoziemskim autorze. Kant jest piedestałem Cousina. Raz wszedłszy na ten teren, rzucasz formułę, która streszcza i tłumaczy głupcom naszych genjalnych ludzi w ubiegłym wieku, nazywając ich literaturę literaturą idej. Zbrojny tą formułą, rzucasz wszystkich znakomitych nieboszczyków na łeb autorom żyjącym. Tłumaczysz, iż, za naszych czasów, powstaje nowa literatura, która nadużywa djalogu (najłatwiejszej z form) i opisów uwalniających od myślenia. Romanse Woltera, Diderota, Sterna, Le Sage’a, tak treściwe, tak głębokie, przeciwstawisz powieści nowożytnej, gdzie wszystko wyraża się obrazami i którą Walter Scott mocno udramatyzował. W takim rodzaju, jest miejsce tylko dla wynalazcy. „Romans à la Walter Scott, to rodzaj a nie system“, powiesz. Rzucasz gromy na ten opłakany rodzaj w którym myśl się rozwadnia, w którym klepie się ją na blaszki, rodzaj dostępny wszystkim, rodzaj w którym każdy może stać się twórcą tanim kosztem, rodzaj który nazwiesz wreszcie literaturą obrazów. Zwalisz te argumenty na Natana, wykazując że jest naśladowcą i że ma tylko pozory talentu. Brak jego książce wielkiego zwartego stylu XVIII wieku; udowodnisz, iż autor zastąpił uczucia anegdotą. Ruch nie jest życiem, obraz nie jest myślą! Miotaj takie sentencje, publiczność je potem powtarza. Mimo zalet dzieła, wyda ci się ono zgubne i niebezpieczne, otwiera świątynię Sławy tłumom: ukazujesz, w oddali, armję pisarków, skwapliwie naśladujących tę formę, tak łatwą do opanowania. Tutaj, grzmiące lamentacje nad upadkiem smaku; pochwała pp. Etienne, Jouy, Tissot, Gosse, Duval, Jay, Benjamina Contant, Aignan, Baur-Lormian, Villemain, koryfeuszów napoleońskiego liberalizmu, pod których protektoratem jest dziennik Felicjana. Wskażesz tę chlubną falangę opierającą się inwazji romantyków, broniącą myśli i stylu przeciw obrazowi i gadulstwu, podtrzymującą ciągłość szkoły wolterjańskiej przeciw szkole angielskiej i niemieckiej, tak jak siedemnastu mówców lewicy walczy w imię narodu przeciw wstecznikom. Wsparty temi nazwiskami czczonemi przez ogromną większość Francuzów, która zawsze będzie w opozycji, możesz zmiażdżyć Natana, którego dzieło, mimo iż zawiera znakomite piękności, daje we Francji palmę literaturze bez idei. Z tą chwilą, nie chodzi już o Natana i jego książkę, rozumiesz? ale o chwałę Francji. Obowiązkiem uczciwych i odważnych piór jest przeciwstawić się tym obcym nalotom. Tu, głaszczesz ambicję abonenta. Wedle ciebie, Francja jest mądra ryba, nie łatwo ją podjeść. Jeżeli księgarzowi, zapomocą sposobów w które nie chcesz wchodzić, udało się wyłudzić sukces, prawdziwa publiczność rychło zrobi porządek z pomyłką pięciuset dudków, którzy stanowią jej awangardę. Powiesz, że, zdoławszy rozprzedać jedno wydanie, księgarz bardzo jest zuchwały puszczając się na drugie; bolejesz, że tak sprytny wydawca tak mało rozumie ducha swego kraju. Oto główne linje. Posól to trochę konceptem, zapraw odrobiną octu, a Dauriat jest gotów. Ale nie zapomnij, mówiąc o Natanie, ubolewać nad omyłką człowieka, któremu, jeżeli opuści tę drogę, literatura zawdzięczać będzie piękne dzieła.
Lucjan słuchał Stefana zdumiony; w miarę jak dziennikarz mówił, spadała mu łuska z oczu, odkrywał prawdy literackie, o których mu się nie śniło.
— Ależ w tem co mówisz, wykrzyknął, jest wiele sensu i słuszności.
— Czyż mógłbym inaczej rozbić w puch książkę Natana? rzekł Lousteau. Oto, moje dziecko, pierwszy typ recenzji, jakiej się używa aby ubić książkę. To oskard krytyka. Ale są jeszcze inne formułki! wykształcisz się w nich z czasem. Kiedy będziesz absolutnie zmuszony mówić o człowieku którego nie lubisz (niekiedy właściciel dziennika lub naczelny redaktor, nie mogą tego uniknąć), rozwiniesz negatyw tego co nazywamy „artykułem zasadniczym“. Umieszczasz na czele artykułu tytuł książki, którą polecono ci omówić; zaczynasz od rozważań ogólnych, w których można mówić o Grekach i Rzymianach, wreszcie powiadasz: „Te rozważania prowadzą nas do książki pana X. Y., która będzie treścią następnego artykułu“. I następny artykuł nie pojawia się nigdy. Dławi się w ten sposób książkę między dwiema obietnicami. Tu, nie piszesz artykułu przeciw Natanowi, ale przeciw Dauriatowi, trzeba użyć oskarda. Pięknego dzieła oskard nie naruszy; w złą książkę wchodzi po same bebechy: w pierwszym wypadku, rani jedynie księgarza; w drugim, oddaje przysługę publiczności. Tych form krytyki literackiej używa się również w polityce.
Okrutna lekcja Stefana otwierała nowe horyzonty wyobraźni Lucjana, który cudownie chwytał to rzemiosło.
— Chodźmy do dziennika, rzekł Lousteau, zastaniemy tam przyjaciół i omówimy szturm generalny przeciw książce Natana, to ich ubawi, zobaczysz.
Przybywszy na ulicę St. Fiacre, wdrapali się na poddasze, gdzie się wysmażał dziennik. Lucjan z równem zdumieniem jak zachwytem patrzał na entuzjazm, z jakim koledzy uchwalili zniszczyć książkę Natana. Hektor Merlin wziął ćwiartkę papieru i nakreślił tych kilka wierszy, które zaniósł do swego dziennika:

Zapowiadają drugie wydanie książki p. Natana. Pragnęliśmy zachować milczenie o tym utworze, ale pozór sukcesu zmusza nas do zamieszczenia artykułu, nie tyle o dziele, ile o ogólnej tendencji młodej literatury.

Na czele konceptów do jutrzejszego numeru, Lousteau umieścił to zdanie:

* * * Księgarz Dauriat puszcza w świat drugie wydanie książki p. Natana. Czyżby nie znał starożytnego axjomu: Non bis in idem? Cześć nieszczęśliwej odwadze!

Słowa Stefana były jakgdyby pochodnią dla Lucjana, któremu żądza zemszczenia się na księgarzu zastąpiła sumienie i inspirację. Trzy dni nie wychodził z pokoju Koralji, gdzie pracował przy kominku, obsługiwany przez Berenice i pieszczony w chwilach znużenia przez uważną i milczącą Koralję. Wreszcie, Lucjan przepisał na czysto artykuł, mniejwięcej trzy kolumny, w którym wzniósł się do zdumiewającej wysokości. O dziewiątej wieczór pobiegł do dziennika, zastał kolegów i przeczytał im swą pracę. Słuchali poważnie. Felicjan nie rzekł słowa, wziął artykuł i zbiegł po schodach.
— Co jemu się stało? wykrzyknął Lucjan.
— Niesie artykuł do drukarni! rzekł Hektor Merlin; to arcydzieło, w którem niema ani słowa do ujęcia, ani wiersza do dodania.
— Wystarczy ci pokazać drogę! rzekł Lousteau.
— Chciałbym widzieć minę Natana, kiedy będzie to czytał jutro, rzekł inny, na którego twarzy jaśniało łagodne zadowolenie.
— Bezpieczniej być twoim przyjacielem, rzekł Hektor Merlin do Lucjana.
— Więc dobrze? spytał żywo Lucjan.
— Na Blondecie i Vignonie skóra ścierpnie, rzekł Lousteau.
— Oto, dodał Lucjan, artykulik który nabazgrałem dla ciebie, i który, w razie powodzenia, mógłby rozpocząć serję podobnych utworów.
— Przeczytaj, rzekł Lousteau.
Lucjan odczytał jeden z rozkosznych szkiców, które stworzyły powodzenie dzienniczka: w dwóch kolumnach, malował jakiś drobny szczegół życia paryskiego, figurę, typ, wydarzenie lub osobliwość. Próbka ta, zatytułowana Przechodnie Paryża, była napisana w tym nowym i oryginalnym stylu w którym myśl wyłania się ze zderzenia słów, gdzie brzęk przysłówków i przymiotników działa podniecająco na czytelnika. Artykuł ten był równie odmienny od poważnego i głębokiego studjum o Natanie, jak Listy perskie różnią się od Ducha Praw.
— Jesteś urodzony dziennikarz, rzekł Lousteau. To pójdzie jutro, dawaj takich ile chcesz.
— He, he! rzekł Merlin, Dauriat wściekły jest o dwa pociski jakie cisnęliśmy w jego kramik. Byłem właśnie u niego; klął, wymyślał na Finota, który tłumaczył mu iż odprzedał ci swój dziennik. Wziąłem go na stronę i szepnąłem mu tyle: „Stokrocie będą pana kosztowały drogo! Przychodzi do pana człowiek z talentem, a pan odprawiasz go z kwitkiem, gdy my go przyjmujemy z otwartemi ramionami!“
— Dauriat będzie jak rażony gromem po twoim artykule, rzekł Lousteau do Lucjana. Widzisz, dziecko, co to jest dziennik? Ale twoja zemsta postępuje! Baron Châtelet był tu już pytać o twój adres; dziś rano zamieściliśmy krwawą notatkę przeciw niemu, ex-piękniś ma słabą głowę, jest w rozpaczy. Nie czytałeś? Paradne! Patrz: Kondukt żałobny czapli opłakiwanej przez ościstą rybkę. Pani de Bargeton nikt w wielkim świecie nie nazywa inaczej niż Rybką a Châteleta inaczej niż Baron Czapla.
Lucjan wziął dziennik i nie mógł się wstrzymać od śmiechu, czytając małe arcydzieło żartu, stworzone przez Felicjana Vernou.
— Będą kapitulować, rzekł Hektor Merlin.
Lucjan, z weselem w duszy, dorzucił swą cząstkę do kilku konceptów i słówek jakiemi kończono dziennik, paląc i gwarząc, opowiadając sobie wypadki dnia, śmiesznostki kolegów lub jakieś nowe szczegóły ich charakteru. Rozmowa ta, drwiąca, dowcipna, złośliwa, zapoznała Lucjana z obyczajami i osobistemi właściwościami personelu literatury.
— Podczas gdy będą składać dziennik, obejdę z tobą teatrzyki, przedstawię cię w kontroli i za kulisami; później, zajdziemy do Floryny i Koralji w Panoramie i pogzimy się z niemi troszkę w garderobie.
I obaj, trzymając się poufale pod rękę, poszli od teatru do teatru, gdzie Lucjan wkroczył jako „redaktor“, komplementowany przez dyrektorów, zjadany spojrzeniami przez aktorki, świadome sukcesu jaki jeden jego artykuł zapewnił Koralji i Florynie, zaangażowanym, jedna do Gymnase na dwadzieścia tysięcy, druga na osiem do Panoramy. Lucjan spotykał się wszędzie z owacjami, które powiększały go we własnych oczach i dawały mu miarę własnej potęgi. O jedenastej, dwaj przyjaciele wkroczyli do Panorama Dramatique, gdzie niedbały tonik Lucjana zrobił furorę. Zastali tam Natana. Natan podał rękę poecie, który przyjął ją i uścisnął.
— Ejże, szanowni mistrze, rzekł patrząc na Lucjana i Lousteau, chcecie mnie pogrzebać?
— Czekaj do jutra, mój drogi, zobaczysz jak Lucjan chwycił cię za grdykę! Słowo honoru, będziesz zadowolony. Kiedy autor spotka się z tak poważną krytyką, książka zyskuje na tem.
Lucjan był czerwony ze wstydu.
— Czy ostra? spytał Natan.
— Poważna, rzekł Lousteau.
— Więc nie zrobicie mi krzywdy? podjął Natan. Hektor Merlin mówił w foyer Wodewilu, że wióry ze mnie lecą.
— Pozwól mu mówić i czekaj, rzekł Lucjan, który pomknął do garderoby Koralji, biegnąc za aktorką gdy schodziła ze sceny w swoim powabnym kostjumie.
Nazajutrz, w chwili gdy Lucjan jadł śniadanie z Koralją, usłyszeli kabrjolet, którego turkot na ulicy zwykle dość cichej zapowiadał wykwintny pojazd; także konik, krokiem swoim i sposobem w jaki zatrzymał się w miejscu, zdradzał rasę. Jakoż, wychyliwszy się przez okno, ujrzał wspaniałego angielskiego konia, oraz Dauriata, który, wysiadając, rzucił lejce groomowi.
— To księgarz, krzyknął Lucjan do kochanki.
— Niech czeka, rzekła bez namysłu Koralja do Berenice.
Lucjan uśmiechnął się z tupetu młodej dziewczyny, która tak cudownie wchodziła w jego interesy, i podszedł uścisnąć ją z prawdziwą czułością: miłość natchnęła ją sprytem! Pośpiech impertynenckiego księgarza, nagłe ukorzenie się tego księcia szarlatanów, były w związku z okolicznościami, które dziś poszły prawie zupełnie w zapomnienie, tak bardzo ruch księgarski przeobraził się od lat piętnastu. Od r. 1816 do 1827, epoki w której czytelnie literackie, zrazu utworzone dla czytania dzienników, zaczęły dostarczać nowych książek za pewną opłatą, i kiedy powiększenie podatku prasy stworzyło anons, księgarz nie miał innych sposobów ogłaszania wydawnictw, jak tylko recenzje w feljetonie albo na łamach gazet. Do r. 1822, dzienniki francuskie ukazywały się w tak małych rozmiarach, że wielkie pisma zaledwie przekraczały wymiar dzisiejszych pisemek brukowych. Broniąc się tyranji dziennikarzy, Dauriat i Ladvocat pierwsi wymyślili afisze, ściągając niemi uwagę Paryża, rozwijając bogactwo fantastycznych czcionek, dziwaczny dobór barw, winiety a później litografje, które uczyniły z afisza poemat dla oczu, a często rozczarowanie dla sakiewki amatorów. Afisze stały się tak oryginalne, że jeden z manjaków zwanych kolekcjonerami posiada kompletny zbiór paryskich afiszów. Ten sposób ogłoszenia, zrazu ograniczony do sklepowych szyb i bulwarowych wystaw, później rozszerzony na całą Francję, ustąpił z kolei anonsowi. Mimo to, afisz, który uderza jeszcze oczy, gdy anons a czasem i dzieło poszły już w zapomnienie, będzie istniał zawsze, zwłaszcza odkąd zaczęto malować go na murach. Anons, dostępny dla wszystkich za opłatą — pomysł, który zmienił czwartą stronicę dziennika w pole równie urodzajne dla urzędu podatkowego jak dla spekulantów — zrodził się pod rygorami stempla, poczty i przymusowych kaucyj. Ograniczenia te, wymyślone za czasu pana de Villèle, który mógł był wówczas zabić dzienniki pospolitując je, stworzyły, przeciwnie, rodzaj przywileju, czyniąc założenie nowego pisma prawie niemożliwem. W r. 1821, dzienniki miały tedy prawo życia i śmierci nad płodami myśli i przedsięwzięciami księgarskiemi. Kilkuwierszowy anons, umieszczony w kroniczce paryskiej, płaciło się straszliwie drogo. Intrygi w łonie redakcyj, wieczorem zaś na polu bitwy w drukarni, w godzinie gdy warunki łamania rozstrzygały o przyjęciu lub odrzuceniu tego lub owego artykułu, dochodziły do takiego nasilenia, że poważne firmy księgarskie miały na żołdzie literata dla redagowania tych artykulików, gdzie trzeba było zamknąć wiele myśli w niewielu słowach. Ci pokątni dziennikarze, płatni dopiero po umieszczeniu, czatowali czasami noce całe w drukarni, aby widzieć jak idą pod prasę bądź to duże artykuły, uzyskane sam Bóg wie jak! bądź owych kilka wierszy, które później przybrały nazwę reklamy. Dziś, obyczaje literatury i księgarni zmieniły się tak bardzo, że wielu ludzi uważałoby za bajkę straszliwe wysiłki, przekupstwa, podłostki, intrygi, jakie żądza uzyskania tych reklam podsuwała księgarzom, autorom, męczennikom sławy, wszystkim galernikom skazanym na konieczność nieustannego sukcesu. Obiady, drobne usługi, podarki, wszystko wprawiano w ruch aby pozyskać dziennikarzy. Następująca anegdota lepiej niż wszystkie zapewnienia wytłumaczy ścisły związek między krytyką a księgarnią:
Pewien człowiek wielkiej miary i idący ku temu aby stać się mężem stanu, w owym czasie młody, dworny, a zarazem redaktor wielkiego dziennika, stał się benjaminkiem słynnej firmy księgarskiej. Pewnego dnia, w niedzielę, na wsi, gdzie zamożny księgarz ugaszczał wybitnych dziennikarzy, pani domu, wówczas młoda i ładna, pociągnęła do parku znakomitego autora. Pierwszy komisant, zimny, poważny i metodyczny Niemiec, myślący jedynie o interesach, przechadzał się pod rękę z jakimś feljetonistą, rozmawiając o przedsięwzięciu o które go się radził; wśród rozmowy, wyszli poza park i zapuścili się do lasu. Naraz, w gąszczu, Niemiec spostrzega coś, co mu przypomina pryncypałową; bierze lornetkę, daje znak młodemu dziennikarzowi aby umilkł i oddalił się, i sam ostrożnie kieruje kroki w inną stronę.
— Co pan tam zobaczył? spytał dziennikarz.
— Drobnostkę, odparł. Nasz wielki artykuł przechodzi. Jutro, będziemy mieli przynajmniej trzy kolumny w Debatach.
Drugi fakt wytłumaczy tę potęgę recenzji.
Książka pana de Chateaubriand o ostatnim Stuarcie spoczywała w magazynach w stanie „marynaty“. Jeden artykuł, napisany przez młodego człowieka w Debatach, sprawił, iż książkę wyprzedano w ciągu tygodnia. W czasach kiedy, aby przeczytać książkę, trzeba ją było kupić a nie wypożyczyć, sprzedawano do dziesięciu tysięcy egzemplarzy niektórych dzieł o tendencji liberalnej, wysławianych przez dzienniki opozycji; ale też nie istniały jeszcze przedruki belgijskie. Wstępne ataki przyjaciół Lucjana, oraz jego artykuł, zdolne były wstrzymać sprzedaż książki Natana. Natan cierpiał jedynie w miłości własnej, nie miał nic do stracenia, był zapłacony; ale Dauriat mógł stracić trzydzieści tysięcy. W istocie, przemysł księgarski tak zwanych nowości streszcza się w tem zagadnieniu: ryza czystego papieru warta jest piętnaście franków, zadrukowana, warta jest, wedle sukcesu, albo pięć, albo trzysta. Jeden artykuł rozstrzygał często, w owych czasach, tę finansową kwestję. Dauriat, który miał pięćset ryz do sprzedania, przybiegał tedy kapitulować. Z sułtana, księgarz stawał się niewolnikiem. Odczekawszy jakiś czas szemrając, robiąc możliwie największy hałas i parlamentując z Berenice, uzyskał wreszcie wstęp do Lucjana. Hardy księgarz przybrał uśmiech dworaka kiedy wchodzi na dwór, ale zaprawny tupetem i dobrodusznością.
— Nie przerywajcie sobie, aniołki! rzekł. Jakież urocze te dwie turkaweczki! robicie na mnie wrażenie pary gołąbków! ktoby powiedział, śliczna pani, że ten człowiek, który wygląda na młodą dziewczynę, to tygrys o pazurach ze stali, które rozdzierają reputację, tak jak muszą rozdzierać pani peniuary skoro nie zdejmujesz ich dość szybko?
I zaczął się śmiać, nie dokończywszy konceptu.
— Drogi panie... ciągnął dalej siadając obok Lucjana. — Pani, jestem Dauriat, wtrącił zwracając się do Koralji.
Księgarz uznał za potrzebne strzelić swojem nazwiskiem, uważając że Koralja przyjmuje go niedość czule.
— Czy pan już po śniadaniu? Chce nam pan dotrzymać towarzystwa? rzekła aktorka.
— Ależ owszem, lepiej rozmawia się przy stole, odparł Dauriat. Przytem, przyjmując pani śniadanie, zyskam prawo zaproszenia jej na obiad wraz z moim przyjacielem Lucjanem, powinniśmy bowiem być teraz przyjaciółmi, niby dłoń i rękawiczka.
— Berenice! ostryg, cytryny, masła świeżego i szampańskie, rzekła Koralja.
— Jest pan zbyt sprytny, aby nie wiedzieć co mnie sprowadza, rzekł Dauriat patrząc na Lucjana.
— Przychodzi pan nabyć sonety?
— Otóż to, odparł Dauriat. Przedewszystkiem, obustronne zawieszenie broni.
Wydobył z kieszeni wytworny pugilares, wyjął zeń trzy tysiącfrankowe bilety, położył na talerzu i podał Lucjanowi dworskim ruchem, mówiąc:
— Czy pan zadowolony?
— Owszem, odparł poeta, który uczuł iż zalewa go nieopisana błogość na widok fantastycznej sumy.
Lucjan powściągnął się, ale miał ochotę śpiewać, skakać, wierzył w tej chwili w cudowną lampę, w czarnoksiężników; wierzył w swój genjusz.
— Zatem, Stokrocie są moje, rzekł księgarz; ale nie będzie pan zaczepiał nigdy żadnego z moich wydawnictw?
Stokrocie są pańskie; ale nie mogę wiązać mego pióra; należy ono do moich przyjaciół, jak ich pióro do mnie.
— Ależ, ostatecznie, stajesz się pan jednym z moich autorów. Wszyscy moi autorzy są mymi przyjaciółmi. Zatem, przyrzekasz nie szkodzić interesom firmy, nie uprzedziwszy mnie o atakach iżbym mógł im zapobiec.
— Zgoda.
— Na pańską sławę, rzekł Dauriat podnosząc szklankę.
— Widzę, że pan czytał Stokrocie, rzekł Lucjan.
Dauriat nie zmieszał się.
— Moje dziecko, kupić Stokrocie nie znając ich, to najpiękniejszy komplement na jaki może pozwolić sobie księgarz. Za pół roku, będziesz wielkim poetą; będziesz miał prasę, boją się ciebie, nie będę miał najmniejszego kłopotu ze sprzedażą pańskiej książki. Ja jestem ten sam kupiec co przed czterema dniami. Nie ja się zmieniłem, ale pan: w zeszłym tygodniu, pańskie sonety były dla mnie warte tyle co liście kapusty; dziś, pozycja pańska zrobiła z nich banknoty.
— Zatem, rzekł Lucjan, którego sułtańska rozkosz posiadania pięknej kochanki przy boku, jak również pewność powodzenia czyniły drwiącym i cudownie impertynenckim, jeżeli nie czytał pan moich sonetów, czytał pan w każdym razie mój artykuł.
— Tak, drogi panie, czyż byłbym przyszedł tak szybko? Na nieszczęście, ten straszliwy artykuł jest bardzo piękny. Och! pan masz olbrzymi talent. Wierzaj mi, korzystaj z chwili powodzenia, rzekł z dobrodusznością, która pokrywała głęboką złośliwość tego zdania. Ale musiał pan dostać dziennik; czytałeś?...
— Jeszcze nie, rzekł Lucjan; a wszak to pierwszy raz drukuję większy ustęp prozą; Hektor musiał odesłać numer do mnie, na ulicę Charlot.
— Masz, czytaj!... rzekł Dauriat, naśladując Talmę w Manljuszu.
Lucjan wziął dziennik, który Koralja mu wyrwała.
— Dla mnie pierwiosnki twego pióra, pamiętasz, rzekła śmiejąc się.
Dauriat był słodki i dworski, obawiał się Lucjana, zaprosił go z Koralją na wielki obiad, jaki wydawał z końcem tygodnia dla dziennikarskiej rzeszy. Zabrał rękopis Stokroci, mówiąc swemu poecie, aby wstąpił kiedy zechce do Galerji podpisać umowę. Zawsze wierny królewskiemu wzięciu, którem starał się imponować ludziom powierzchownym i uchodząc raczej za mecenasa niż za księgarza, zostawił trzy tysiące franków bez pokwitowania, odsunął niedbałym gestem ofiarowany przez Lucjana kwit, i odjechał ucałowawszy rękę Koralji.
— I cóż, kochanie, czy widziałbyś dużo takich świstków, gdybyś siedział w swej dziurze i grzebał się w szpargałach u św. Genowefy? rzekła Koralja do Lucjana, który opowiedział jej całą swą egzystencję. Wiesz, ci twoi przyjaciele robią na mnie wrażenie wielkich dudków.
Jego bracia z Biesiady, dudki! Lucjan wysłuchał tego wyroku śmiejąc się. Przeczytał swój artykuł w druku, kosztował tej niewymownej radości autorów, tej pierwszej rozkoszy miłości własnej, której myśl zażywa tylko raz. Czytając i odczytując artykuł, Lucjan lepiej czuł jego doniosłość i wagę. Druk jest dla rękopisu tem, czem teatr dla kobiet, wydobywa piękności i wady; zabija lub daje życie: błąd skacze do oczu równie jasno jak piękna myśl. Lucjan, upojony, nie myślał już o Natanie, Natan był stopniem pod jego nogami, tonął w radości, widział się bogatym. Dla chłopca, który niedawno schodził promenadą Beaulieu z Angoulême i wracał do Houmeau na stryszek u Postela, gdzie cała rodzina żyła za tysiąc dwieście franków rocznie, suma ofiarowana przez Dauriata była bogactwem Krezusa! Wspomnienie, żywe jeszcze, ale które miało się zaćmić w nieustającym karnawale paryskiego życia, przeniosło go na plac du Murier. Przypomniał sobie piękną, szlachetną Ewę, Dawida i biedną matkę; natychmiast wyprawił Berenice, aby zmieniła banknot, przez ten czas napisał liścik do rodziny; następnie posłał Berenice na pocztę, lękając się, iż, jeżeli się spóźni, nie będzie mógł nadać pięciuset franków które przeznaczał matce. Dla niego, dla Koralji, restytucja ta przedstawiała się jako dobry uczynek. Aktorka uściskała Lucjana, wysławiała go jako wzór synów i braci, obsypywała go pieszczotami. Tego rodzaju rysy zachwycają owe dziewczęta, które wszystkie mają serce na dłoni.
— Mamy teraz, rzekła, codziennie zaproszenie na obiad przez cały tydzień, zrobimy sobie małe zapusty; dość się napracowałeś.
Koralja, pragnąc się nacieszyć pięknością mężczyzny którego wszystkie kobiety miały jej zazdrościć, zawiozła go jeszcze raz do Stauba, Lucjan nie był dla niej jeszcze dość dobrze ubrany. Stamtąd, para kochanków pojechała do Lasku, i wróciła na obiad do pani du Val-Noble, gdzie Lucjan zastał Rastignaka[37], Bixiou, des Lupeaulx, Finota, Blondeta, Vignona, barona de Nucingen, Beaudenorda[38], Filipa Bridau, wielkiego muzyka Conti, cały świat artystów, spekulantów, ludzi którzy przeplatają wielką pracę silnemi wzruszeniami i którzy wszyscy przyjęli Lucjana wyśmienicie. Lucjan, pewien siebie, szafował dowcipem tak jakby to nie był jego towar, i zyskał sobie miano tęgiego chwata, pochwałę bardzo wówczas w modzie wśród tych kamratów.
— Ha, trzeba się będzie przekonać co on ma w brzuchu, rzekł Teodor Gaillard do jednego z poetów protegowanych przez dwór, który myślał o założeniu rojalistycznego dzienniczka, nazwanego później Jutrzenką.
Po obiedzie, dwaj dziennikarze pojechali ze swemi paniami do Opery, gdzie Merlin miał lożę i gdzie znów znalazła się cała kompanja. Tak więc, Lucjan wrócił jako tryumfator tam, gdzie, kilka miesięcy przedtem, runął tak ciężko. Pojawił się we foyer pod ramię z Merlinem i Blondetem, patrząc prosto w twarz dandysom, którzy niegdyś bawili się jego kosztem. Miał Châteleta pod nogami! De Marsay, Vandenesse, Manerville, lwy epoki, wymienili z nim parę wyzywających spojrzeń. Zapewne musiała być mowa o pięknym, eleganckim Lucjanie w loży pani d’Espard, gdzie Rastignac złożył długą wizytę, gdyż margrabina i pani Bargeton lornetowały Koralję. Czyżby Lucjan obudził żal w sercu pani de Bargeton? Myśl ta zaprzątała poetę: na widok Korynny z Angoulême, żądza zemsty miotała jego sercem jak w owym dniu, w którym odczuł wzgardę tej kobiety i jej kuzynki na Polach Elizejskich.
— Czyś pan przyjechał z prowincji z jakim amuletem, rzekł Blondet, wchodząc, w kilka dni później, około jedenastej, do Lucjana, który jeszcze nie wstał z łóżka. — Piękność jego, rzekł pokazując Lucjana Koralji którą ucałował w czoło, robi spustoszenia od piwnicy po strych, w górze, w dole. — Przychodzę cię zarekwirować, mój drogi, dodał ściskając rękę poecie; wczoraj, we Włoskim, hrabina de Montcornet poleciła mi abym cię przyprowadził. Nie odmówisz, mam nadzieję, kobiecie uroczej, młodej, u której zastaniesz elitę wykwintnego świata.
— Jeżeli Lucjan jest poczciwy, rzekła Koralja, nie pójdzie do pańskiej hrabiny. Naco mu potrzebne wycierać frak po salonach? Znudziłby się.
— Chcesz zatem zmonopolizować, dziecko, swego nadwornego trubadura? rzekł Blondet. Byłażbyś zazdrosna o przyzwoite kobiety?
— Tak, wykrzyknęła Koralja; gorsze są niż my.
— Skądże to wiesz, koteczko? rzekł Blondet.
— Od ich mężów, odparła. Zapomina pan, że miałam de Marsaya pół roku.
— Czy myślisz, dziecko, rzekł Blondet, że mi wiele zależy na tem, aby wprowadzić do hrabiny de Montcornet mężczyznę tak pięknego jak twój małżonek? Jeżeli się sprzeciwiasz, niema o czem mówić. Ale chodzi tu mniej, jak sądzę, o kobiety, niż o to, aby wybłagać u Lucjana odpust i przebaczenie dla biednego nieboraka, codziennej pastwy dziennika. Baron du Châtelet jest natyle dziecinny, że bierze te artykuliki poważnie. Margrabina d’Espard, pani de Bargeton i salon hrabiny de Montcornet interesują się Czaplą: toteż, przyrzekłem doprowadzić do pojednania między Laurą a Petrarką, między panią de Bargeton a Lucjanem.
— Ha! wykrzyknął Lucjan, któremu wszystkie żyły zaczęły pulsować i który uczuł rozkosz zadowolonej zemsty, postawiłem im tedy nogę na brzuchu! Sprawiłeś w tej chwili, że ubóstwiam moje pióro, ubóstwiam moich przyjaciół, ubóstwiam złowrogą potęgę prasy. Nie pisałem jeszcze sam ani słowa o Rybce i o Czapli. Pójdę, kochasiu, rzekł biorąc Blondeta w pół, tak, pójdę, ale wówczas kiedy ta para uczuje ciężar tej rzeczy tak lekkiej!
Wziął pióro, którem skreślił artykuł o Natanie, i potrząsnął niem.
— Jutro cisnę im dwie małe kolumienki na głowę. Później, zobaczymy. Nie lękaj się niczego, Koraljo: nie chodzi o miłość, ale o zemstę, i chcę aby była zupełna.
— To mi człowiek! rzekł Blondet. Gdybyś wiedział, Lucjanie, jak rzadkiem jest spotkać podobny wybuch w zużytym paryskim świecie, mógłbyś się ocenić. Będzie z ciebie tęgie ladaco, rzekł posługując się nieco energiczniejszem wyrażeniem, jesteś na drodze która prowadzi do władzy.
— Wypłynie, rzekła Koralja.
— Ba! dość już zrobił drogi w sześć tygodni.
— A kiedy będzie go dzielić od jakiego berła tylko szerokość trupa, może sobie uczynić stopień z ciała Koralji, dodała.
— Kochacie się, jak w złotym wieku, rzekł Blondet. — Winszuję ci artykułu, podjął patrząc na Lucjana, pełen jest nowych myśli. Zdobyłeś sobie ostrogi.
Lousteau, Hektor Merlin i Vernou zaszli odwiedzić Lucjana, który uczuł się mile pogłaskany ich względami. Felicjan przyniósł Lucjanowi sto franków honorarjum. Dziennik poczuwał się do obowiązku wynagrodzenia pracy tak udanej, aby pozyskać sobie autora. Koralja, widząc zebraną kapitułę dziennikarzy, posłała po śniadanie do Cadran bleu, najbliższej restauracji; skoro Berenice oznajmiła że wszystko gotowe, zaprosiła gości do pięknej jadalni. Przy śniadaniu, kiedy szampańskie uderzyło do wszystkich głów, odsłoniła się racja wizyty jaką składali Lucjanowi koledzy.
— Nie masz zamiaru, rzekł Lousteau, robić sobie nieprzyjaciela z Natana? Natan jest dziennikarzem, ma przyjaciół, wypłatałby ci jaką psotę przy twojej pierwszej publikacji. Czy nie masz zamiaru wydać Gwardzisty Karola IX-go? Widzieliśmy Natana dziś rano, jest w rozpaczy; ale ty kropniesz artykulik, w którym, jak z serengi, bryźniesz mu w twarz samemi pochwałami.
— Jakto! po moim artykule przeciw jego książce, chcecie...? spytał Lucjan.
Blondet, Merlin, Lousteau, Vernou przerwali mu homerycznym śmiechem.
— Zaprosiłeś go tutaj na kolację pojutrze? rzekł Blondet.
— Artykuł, ciągnął Lousteau, nie jest podpisany. Felicjan, który nie jest taki nowicjusz jak ty, miał tę oględność aby podznaczyć go literą C, którą możesz odtąd podpisywać artykuły w jego dzienniku, należącym do skrajnej lewicy. My wszyscy jesteśmy w opozycji. Felicjan okazał tę delikatność, iż nie chciał wiązać twoich przyszłych przekonań. W kramiku Hektora, który jest prawe centrum, możesz podpisać L. Atakuje się anonimowo, ale można podpisać pochwałę.
— Nie chodzi o podpis, rzekł Lucjan, ale nie mam nic do powiedzenia na korzyść książki.
— Wierzyłeś zatem w to coś pisał? rzekł Hektor.
— Tak.
— Och, mój chłopcze, rzekł Blondet, uważałem cię za tęższego! Nie, słowo honoru daję, patrząc na twoje czoło, przypisywałem ci wszechmoc podobną tej jaką mają wielkie umysły, których potężna organizacja zdolna jest ujmować każdą rzecz pod jej dwoistą postacią. Moje dziecko, w literaturze, wszelka idea ma swoją prawą i lewą stronę; nikt nie może przysiąc która jest lewa. Wszystko jest dwustronne w dziedzinie myśli. Idee mają dwie twarze. Janus jest mitem krytyki i symbolem genjuszu. Jedynie Bóg jest trójkątem! Co stawia Moliera i Corneilla w rzędzie mistrzów, jeśli nie ta zdolność mówienia „tak“ ustami Alcesta, a „nie“ ustami Filinta; Augusta i Cynny? Rousseau, w Nowej Heloizie, napisał list za i przeciw pojedynkowi; czy ważyłbyś się rozstrzygnąć, jakie było jego prawdziwe mniemanie? Kto z nas mógłby wydać sąd między Klaryssą a Lowelasem, Achillesem a Hektorem? który z nich jest bohaterem Homera? jaka jest intencja Richardsona? Krytyka powinna oglądać dzieła pod wszelkim kątem. Słowem, my jesteśmy wielcy protokolanci.
— Obstajesz przy tem coś napisał? rzekł drwiąco Felicjan. Ależ my jesteśmy handlarze frazesów, żyjemy z naszego kramiku. Kiedy będziesz chciał stworzyć wielkie i piękne dzieło, słowem książkę, będziesz mógł zakląć w nią swoją myśl, duszę, wżyć się w nią, bronić jej; ale artykuł, czytany dziś, zapomniany jutro, to warte dla mnie tylko tyle ile za to płacą. Jeżeli przywiązujesz wagę do podobnych dzieciństw, niedługo zaczniesz żegnać się znakiem krzyża i wzywać Ducha Świętego aby napisać prospekt dla księgarni.
Wszyscy dziwili się skrupułom Lucjana i do reszty podarli w strzępy jego suknię młodzieńczą, aby mu włożyć męzką togę dziennikarza.
— Czy wiesz, czem pocieszył się Natan, przeczytawszy twój artykuł? rzekł Lousteau.
— Skąd mogę wiedzieć?
— Wykrzyknął: „Artykulik mija, dzieło zostaje“. Ten człowiek przyjdzie tu za dwa dni na wieczerzę, powinien słać się u twoich nóg, całować twoje ostrogi i mówić ci że jesteś wielki człowiek.
— To byłoby zabawne, rzekł Lucjan.
— Zabawne! odparł Blondet, to konieczne.
— Moi drodzy, ja chciałbym, i owszem, rzekł Lucjan, nieco zaprószony, ale jak to zrobić?
— Otóż, rzekł Lousteau, napisz do dziennika Merlina trzy kolumny, w których odeprzesz samego siebie. Ubawiwszy się wściekłością Natana, powiedzieliśmy mu, że niebawem będzie nam dziękował za tęgą polemikę, którą sprawimy, że książkę jego rozchwytają w ciągu tygodnia. W tej chwili, jesteś dlań szpiegiem, kanalją, hultajem; pojutrze będziesz wielkim człowiekiem, głową, mężem na miarę Plutarcha! Natan uściska cię jako najlepszego przyjaciela. Dauriat kapitulował, masz trzy tysiące w kieszeni: sztuka się udała. Teraz, chodzi ci o szacunek i przyjaźń Natana. Wykierowany powinien być tylko księgarz. Powinniśmy prześladować i gnębić tylko naszych wrogów. Gdyby chodziło o człowieka który zdobył imię bez nas, o niewygodny talent który trzebaby unicestwić, nie obstawalibyśmy za podobną repliką; ale Natan to nasz kompan; sam Blondet postarał się aby książkę zaatakowano w Mercure, aby mieć przyjemność odpowiedzenia w Debatach. Toteż, pierwsze wydanie rozeszło się w lot!
— Moi drodzy, słowo uczciwego człowieka, niezdolny jestem napisać dwóch słów pochwały o tej książce...
— Znów zarobisz sto franków, rzekł Merlin. Natan przyniesie ci już dziesięć ludwików, nie licząc artykułu który możesz umieścić u Finota i za który dostaniesz sto franków od Dauriata a sto od redakcji: łącznie dwadzieścia ludwików!
— Ale co powiedzieć?
— Oto jak mógłbyś się z tego wyplątać, moje dziecko, odparł Blondet skupiając się. „Zawiść, która się czepia tęgich dzieł, jak robak zdrowych owoców, próbowała ukąsić tę książkę, powiesz. Aby odkryć w niej wady, krytyk musiał ukuć specjalne teorje, rozróżnić dwie literatury: idej i obrazów“. Tu, powiesz, że ostatnim wyrazem sztuki pisarskiej jest zamknąć ideę w obrazie. Starając się dowieść że obraz to cała poezja, będziesz ubolewał nad naszym językiem, który ma tej poezji tak skąpo, wspomnisz o zarzutach jakie czynią cudzoziemcy pozytywizmowi naszego stylu, pochwalisz pana de Canalis i Natana za usługi, jakie oddają Francji, deprozaizując język. Rozbij w puch poprzednią swą argumentację, wykazując iż postąpiliśmy naprzód od XVIII wieku. Wymyśl postęp (cudowna mistyfikacja dla kołtunów)! Nasza młoda literatura operuje obrazami, w których spotykają się wszystkie rodzaje, komedja i dramat, opisy, charaktery, dialog, spojone węzłem zajmującej intrygi. Powieść, która wymaga uczucia, stylu i wyobraźni, jest najpotężniejszym nowożytnym tworem; zajęła miejsce komedji, która, w nowoczesnem społeczeństwie, nie jest możliwa ze swemi staremi prawidłami. W swoich koncepcjach, które wymagają i dowcipu la Bruyère’a i jego wnikliwego spojrzenia, obejmuje ona fakt i ideę, charaktery ujęte na modłę Moliera, wielkie dramaty szekspirowskie i najdelikatniejsze odcienie namiętności, jedyny skarb jaki zostawili nam poprzednicy. Toteż, powieść jest o wiele wyższa od zimnej i matematycznej dyskusji, od suchej analizy XVIII wieku. „Powieść, rzekniesz sentencjonalnie, to epopeja, z tą poprawką że jest zabawna“. Cytuj Korynnę, powołuj się na panią de Staël. „XVIII wiek wszystko ujął w pytajnik, XIX-ty ma za zadanie wyciągnąć konkluzję; jakoż, wyciąga ją zapomocą realności, ale realności które żyją i chodzą; wprowadza w grę namiętność, czynnik nieznany Wolterowi. (Tu, tyrada przeciw Wolterowi). Co do romansów Russa, to są tylko poubierane rozumowania i systemy. Julja i Klara, to entelechie, nie mają ciała ani kości“. Możesz haftować na ten temat, i powiedzieć, że winni jesteśmy pokojowi, Burbonom, literaturę młodą i oryginalną, bo pamiętaj, że piszesz w dzienniku prawe centrum. Naigrawaj się z systemów. Wreszcie, możesz wykrzyknąć w pięknem uniesieniu: „Oto jak ocena naszego kolegi roi się od błędów, od kłamstw! i czemu? aby poniżyć piękne dzieło, aby oszukać publiczność i dojść do tego wniosku: „Książka, która idzie, nie idzie“. Proh pudor!“ Koniecznie Proh pudor! to szanowne przekleństwo podnieca czytelnika. Lamentuj nad upadkiem krytyki! Konkluzja: „Jest tylko jedna literatura, literatura książek zajmujących. Natan wszedł na nową drogę, zrozumiał swoją epokę i odpowiada jej potrzebom. Potrzebą epoki jest dramat. Dramat jest pragnieniem wieku, w którym polityka jest nieustającym mimodramem. Czyż nie mieliśmy, powiesz, w ciągu dwudziestu lat, czterech dramatów: Rewolucji, Dyrektorjatu, Cesarstwa i Restauracji?“ Stąd, toczysz się wartko w dytyramb pochwały, i oto drugie wydanie rozchwytane! Oto jak: w przyszłą sobotę, napiszesz ćwiartkę w naszym tygodniku i podpiszesz ją de Rubempré, nazwiskiem. W tym ostatnim artykule, powiesz: „Właściwością pięknych dzieł jest, że wzniecają bogate dyskusje. W tym tygodniu, taki a taki dziennik powiedział to a to o książce Natana, ten a ten odpowiedział mu na to wymownie“. Krytykujesz obu krytyków C. i L., mówisz mi mimochodem komplement z okazji mego pierwszego artykułu w Debatach, i kończysz, twierdząc, że książka Natana jest najpiękniejszem dziełem epoki. To nie obowiązuje do niczego, to się mówi o wszystkich książkach. Zarobiłeś czterysta franków w ciągu tygodnia, oprócz przyjemności, iż gdzieś, po drodze, napisałeś prawdę. Ludzie rozsądni przyznają słuszność albo panu C., albo L., albo Rubemprému, może wszystkim trzem! Mitologja, która niewątpliwie jest jednym z największych wymysłów ludzkich, umieściła prawdę na dnie studni: czyż nie trzeba wiadra aby ją wyciągnąć? dałeś publiczności trzy zamiast jednego. Ecco, mój chłopcze. A teraz, naprzód, marsz!
Lucjan był oszołomiony; Blondet ucałował go w oba policzki, mówiąc:
— Idę do budy.
Każdy poszedł do swojej budy. Dla tych mocnych ludzi, dziennik był tylko budą. Wszyscy mieli się spotkać wieczorem w Galerjach drewnianych, gdzie Lucjan zamierzał wstąpić, aby podpisać umowę z Dauriatem. Floryna i Lousteau, Lucjan i Koralja, Blondet i Finot obiadowali w Palais Royal, gdzie du Bruel podejmował dyrektora Panorama-Dramatique.
— Mają słuszność, wykrzyknął Lucjan, ludzie powinni być narzędziami w rękach tęgich chwatów. Czterysta franków za trzy artykuły! Doguereau zaledwie chciał mi je dać za książkę, która kosztowała mnie dwa lata pracy.
— Bądź krytykiem, rzekła Koralja, baw się! Czyż ja się nie przebieram dziś za andaluzyjkę, jutro za cygankę, pojutrze za chłopca? Rób jak ja, fikaj im kozły za ich pieniądze i żyjmy szczęśliwie.
Lucjan, oczarowany paradoksem, dosiadł swą inteligencją tego kapryśnego muła, syna Pegaza i oślicy Balaama. Jął galopować po błoniach myśli podczas przejażdżki w Lasku i odkrył nowe piękności w tezie Blondeta. Zjadł obiad jak człowiek który czuje się szczęśliwy, podpisał u Dauriata umowę, mocą której odstępował mu, na zupełną własność, rękopis Stokroci, nie przewidując w tem żadnego podstępu; wreszcie, wstąpił do dziennika, gdzie nakreślił dwie kolumny, i wrócił na ulicę Vendôme. Nazajutrz rano, uczuł, iż wczorajsze myśli wykiełkowały w jego głowie, jak bywa w mózgach pełnych soku, jeszcze nie zużytych. Lucjan z rozkoszą obmyślał nowy artykuł, wziął się z zapałem do pracy. Pióro jego znalazło piękności płynące z tarcia słów. Był dowcipny i drwiący, wzniósł się nawet do oryginalnych poglądów na uczucie, myśl i obraz w literaturze. Umysł jego, wrażliwy i lotny, odnalazł, w pochwale Natana, pierwsze wrażenia doznane przy czytaniu książki w bibljotece publicznej. Z krwawego i cierpkiego krytyka, z przezabawnego kpiarza, Lucjan zmienił się w poetę w ostatnich kilku zdaniach, które kołysały się majestatycznie, niby kadzielnice przed ołtarzem.
— Sto franków, Koraljo! rzekł ukazując ośm ćwiartek, zapisanych gdy aktorka się ubierała.
Korzystając z werwy, nakreślił od niechcenia zapowiedziany Blondetowi pamflecik na barona du Châtelet i panią de Bargeton. Zakosztował tego ranka jednej z najmilszych dziennikarzom tajemnych rozkoszy; rozkoszy ostrzenia złośliwości, szlifowania zimnej klingi która wbije się w serce ofiary, a zarazem rzeźbienia rękojeści dla czytelników. Publiczność podziwia dowcip tego chwytu, nie czuje żądła, nie wie że dyszące zemstą ostrze konceptu ryje się w skrwawionej umiejętnie miłości własnej, przeszytej tysiącem ciosów. Ta straszliwa rozkosz, posępna i samotnicza, smakowana bez świadków, jest niby pojedynkiem z nieobecnym, zabijanym na odległość ukłóciem pióra, jakgdyby dziennikarz miał ów fantastyczny talizman bajek arabskich. Paszkwil, to genjusz nienawiści, nienawiści która czerpie sok ze wszystkich złych namiętności, tak samo jak miłość skupia w sobie wszystkie przymioty. Dlatego, niema człowieka, któryby nie był dowcipny w zemście, jak niema takiego, któregoby nie upajała miłość. Mimo łatwości, pospolitości tego dowcipu we Francji, trafia on zawsze do smaku. Artykulik ten miał doprowadzić do szczytu reputację dzienniczka; wszedł aż do dna dwu serc, zranił głęboko panią de Bargeton, ex-Laurę, i barona du Châtelet, rywala Lucjana.
— No, dalej, teraz do Lasku; konie zaprzężone, niecierpliwią się, rzekła Koralja; nie trzeba się zabijać pracą.
— Zawieźmy artykuł o Natanie do Hektora. Stanowczo, dziennik jest jak lanca Achillesa, goi rany które zadaje, rzekł Lucjan, poprawiając jeszcze kilka wyrażeń.
Para kochanków pomknęła i ukazała się w całej świetności temu Paryżowi, który niegdyś wyparł się Lucjana a który obecnie zaczynał się nim zajmować. Zająć Paryż sobą, kiedy się zrozumiało ogrom tego miasta i trudność stania się w niem czemś, to źródło upajającej rozkoszy, która też odurzyła Lucjana.
— Moje kochanie, rzekła aktorka, wstąpmy do krawca przynaglić twoje ubrania i przymierzyć je, o ile są gotowe. Jeżeli pójdziesz do swoich cacanych damul, chcę abyś zakasował tego potwora de Marsay, młodego Rastignaka, i wszystkich Ajuda-Pintów, Maksymów de Trailles, Vandenessów, słowem wszystkich elegantów. Pamiętaj, że jesteś kochankiem Koralji. Ale nie spłatasz mi jakiego figla, co?...
W dwa dni później, w wilję kolacji wydanej przez Lucjana i Koralję, teatrzyk Ambigu wystawiał nową sztukę, z której Lucjan miał pisać sprawozdanie. Zjadłszy obiad, kochankowie udali się piechotą z ulicy Vendôme do Panorama-Dramatique, szli przez bulwar du Temple po stronie kawiarni Tureckiej, która, w owym czasie, stanowiła jeden z modniejszych punktów. Lucjan słyszał zachwyty nad swojem szczęściem i nad pięknością kochanki. Jedni mienili Koralję najpiękniejszą kobietą w Paryżu, drudzy znajdowali iż Lucjan jest jej godny. Poeta czuł się w swojem środowisku. To było jego życie. Biesiadę zaledwie że pamiętał! Te wielkie duchy, ci ludzie których tak podziwiał dwa miesiące temu, dziś rodzili w nim pytanie, czy oni nie byli trochę głupiutcy ze swemi pojęciami i swym purytanizmem. Miano dudków, rzucone lekko przez Koralję, wykiełkowało w umyśle Lucjana i wydało owoce. Odprowadziwszy Koralję do garderoby, krążył chwilę po kulisach, gdzie przechadzał się jak sułtan: wszystkie aktorki pieściły go spojrzeniami i słówkami pełnemi pochlebstwa.
— Trzeba iść do Ambigu pełnić swoje rzemiosło, rzekł sobie.
W Ambigu, sala była pełna; nie było miejsca dla Lucjana. Lucjan udał się za kulisy, czyniąc cierpkie wymówki że go nie ulokowano. Reżyser, który nie znał go jeszcze, oświadczył iż posłano dziennikowi dwie loże i odprawił poetę z kwitkiem.
— Będę pisał o sztuce wedle tego ile usłyszę, rzekł Lucjan dotknięty.
— Jaki pan głupi! rzekła bohaterka do reżysera, to amant Koralji!
Natychmiast reżyser zwrócił się do Lucjana i rzekł:
— Niech pan będzie łaskaw zaczekać, pomówię z dyrektorem.
Tak więc, najdrobniejsze szczegóły dowodziły Lucjanowi potęgi dziennika i pieściły jego próżność. Dyrektor przybył i uzyskał od księcia de Rhétoré i tancerki Tulji, którzy zajmowali lożę na proscenium, że zaprosili Lucjana do siebie. Książę zgodził się, poznając Lucjana.
— Doprowadził pan dwie osoby do rozpaczy, rzekł młody człowiek, opowiadając o baronie du Châtelet i pani de Bargeton.
— Cóż dopiero będzie jutro? rzekł Lucjan. Dotychczas, przyjaciele moi bawili się z nimi jak woltyżerowie, ale, dzisiejszej nocy, strzelam ostremi kulami. Jutro zobaczycie, czemu sobie drwimy z Poteleta. Artykuł zatytułowany jest: Potelet w 1811, a Potelet w 1821. Châtelet będzie typem ludzi, którzy zaparli się swego dobroczyńcy, przechodząc do Burbonów. Skoro dam im uczuć wszystko co mogę, pójdę do pani de Montcornet.
Podczas rozmowy z księciem Lucjan sypał iskrami dowcipu; pragnął, za wszelką cenę, dowieść młodemu magnatowi, jak grubą omyłkę popełniły panie d’Espard i de Bargeton lekceważąc go; ale odsłonił koniuszek ucha, próbując podtrzymać swoje prawa do nazwiska de Rubempré, kiedy, przez złośliwość, książę de Rhétoré nazwał go panem Chardon.
— Powinienby pan, rzekł książę, zostać rojalistą. Pokazałeś że masz talent, pokaż teraz że masz głowę. Jedynym sposobem uzyskania dekretu króla któryby panu wrócił tytuł i nazwisko macierzystych przodków, jest prosić o to w nagrodę usług oddanych Zamkowi. Liberały nigdy cię nie zrobią hrabią! Widzisz pan, Restauracja da sobie w końcu rady z prasą, jedyną naprawdę niebezpieczną potęgą. Nadto długo zwlekano, już powinnaby mieć kaganiec na pysku. Skorzystaj pan z ostatnich chwil tej wolności, aby się okazać groźnym. Za kilka lat, nazwisko i tytuł będą we Francji bogactwem pewniejszem niż talent. Może pan, w ten sposób, mieć wszystko: talent, szlachectwo i urodę; świat będzie przed tobą otworem. Bądźże więc, na razie, liberałem, ale jedynie poto aby dobrze sprzedać swój rojalizm.
Książę prosił Lucjana, aby przyjął zaproszenie na obiad, jakie zamierzał mu przesłać ambasador, z którym wieczerzał u Floryny. W jednej chwili Lucjan uległ czarowi refleksyj młodego panka oraz szczęściu iż otwierają się przed nim drzwi salonów, z których, kilka miesięcy temu, czuł się na zawsze wygnany. Podziwiał potęgę myśli. Prasa i inteligencja są tedy dźwignią obecnego społeczeństwa. Lucjan zrozumiał, że Lousteau już może żałuje iż otworzył mu wrota świątyni; sam czuł już, z własnego popędu, potrzebę trudnych do przebycia zapór dla tych, którzy się cisną z prowincji do Paryża. Gdyby poeta jakiś przyszedł do niego tak jak on się rzucił w ramiona Stefana, nie śmiał pytać sam siebie, z jakiemby się spotkał przyjęciem. Młody książę spostrzegł głęboką zadumę Lucjana i nie omylił się co do przyczyn: odsłonił ambitnemu chłopcu, bez woli ale nie bez pragnień, horyzont polityczny, tak jak dziennikarze ukazali mu, z krużganka świątyni, niby zły duch Jezusowi, literaturę i jej bogactwa. Lucjan nieświadom był małego spisku, uknutego przez ludzi których dzienniczek w tej chwili ranił, spisku w którym pan de Rhétoré maczał palce. Młody książę przeraził salon pani d’Espard, prawiąc cuda o talentach i dowcipie Lucjana. Uproszony przez panią de Bargeton aby wysondował dziennikarza, miał nadzieję spotkać go w Ambigu-Comique. Ani wielki świat, ani dziennikarze nie kryli żadnych głębin, nie wierzcie w jakieś uplanowane zdrady. Ani jedna, ani druga strona nie układa planu; machiawelizm ten działa, można rzec, z dnia na dzień, i polega na tem, aby być zawsze przytomnym, gotowym na wszystko, umieć wyzyskać tak złe jak i dobre, śledzić chwilę w której namiętność wyda im człowieka. Na kolacji u Floryny młody książę poznał charakter Lucjana, brał go na lep próżności i ćwiczył się na nim jako przyszły dyplomata.
Po przedstawieniu, Lucjan pobiegł napisać recenzję. Krytyka jego była, z wyrachowania, ostra i gryząca; znajdował przyjemność w tem, aby spróbować swej siły. Melodram był lepszy niż w Panorama-Dramatique; ale dziennikarz chciał się przekonać czy może, jak mu mówiono, zabić dobrą sztukę a dać sukces lichej. Nazajutrz, siedząc przy śniadaniu z Koralją, rozwinął dziennik, powiedziawszy jej że w puch rozbił Ambigu-Comique. Jakież było jego zdumienie, kiedy, po artykuliku o pani de Bargeton i Châtelecie, ujrzał recenzję z Ambigu, tak doskonale ocukrzoną przez noc, że, przy zachowaniu dowcipnego rozbioru sztuki, wypadała zeń konkluzja pochlebna. Sztuce wróżono wielkie powodzenie. Trudno odmalować wściekłość Lucjana; postanowił rozmówić się ze Stefanem. Uważał się już za nieodzownego i obiecywał sobie iż nie da sobą rządzić, wyzyskiwać się jak dudka. Aby rozwinąć całą swą potęgę, napisał artykuł, w którym streszczał i ważył wszystkie sądy o książce Natana: artykuł przeznaczony był do przeglądu Dauriata i Finota. Następnie, raz się rozgrzawszy, nakreślił jedną z sylwetek swego cyklu Rozmaitości dla małego dzienniczka. W pierwszem kipieniu werwy, młodzi dziennikarze płodzą artykuły z miłością i oddają w ten sposób niebacznie wszystkie swoje kwiaty. Dyrektor Panorama-Dramatique dawał premjerę nowego wodewilu, aby zostawić Florynie i Koralji wolny wieczór. Przed kolacją, miała być partyjka. Lousteau wstąpił po recenzję, napisaną zawczasu, o sztuce którą Lucjan widział na generalnej próbie, aby być zupełnie spokojnym o numer. Kiedy Lucjan przeczytał mu jedną z tych uroczych impresyj z bruku Paryża które stworzyły powodzenie pisma, Stefan ucałował poetę z dubeltówki, nazywając go opatrznością dzienników.
— Czemu zatem pozwalasz sobie zmieniać ducha moich artykułów? rzekł Lucjan, który nakreślił tę świetną stronicę jedynie poto, aby dać większą siłę swym wyrzutom.
— Ja? wykrzyknął Lousteau.
— Któż tedy zmienił moją recenzję?
— Mój drogi, rzekł Stefan śmiejąc się, nie znasz jeszcze tajemnic redakcji. Ambigu bierze u nas dwadzieścia abonamentów, z których dostarczamy tylko dziesięć: dyrektor, kapelmistrz, reżyser, ich kochanki i trzej współwłaściciele teatru. Każdy z bulwarowych teatrzyków płaci w ten sposób dziennikowi ośmset franków. Tyleż przedstawiają loże które dają Finotowi, nie licząc abonamentu aktorów i autorów. Hycel wybija w ten sposób ośm tysięcy franków z samych bulwarów. Z małych teatrów, możesz sądzić o dużych! Rozumiesz? Musimy być bardzo pobłażliwi.
— Rozumiem, że nie mam prawa pisać tego co myślę...
— Ech! cóż ci to szkodzi, skoro i ty masz swój udział? wykrzyknął Lousteau. Zresztą, mój drogi, co masz za pretensję do tego teatru? Trzeba jakiejś przyczyny, aby zerżnąć sztukę. Rżnąć aby rżnąć, skompromitowalibyśmy pismo. Później, kiedy dziennik atakowałby z racją, nie robiłby już żadnego efektu. Czy dyrektor ci w czem uchybił?
— Nie zatrzymał mi miejsca.
— Dobrze, rzekł Lousteau. Pokażę twój artykuł dyrektorowi, powiem żem go złagodził, i lepiej na tem wyjdziesz niż gdybyś go ogłosił. Poproś go jutro o bilety, podpisze ci czterdzieści in blanco na cały miesiąc, a ja cię zaprowadzę do człowieka z którym się porozumiesz co do ulokowania ich; kupi je od ciebie z opustem pięćdziesiąt na sto od ceny przy kasie. Na biletach robi się ten sam handel co na książkach. Zobaczysz innego Barbeta, szefa klaki, mieszka niedaleko stąd, mamy czas, chodź.
— Ale, mój drogi, Finot uprawia haniebne rzemiosło, ściągając na niwie myśli takie dwuznaczne podatki. Wcześniej czy później...
— Ech! czy ty spadłeś z księżyca? wykrzyknął Lousteau. Za kogo ty bierzesz Finota? Pod jego fałszywą dobrodusznością, pod tą miną Turcareta[39], pod powłoką ignorancji i głupoty, siedzi w nim cała chytrość kramarza z jakiego wyszedł. Czyś nie widział, w biurze dziennika, w klatce z nagłówkiem Kasa, żołnierza Cesarstwa, wujaszka Finota? Ten wuj jest nietylko uczciwym człowiekiem, ale ma to szczęście, iż uchodzi za głupca. Otóż, on jest zgóry skompromitowany we wszystkich tranzakcjach. W Paryżu, człowiek ambitny wygrał los na loterji, jeśli ma przy sobie kreaturę, która godzi się przyjąć tę wątpliwą rolę. W polityce jak w dziennikarstwie, jest mnóstwo wypadków, w których szef nie powinien wchodzić w grę. Gdyby Finot stał się polityczną figurą, wuj zostałby jego sekretarzem, i pobierałby, na swój rachunek, kontrybucje, jakie urzędy nasze ściągają od wielkich afer. Giroudeau, którego, na pierwszy rzut oka, wzięłoby się za głupca, ma właśnie na tyle sprytu, aby być nieodgadniętym. On stoi na straży abyśmy nie byli codzień pastwą krzyków, pretensyj, debiutantów, reklamacyj, i nie sądzę by miał równego sobie w którym dzienniku.
— Tak, rzekł Lucjan, widziałem go przy robocie.
Stefan i Lucjan udali się na ulicę Faubourg du Temple, gdzie naczelny redaktor zatrzymał się przed okazałym domem.
— Czy pan Braulard jest u siebie? spytał odźwiernego.
— Jakto, pan? rzekł Lucjan. Szef klaki jest panem?
— Mój drogi, Braulard ma dwadzieścia tysięcy franków renty, klientelę jego tworzą wszyscy autorowie dramatyczni bulwarów: mają u niego bieżący rachunek, jak u bankiera. Bilety autorskie i inne gratisówki to towar; Braulard zajmuje się jego lokatą. Popracuj trochę w statystyce: użyteczna nauka, byle jej nie nadużywać. Licząc po pięćdziesiąt biletów na wieczór z każdego teatru, masz dwieście pięćdziesiąt dziennie; jeżeli, jeden w drugi, warte są po dwa franki, Braulard płaci stodwadzieścia pięć franków dziennie autorom i kupuje widoki zarobienia tyluż. Tak więc, same bilety autorskie dają mu blisko cztery tysiące na miesiąc, razem czterdzieści ośm tysięcy rocznie. Przyjmij dwadzieścia tysięcy straty, bo niezawsze może umieścić wszystkie bilety.
— Czemu?
— Och! widzowie, którzy kupili poprostu w kasie, mają pierwszeństwo przed gratisowemi, które nie posiadają miejsc zarezerwowanych. Bywają dnie ładnej pogody a lichych spektaklów. Ogółem, Braulard zarabia może trzydzieści tysięcy na tym artykule. Potem, ma swoją klakę: drugi przemysł. Floryna i Koralja siedzą u niego w kieszeni; gdyby się mu nie opłacały, nie miałyby brawa przy wejściu i zejściu ze sceny.
Lousteau udzielał tych objaśnień półgłosem, wchodząc na schody.
— Paryż jest szczególną krainą, rzekł Lucjan, widząc interes czający się we wszystkich kątach.
Schludna służąca wprowadziła dziennikarzy do pana Braulard. Handlarz biletów, siedzący na okazałym fotelu przy wielkiem biurku, podniósł się widząc Stefana. Braulard, otulony w miękką flanelową kurtę, miał pantalony ze strzemiączkami i czerwone pantofle, ni mniej ni więcej jak jaki lekarz lub adwokat. Lucjan ujrzał w nim człowieka z gminu, spasionego dostatkiem: twarz pospolita, szare oczki pełne chytrości, ręce klakiera, cera po której orgje spłynęły jak deszcz po dachu, siwiejące włosy, głos nieco przygasły.
— Przychodzi pan zapewne w sprawie panny Floryny, a pan szanowny w sprawie panny Koralji? Niech pan będzie spokojny, rzekł do Lucjana, kupuję klientelę Gymnase, będę dbał o pańską damę i uprzedzę ją o kawałach jakie chcianoby jej płatać.
— Propozycja będzie mile przyjęta, mój drogi Braulard, rzekł Lousteau, ale, na razie, przychodzimy o bilety redakcyjne wszystkich bulwarowych teatrów: ja jako naczelny, pan jako sprawozdawca.
— Aha, tak, Finot sprzedał dziennik. Wiedziałem o tem. Finot jedzie ostro. Zaprosiłem go na obiad z końcem tygodnia. Jeżeli panowie uczynicie mi ten zaszczyt i przyjemność aby przybyć również, możecie przyprowadzić swoje małżonki; zapowiada się szeroka zabawa; będziemy mieli Adelę Dupuis, Ducange’a, Fryderyka du Petit-Méré, moją kochankę pannę Millot; będziemy śmiać się tęgo! a pić jeszcze tężej.
— Ducange musi być w opałach: przegrał proces!
— Pożyczyłem mu dziesięć tysięcy; powodzenie Calasa zwróci mi je: podgrzałem je też należycie! Ducange, to chłopak z talentem, da sobie rady...
Lucjanowi zdawało się że śni, słysząc tego człowieka oceniającego talenty.
— Koralja wyrabia się, rzekł Braulard, tonem kompetentnego sędziego. Jeżeli będzie grzeczna, poprę ją pocichu przeciw intrygom przy debiucie. Posłuchaj pan: na jej intencję, rozmieszczę na galerji chwatów, którzy będą uśmiechać się i robić szmerek aby pociągnąć oklaski. To sztuczka, która stawia aktorkę. Podoba mi się Koralja, musi pan z niej być zadowolony, to sercowa kobieta. He, he! już ja tam potrafię wysunąć kogo zechcę...
— Uregulujmyż sprawę z biletami, rzekł Lousteau.
— Dobrze, zajdę po nie osobiście, w pierwszych dniach każdego miesiąca. Ten pan jest pańskim przyjacielem, będę go traktował na równi z panem. Masz pan pięć teatrów, dadzą panu trzydzieści biletów; to będzie coś około siedmdziesięciu pięciu franków miesięcznie. Może chce pan coś naprzód? rzekł handlarz biletów, wracając do biurka i wyciągając zeń szufladę pełną talarów.
— Nie, nie, rzekł Lousteau, zachowamy tę deskę ratunku na czarną godzinę...
— Panie, rzekł Braulard do Lucjana, przyjdę na konferencję z Koralją w tych dniach, porozumiemy się.
Lucjan rozglądał się, nie bez głębokiego zdziwienia, po gabinecie, gdzie ujrzał bibljotekę, ryciny, przyzwoite urządzenie. Przechodząc przez salon, zauważył umeblowanie równie oddalone od tandety jak od przesadnego zbytku. Jadalnia wydała mu się najlepiej zagospodarowana; śmiejąc się, podniósł ten szczegół.
— Ba! Braulard, to gastronom. Obiady jego, słynne w literaturze dramatycznej, są w harmonji z jego kasą.
— Mam dobre wina, rzekł skromnie Braulard. Oho, idą moi entuzjaści, wykrzyknął, słysząc zachrypnięte głosy i szmer charakterystycznych kroków.
Wychodząc, Lucjan minął się z cuchnącą kohortą klakierów i handlarzy biletami. Wszyscy byli w kaszkietach, w wytłoczonych pantalonach, wytartych surdutach, o twarzach łajdackich, sinych, zielonkawych, ziemistych, wynędzniałych; długie brody, oczy dzikie i obleśne zarazem: ohydna klasa ludności która żyje i roi się na bulwarach Paryża; rano, sprzedaje łańcuszki bezpieczeństwa, złote precjozy po dwadzieścia pięć su, wieczorem bije brawo w blasku kinkietów; słowem, nagina się do wszystkich plugawych konieczności Paryża.
— Oto Rzymianie! rzekł Lousteau śmiejąc się, oto sława aktorek i autorów. Widziana z bliska, nie jest piękniejsza od naszej.
— Trudno, odparł Lucjan, zachować złudzenia co do czegokolwiek w Paryżu. Wszystko jest opodatkowane, wszystko się sprzedaje, fabrykuje, nawet powodzenie.
Gośćmi zaproszonymi przez Lucjana byli Dauriat, dyrektor Panoramy, Matifat i Floryna, Camusot, Lousteau, Finot, Natan, Hektor Merlin i pani du Val-Noble, Felicjan Vernou, Blondet, Vignon, Filip Bridau, Marjeta, Giroudeau, Cardot i Florentyna, Bixiou. Lucjan zaprosił również przyjaciół z Biesiady. Tancerka Tulja, która, jak mówiono, była dość łaskawa dla du Bruela, również znalazła się na liście ale bez księcia; także właściciele dzienników gdzie pracowali Natan, Merlin, Vignon i Vernou. Razem zebrało się około trzydziestu osób, jadalnia Koralji nie mogła pomieścić więcej. Około ósmej, w blasku świeczników, meble, obicia, kwiaty tego mieszkania przybrały ów odświętny wygląd, który zbytkowi paryskiemu użycza pozorów bajki. Lucjan uczuł nieuchwytne drgnienie szczęścia, zadowolonej próżności i nadziei, widząc się panem tego przybytku; nie zastanawiał się już, jak ani przez kogo spełniło się to dotknięcie różdżki. Floryna i Koralja, ubrane z szalonym zbytkiem i z artystycznym smakiem aktorek, uśmiechały się do poety z prowincji, jak dwa anioły gotowe mu otworzyć pałac marzeń. Lucjan niemal że śnił. W kilka miesięcy, życie jego uległo tak gwałtownej przemianie, tak nagle przeszedł z nędzy do dostatku, iż chwilami zdejmował go niepokój, jak ludzi, którzy śniąc czują że śpią. Mimo to, na widok tej pięknej rzeczywistości, oko jego wyrażało ufność, której zawistni daliby nazwę pyszałkostwa. On sam również się zmienił. Codziennie sycony miłością, przybladł, oczy jego zamgliły się słodkiem znużeniem; słowem, wedle określenia pani d’Espard, miał minę kochaną. Piękność jego zyskiwała na tem. Świadomość własnej potęgi i siły przebijała w fizjognomji rozświetlonej miłością i doświadczeniem. Spoglądał wreszcie twarzą w twarz literaturze i społeczeństwu, czując moc przechadzania się po nich jako władca. Temu poecie, w którym refleksja miała się obudzić dopiero pod brzemieniem niedoli, teraźniejszość zdawała się bez trosk. Powodzenie wzdymało żagle jego barki, miał na rozkazy narzędzia potrzebne dla swych zamiarów: urządzony dom, kochankę której zazdrościł mu cały Paryż, pojazd, wreszcie nieobliczalne sumy w kałamarzu. Dusza jego, serce i umysł przeobraziły się w jednakim stopniu; nie myślał już o ważeniu środków w obliczu tak pięknych rezultatów. Ten tryb domu wyda się tak słusznie podejrzany ekonomistom, którzy stykali się z życiem paryskiem, że godzi się wskazać podstawę, mimo iż wątłą, na jakiej spoczywało szczęście aktorki i jej drogiego poety. Nie zdradzając się z tem, Camusot upoważnił pocichu dostawców Koralji, aby jej zostawili kredyt jeszcze trzy miesiące. Konie, ludzie, wszystko miało tedy iść jak czarami dla tych dwojga dzieci śpieszących się używać i używających wszystkiego z rozkoszą. Koralja wzięła Lucjana za rękę i pokazała mu teatralną perspektywę jadalni zastawionej wspaniale, oświeconej kandelabrami o czterdziestu świecach; oczarowała go królewskim zbytkiem deseru i menu Cheveta. Lucjan pocałował Koralję w czoło, przyciskając ją do serca.
— Zwciężę, mój aniele, rzekł, i nagrodzę ci tyle miłości i poświęcenia.
— Ba! rzekła, jesteś zadowolony?
— Byłbym chyba bardzo niewdzięczny!
— Ten uśmiech płaci mi wszystko, odparła, zbliżając wężowym ruchem usta do ust Lucjana.
Zastali Florynę, Stefana Lousteau, Matifata i Camusota, narządzających stoliki do gry. Przyjaciele Lucjana schodzili się: wszyscy ci ludzie nazywali się już przyjaciółmi Lucjana! Grano od dziewiątej po północy. Szczęściem dla siebie, Lucjan nie znał żadnej gry; ale Lousteau przegrał tysiąc franków i pożyczył je od Lucjana, który nie wyobrażał sobie aby się mógł wymówić, skoro przyjaciel żądał. Koło dziesiątej, zjawili się Michał, Fulgencjusz i Józef. Lucjan, który podszedł do nich, znalazł twarze dość chłodne i poważne, aby nie rzec niechętne. D’Arthez nie mógł przyjść, kończył swoją książkę. Leon Giraud zajęty był pierwszym numerem nowego pisma. Biesiada wysłała swoich trzech artystów, którzy mogli się czuć mniej nieswojo od innych wśród orgji.
— I cóż, drodzy, rzekł Lucjan przybierając lekki ton wyższości, przekonacie się że mały pajac może się stać wielkim politykiem.
— Serdecznie pragnę, abym się omylił, rzekł Michał.
— Żyjesz z Koralją w oczekiwaniu czegoś lepszego? spytał Fulgencjusz.
— Tak, odparł Lucjan, tonem który silił się uczynić swobodnym. Koralja miała poczciwego starego kupca który ją ubóstwiał, ale wylała go za drzwi. Jestem szczęśliwszy od twego brata Filipa, który nie umie dać sobie rady z Marjetą, dodał spoglądając na Józefa Bridau.
— Słowem, rzekł Fulgencjusz, stałeś się obecnie człowiekiem jak drudzy, zrobisz karjerę.
— Człowiekiem, który, w jakiejkolwiek sytuacji, dla was zostanie zawsze ten sam, rzekł Lucjan.
Michał i Fulgencjusz spojrzeli po sobie wymieniając drwiący uśmieszek, który Lucjan spostrzegł i który objaśnił mu śmieszność jego frazesu.
— Koralja jest cudownie piękna, wykrzyknął Bridau. Cóżby to mógł być za wspaniały portret!
— I dobra, rzekł Lucjan. Słowo honoru, anielska jest; ale zrób jej portret; weź ją, jeżeli chcesz, za model swojej Wenecjanki, którą starucha przyprowadza senatorowi.
— Każda kobieta która kocha jest anielska, rzekł Michał Chrestien.
W tej chwili Natan rzucił się na Lucjana z furją przyjaźni, wziął go za ręce i uścisnął je.
— Mój dobry przyjacielu, nietylko jesteś wielkim człowiekiem, ale, co więcej, masz duszę, co dziś jest rzadsze od genjuszu, rzekł. Umiesz być przyjacielem. Krótko mówiąc, jestem twój na życie i śmierć, nie zapomnę nigdy tego, coś w tym tygodniu zrobił dla mnie.
Lucjan, uszczęśliwiony pochlebstwami człowieka którym zajmowała się fama, spojrzał na przyjaciół z Biesiady z odcieniem wyższości. Przyczyną wybuchu Natana stała się użyczona mu przez Merlina korekta artykułu, który miał się ukazać nazajutrz.
— Zgodziłem się napaść na ciebie, rzekł Lucjan do ucha Natana, jedynie pod warunkiem że sam będę mógł odpowiedzieć. Jestem zawsze twój, możesz na mnie liczyć.
Wrócił do przyjaciół z Biesiady, szczęśliwy z okoliczności usprawiedliwiającej poniekąd frazes z którego śmiał się Fulgencjusz.
— Niech się pojawi książka d’Artheza, a jestem w tem położeniu, że mogę mu być użytecznym. Ta jedna okoliczność skłoniłaby mnie do pozostania w dzienniku.
— Czy jesteś w nim wolny? rzekł Michał.
— O tyle, o ile jest nim człowiek nieodzowny, odparł z fałszywą skromnością Lucjan.
Około północy, biesiadnicy siedli do stołu, zaczęła się orgja. Rozmowy były swobodniejsze niż u Matifata, nikt bowiem nie przypuszczał rozbieżności uczuć między trzema wysłannikami Biesiady a przedstawicielami dzienników. Te młode umysły, zdeprawowane szkołą paradoksu, zaczęły zmagać się z sobą i podrzucać jak piłkę najstraszliwsze aksjomy dziennikarstwa. Klaudjusz Vignon, który pragnął zachować krytyce jej dostojny charakter, zaczął powstawać przeciw tendencji małych dzienniczków do osobistych wycieczek, mówiąc, że, z czasem, pisarze dojdą do tego, iż zaczną zagryzać sami siebie wzajem. Lousteau, Merlin i Finot wzięli w obronę ten system walki, twierdząc, iż stanie się on jakgdyby stemplem, zapomocą którego będzie się cechować talent.
— Wszyscy, którzy oprą się tej próbie, to ludzie naprawdę tędzy, rzekł Lousteau.
— Zresztą, wykrzyknął Merlin, podczas owacyj zgotowanych wielkim ludziom, trzebaż około nich, jak około tryumfatorów rzymskich, koncertu zniewag.
— Ba! rzekł Lucjan, wszyscy, z których się będzie drwiło, gotowi w takim razie uwierzyć w swój tryumf.
— Przysiągłby ktoś, że mówisz o sobie! wykrzyknął Finot.
— I biada tym, których dziennik nie będzie zaczepiał, którym rzuci wieńce w początkach karjery! Ci będą siedzieć jak święci w swoich niszach, nikt nie zwróci na nich uwagi, rzekł Vernou.
— Powie się im jak Champcenetz margrabiemu de Genlis, gdy zbyt miłośnie patrzał na swoją żonę: „Idźcie, dobry człowieku, jużeście dostali“ rzekł Blondet.
— We Francji, sukces zabija, rzekł Finot. Jesteśmy zbyt zazdrośni jedni o drugich, aby nie chcieć zapomnieć tryumfów drugiego.
— To fakt, że jedynie walka daje życie w literaturze, rzekł Klaudjusz Vignon.
— Jak w naturze, gdzie wynika z dwóch zmagających się zasad, wykrzyknął Fulgencjusz. Tryumf jednej nad drugą, to śmierć.
— Jak w polityce, dorzucił Michał Chrestien.
— Właśnieśmy tego dowiedli, rzekł Lousteau. Dauriat sprzeda w tym tygodniu dwa tysiące egzemplarzy Natana. Czemu? bo książka, zaczepiona, spotka się z tęgą obroną.
— W jaki sposób podobny artykuł, rzekł Merlin wyjmując korektę jutrzejszego dziennika, nie zmusiłby do rozchwytania edycji?
— Przeczytajcie mi artykuł, rzekł Dauriat. Jestem księgarzem wszędzie, nawet przy kolacji.
Merlin odczytał tryumfalny artykuł Lucjana, który spotkał się z oklaskiem.
— Czyż ten artykuł mógł powstać bez pierwszego? spytał Lousteau.
Dauriat wydobył korektę trzeciej krytyki i przeczytał ją. Finot słuchał z uwagą tego artykułu przeznaczonego do drugiego numeru jego tygodnika; i, w roli naczelnego redaktora, przesadził w entuzjazmie.
— Panowie, rzekł, gdyby Bossuet żył za naszych czasów, nie napisałby inaczej.
— Bardzo wierzę, rzekł Merlin. Bossuet byłby dzisiaj dziennikarzem.
— Za zdrowie Bousseta II-go! rzekł Klaudjusz Vignon, podnosząc szklankę i skłaniając ironicznie głowę przed Lucjanem.
— Za zdrowie mego Krzysztofa Kolumba! odparł Lucjan, wznosząc zdrowie Dauriata.
Bravo! krzyknął Natan.
— Czy to przydomek? spytał złośliwie Merlin, spoglądając na Lucjana i na Finota.
— Jeżeli pójdziecie tym trybem, rzekł Dauriat, nie będziemy mogli wam nadążyć; panowie, rzekł wskazując na Matifata i Camusota, przestaną was rozumieć. Żart jest jak wełna; skoro ją prząść zbyt cienko, pęka, powiedział Bonaparte.
— Panowie, rzekł Lousteau, jesteśmy świadkami faktu poważnego, niepojętego, niesłychanego, w istocie zdumiewającego. Czy nie podziwiacie szybkości, z jaką nasz przyjaciel zmienił się z prowincjała w dziennikarza?
— Był urodzonym dziennikarzem, rzekł Dauriat.
— Moje dzieci, rzekł wówczas Finot wstając i trzymając butelkę szampańskiego, wszyscy popieraliśmy i wspomagali początki naszego amfitrjona, w karjerze, która przeszła wszelkie oczekiwanie. W dwa miesiące, zdobył sobie ostrogi pięknemi artykułami, których nie potrzebuję wymieniać: proponuję, aby go ochrzcić formalnie dziennikarzem.
— Dajcie wieniec z róż, aby stwierdzić jego podwójne zwycięstwo, rzekł Bixiou, spoglądając na Koralję.
Koralja dała znak służącej, która poszła poszukać starych sztucznych kwiatów w pudełkach aktorki. Ledwie gruba Berenice przyniosła kwiaty, któremi przystroili się pociesznie co najpijańsi, w mig uwito wieniec z róż. Finot, jako arcykapłan, wylał kilka kropel szampańskiego na piękną jasną głowę Lucjana, wymawiając, z cudowną powagą, sakramentalne słowa:
— W imię Stempla, Kaucji i Grzywny, ja ciebie chrzczę dziennikarzem. Niechaj artykuły będą ci lekkie.
— I płacone bez odliczania białego! rzekł Merlin.
W tej chwili, Lucjan ujrzał zasmucone twarze Michała Chrestien, Józefa Bridau i Fulgencjusza Ridal, którzy wzięli kapelusze i wyszli wśród wrzawy złorzeczeń.
— A to mi osobliwi goście! rzekł Merlin.
— Fulgencjusz był dobry chłopiec, dodał Lousteau, ale oni przewrócili mu w głowie morałami.
— Kto? spytał Klaudjusz Vignon.
— Młodzi ludzie pełni namaszczenia, którzy zbierają się w tinglu filozoficznym i religijnym przy ulicy des Quatre-Vents i trapią się ogólnym sensem ludzkości, rzekł Blondet.
— Och! och! och!
— ...Starają się dociec, czy obraca się ona dokoła siebie, ciągnął dalej Blondet, czy też posuwa się naprzód. Byli w wielkim kłopocie między linją prostą a krzywą, trójkąt biblijny wydał się im nonsensem, wówczas zjawił się między nimi jakiś prorok, który oświadczył się za spiralą.
— Ostatecznie, jeżeli to głupstwa, trzeba przyznać iż bywają głupstwa niebezpieczniejsze, wykrzyknął Lucjan, który chciał bronić Biesiady.
— Bierzesz tego rodzaju teorje za czcze słowa, rzekł Felicjan Vernou, ale przychodzi chwila, w której zmieniają się one w strzały z fuzji albo w gilotynę.
— Dopiero znajdują się w punkcie, rzekł Bixiou, szukania myśli opatrznościowej szampańskiego wina, sensu humanitarnego pantalonów ze strzemiączkami i małego zwierzątka które porusza światem. Zbierają z ziemi upadłych wielkich ludzi, jak Vico, Saint-Simon, Fourier. Bardzo się boję, aby nie zawrócili w głowie poczciwemu Józkowi Bridau.
— Oni są przyczyną, rzekł Lousteau, że Bianchon, mój krajan i kolega, boczy się na mnie od jakiegoś czasu...
— Czy tam uczą gimnastyki i ortopedji ducha? spytał Merlin.
— Możliwe, odparł Finot, skoro Bianchon wziął się na ich facecje.
— Ba! rzekł Lousteau, i tak będzie wielkim lekarzem.
— Wszak ich widomą głową jest niejaki d’Arthez, rzekł Natan, ów niepozorny młody człowiek, który ma połknąć nas wszystkich?
— To genjusz! zawołał Lucjan.
— Wolę kieliszek Xeresu, rzekł z uśmiechem Klaudjusz Vignon.
W tej chwili, każdy objaśniał sąsiadowi własny charakter. Kiedy inteligentni ludzie dojdą do tego iż chcą eksplikować samych siebie, dawać klucz do swego serca, pewnem jest, że rumak pijaństwa unosi ich w pełnym galopie. W godzinę potem, biesiadnicy, stawszy się najlepszymi przyjaciółmi, mianowali się wielkimi ludźmi, ludźmi mocnymi, do których należy przyszłość. Lucjan, w roli gospodarza, zachował jeszcze nieco przytomności: słuchał sofizmatów, które wniknęły weń i dokończyły dzieła demoralizacji.
— Moje dzieci, rzekł Finot, stronnictwo liberalne musi ożywić swą polemikę, w tej chwili nie ma nic do wystrzelenia przeciw rządowi, a pojmujecie w jakim kłopocie znajduje się wówczas opozycja. Kto z was chce napisać broszurę, w której będzie żądał przywrócenia praw starszeństwa, abyśmy mogli podnieść krzyk przeciw tajemnym zamysłom dworu? Broszura dobrze płatna.
— Ja, rzekł Hektor Merlin, to wchodzi w zakres moich przekonań.
— Twoje stronnictwo powiedziałoby że je kompromitujesz, odparł Finot. Felicjanie, kropnij ty broszurę, Dauriat wyda, zachowamy tajemnicę.
— Ile? spytał Vernou.
— Sześćset franków! Podpiszesz „hrabia C...“
— Stoi! rzekł Vernou.
— Chcecie zatem wznieść kaczkę do wyżyn polityki? spytał Lousteau.
— To sprawa Chabot, przeniesiona w sferę idej. Wmawia się w rząd intencje i judzi się przeciw niemu opinję.
— Nigdy nie potrafię wyjść ze zdziwienia, patrząc że rząd pozostawia ster myśli hultajom takim jak my, rzekł Klaudjusz Vignon.
— Jeżeli ministerjum popełni to głupstwo aby zstąpić w arenę, rzekł Finot, uderzymy w surmy wojenne; jeżeli się zacieknie, rozjątrzymy kwestję, pchniemy ją między masy. Dziennik nie ryzykuje nic, gdy władza ma zawsze wszystko do stracenia.
— Francja pozostanie bezsilna do dnia, w którym dziennik będzie wyjęty z pod praw, rzekł Klaudjusz Vignon. Robicie z dnia na dzień postępy, rzekł do Finota. Staniecie się jezuitami, z tą różnicą, że bez wiary, bez przewodniej myśli i jedności.
Wszyscy skierowali się do zielonych stolików. Brzask świtu przyćmił niebawem płonące świece.
— Twoi przyjaciele z ulicy des Quatre-Vents byli smutni jak skazańcy, rzekła Koralja do kochanka.
— Jak sędziowie, odparł poeta.
— Oho! sędziowie są zabawniejsi, to numery! odparła Koralja.
Miesiąc spłynął Lucjanowi wśród kolacyj, obiadów, śniadań, wieczorów; nieprzeparty prąd wciągnął go w wir łatwych prac i uciech. Przestał rachować. Potęga rachunku pośród komplikacyj życia to znamię woli, której poeci, ludzie słabi lub powierzchowni nie potrafią nigdy wykrzesać. Jak większość dziennikarzy, Lucjan żył z dnia na dzień, wydając w miarę jak zarabiał, nie myśląc o stałych ciężarach paryskiego życia, tak miażdżących dla cyganów. Strój jego i wzięcie rywalizowały z najsłynniejszymi dandysami. Koralja lubiła, jak wszyscy fanatycy, stroić swoje bożyszcze; rujnowała się aby dać ukochanemu poecie ów wytworny rynsztunek elegantów, którego tak pożądał podczas pierwszej przechadzki w Tuillerjach. Miał cudowne laski, zachwycającą lornetkę, djamentowe spinki, pierścionki do rannych krawatów, olśniewające kamizelki wszystkich odcieni. Niebawem, zyskał reputację dandysa. W dniu, w którym udał się na zaproszenie niemieckiego dyplomaty, metamorfoza jego wzbudziła tajoną zazdrość młodych ludzi którzy dotąd dzierżyli berło w królestwie fashionu, jak de Marsay, Vandenesse, Ajuda-Pinto, Maksym de Trailles, Rastignac, książę de Maufrigneuse, Beaudenord, Manerville etc. Światowcy zazdrośni są między sobą niegorzej kobiet. Hrabina de Montcornet i margrabina d’Espard, na których cześć był ów obiad, wzięły Lucjana między siebie i zasypały go uprzejmościami.
— Czemu przestał pan pokazywać się w świecie? spytała margrabina. Miał pan wszystkie warunki aby go rozrywano, fetowano... Muszę się wykłócić! należała mi się od pana wizyta i dotąd czekam na nią. Kiedyś, widziałam pana w Operze, nie raczyłeś odwiedzić mnie, ani nawet się ukłonić...
— Kuzynka pani udzieliła mi odprawy w sposób tak niedwuznaczny...
— Nie zna pan kobiet, przerwała pani d’Espard. Zraniłeś anielskie serce, duszę najszlachetniejszą jaką znam. Nie wie pan co Luiza chciała uczynić dla pana i jak troskliwie obmyśliła plan. Och! byłoby się jej powiodło, dodała na nieme zaprzeczenie Lucjana. Czyż mąż, który obecnie umarł, jak mu się to dawno należało, z niestrawności, nie miał jej, wcześniej czy później, uczynić wolną? Czy wyobraża pan sobie, że miała ochotę zostać panią Chardon? Tytuł hrabiny de Rubempré wart był aby na niego zapracować. Widzi pan, miłość to wielka próżność, która, zwłaszcza w małżeństwie, winna być w zgodzie z innemi próżnościami. Mogłabym pana kochać do szaleństwa, to znaczy natyle aby wyjść za pana, a i tak byłoby mi ciężko nazywać się panią Chardon. Przyznaj pan! A teraz, widział pan trudności życia w Paryżu, wiesz ilu trzeba kołowań aby dojść do celu; otóż, niech pan zrozumie, że, jak dla nieznanego chłopca bez majątku, Luiza marzyła o faworze niemal fantastycznym, nie mogła tedy niczego zaniedbać. Panu nie brak sprytu, ale my, kiedy kochamy, mamy go więcej niż najsprytniejszy mężczyzna. Luiza chciała użyć tego pociesznego Châteleta... Zawdzięczam panu wiele przyjemności, pańskie koncepty na niego ubawiły mnie serdecznie! wtrąciła.
Lucjan nie wiedział co myśleć. Wtajemniczony w perfidje dziennikarstwa, nie znał jeszcze machjawelizmu świata, to też, mimo całej przenikliwości, czekały go twarde lekcje.
— Jakto, pani, rzekł poeta, zaciekawiony tym zwrotem, alboż pani nie popiera Czapli?
— Ależ, rozumie pan, że w świecie trzeba nam się cackać z najokrutniejszymi wrogami, udawać że nas bawi towarzystwo nudziarzy, i często trzeba mam poświęcić, na pozór, przyjaciół, aby im tem lepiej służyć. Taki z pana jeszcze nowicjusz? W jaki sposób pan, który chcesz być pisarzem, możesz nie znać najpotoczniejszych kłamstw świata? Jeżeli moja kuzynka pozornie poświęciła pana dla Czapli, czyż to nie było konieczne aby wyzyskać ten stosunek na pańską korzyść? to figura bardzo dobrze widziana w obecnem ministerjum! Aby panu zabezpieczyć możność pojednania, wytłómaczyliśmy Châteletowi, iż, do pewnego stopnia, pańskie ataki są dlań korzystne. Rząd postarał się wynagrodzić baronowi pańskie prześladowania. Toż des Lupeaulx powiadał kiedyś ministrom: „Podczas gdy dzienniki ośmieszają Châteleta, zostawiają w spokoju ministerjum!“
— Pan Blondet zrobił mi nadzieję, że będę miała przyjemność widzieć pana u siebie, rzekła hrabina de Montcornet, korzystając z chwili w której margrabina zostawiła Lucjana refleksjom. Spotka pan kilku artystów, pisarzy, oraz kobietę która pała najżywszem pragnieniem poznania pana, pannę des Touches, jeden z talentów rzadkich wśród naszej płci. Zapewne zechce pan tam bywać. Panna des Touches, Kamil Maupin, jeśli pan woli, osoba bardzo bogata, posiada jeden z najwybitniejszych salonów w Paryżu: powiedziano jej, że pan jest równie piękny jak utalentowany, umiera z ochoty poznania pana.
Lucjanowi nie pozostało nic, jak tylko rozpłynąć się w podziękowaniach; równocześnie obrzucił Blondeta spojrzeniem zawiści. Między kobietą typu i stanowiska hrabiny de Montcornet a Koralją było tyleż różnicy, co między Koralją a dziewczyną z ulicy. Hrabina, osoba piękna, młoda i inteligentna, posiadała, jako osobliwą cechę, białość właściwą kobietom północy; matka jej była z domu księżniczka Szerbełow: to też, ambasador rozwijał dla niej najwyszukańszą uprzejmość. Margrabina kończyła właśnie niedbale skrzydełko kurczęcia.
— Biedna Luiza, rzekła do Lucjana, ona jest panu tak życzliwa! Byłam powiernicą przyszłości jaką dla pana marzyła; byłaby wiele zniosła, ale jakże pan ją zranił odsyłając jej listy! Możemy przebaczyć okrucieństwa; zawsze są one dowodem pamięci; ale obojętność!... obojętność jest jak lód, ścina wszystko. No, przyznaj pan, straciłeś prawdziwe skarby z własnej winy. Poco zrywać? Gdyby nawet pańska ambicja ucierpiała, czyż nie chodzi tu o przyszłość, o nazwisko które ci trzeba zdobyć? Luiza myślała o tem wszystkiem.
— Czemuż nic nie mówiła? odparł Lucjan.
— Ech! Boże, to ja poradziłam jej, aby pana nie wciągać do sekretu. Ot, mówiąc między nami, kiedy widziałam pana tak mało obytym w świecie, miałam obawy: lękałam się, aby pańskie niedoświadczenie, pańska nieopatrzna gorączka nie zniszczyły albo nie spaczyły naszych obliczeń i planów. Czy może pan dziś przypomnieć sobie samego siebie? Przyznaj pan, oglądając dziś swego sobowtóra, byłbyś mojego zdania. Nie jest pan podobny do siebie. Oto jedyny błąd, jakiśmy popełniły. Ale czyż znajdzie się jeden człowiek wśród tysiąca, któryby z tylą talentu jednoczył tak cudowną zdolność dostrojenia się do właściwego tonu? Nie przypuszczałam, abyś pan był tak zdumiewającym wyjątkiem. Przeobraziłeś się tak szybko, wtajemniczyłeś się tak łatwo w sekrety Paryża, że nie poznałam pana poprostu w lasku Bulońskim, miesiąc temu.
Lucjan słuchał wielkiej damy z niewymowną przyjemnością; pochlebnym słówkom towarzyszyła minka tak ufna, tak otwarta, naiwna; pani d’Espard zdawała się mu tak serdecznie życzliwa, że uwierzył w jakiś cud, podobny cudowi pierwszego wieczora w Panorama-Dramatique. Od owego szczęśliwego dnia, cały świat uśmiechał się doń; Lucjan przypisywał swej młodości moc talizmanu, zapragnął tedy wypróbować margrabinę, przyrzekając sobie że się nie da wywieść w pole.
— Jakież były, proszę pani, te plany, które dziś stały się chimerą?
— Luiza chciała wyjednać u króla dekret, zezwalający panu nosić nazwisko i tytuł rodziny de Rubempré. Chciała pogrzebać Chardona. Ten pierwszy sukces, tak łatwy wówczas, a który dziś przekonania pańskie czynią prawie niemożliwym, przedstawiał dla pana całą fortunę. Będzie pan traktował te rzeczy jako urojenia i drobiazgi; ale my znamy życie i wiemy jak rzetelną wartość posiada tytuł hrabiowski, o ile stroi wytwornego, czarującego młodego człowieka. Każ pan oznajmić, wobec kilku młodych miljonowych Angielek, albo wogóle wobec jakiejś bogatej herytjery: pana Chardon, albo hrabiego de Rubempré, wywołasz dwa wręcz przeciwne odruchy. Choćby nawet tonął w długach, hrabia zawsze znajdzie serca otwarte, uroda jego stanie się niby djament w bogatej oprawie. Na pana Chardon nie zwróconoby nawet uwagi. Nie stworzyliśmy tych pojęć, spotykamy się z niemi wszędzie, nawet wśród mieszczaństwa. W tej chwili, depcze pan swój los. Patrz na tego przystojnego młodego człowieka, wicehrabiego Feliksa de Vandenesse: jest osobistym sekretarzem króla. Król dosyć lubi inteligentnych młodych ludzi; ten chłopiec przybył z zapadłej prowincji z walizką nie o wiele cięższą niż pańska; pan masz tysiąc razy więcej talentu, ale czy należysz do wielkiej rodziny? czy masz nazwisko? Zna pan referendarza des Lupeaulx; nazwisko jego przypomina pańskie, zwie się Chardin; ale nie sprzedałby za miljon swego folwarczku des Lupeaulx, zostanie kiedyś hrabią des Lupeaulx, a wnuk jego będzie może wielkim panem. Jeżeli dalej zechcesz postępować fałszywą drogą, na którą wszedłeś, jesteś zgubiony. Patrz pan, o ile pan Blondet okazał się rozsądniejszy! pracuje w dzienniku który wspiera władzę, jest dobrze widziany przez wpływowe sfery, może bez niebezpieczeństwa bratać się z liberałami, jest dobrze myślący; to też wcześniej lub później zrobi karjerę; umiał sobie wybrać przekonania i protektorów. Ta młoda osoba, pańska sąsiadka, jest z domu de Troisville, ma trzech parów Francji i dwóch posłów w rodzinie; wyszła bogato za mąż dzięki nazwisku; prowadzi otwarty dom, będzie miała wpływy i poruszy cały polityczny świat dla swego Emilka. Do czego prowadzi Koralja? Do tego, iż, za kilka lat, znajdziesz się przywalony długami, wyssany... Źle pan lokujesz swą miłość i źle kierujesz życie. Oto, co mówiła mi kiedyś w Operze kobieta, nad którą podoba się panu znęcać. Ubolewając nad złym użytkiem jaki czynisz z talentu i młodości, myślała nie o sobie, ale o panu.
— Ach, gdyby to było prawdą! wykrzyknął Lucjan.
— Jakiż interes przypuszcza pan w kłamstwie? rzekła margrabina, obrzucając Lucjana zimnem i wyniosłem spojrzeniem, które na nowo grążyło go w nicości.
Lucjan, zmieszany, nie podjął już rozmowy, margrabina, obrażona, nie odezwała się więcej. Był dotknięty, ale uznał iż popełnił niezręczność i postanowił ją naprawić. Zwrócił się do pani de Montcornet i zaczął mówić o Blondecie, wysławiając talent młodego pisarza. Spotkał się z łaskawem przyjęciem hrabiny, która, na znak margrabiny d’Espard, zaprosiła go na najbliższy wieczór, pytając czy nie ujrzałby z przyjemnością pani de Bargeton, która, mimo żałoby, zgodziłaby się może przyjść: nie chodzi o wielki raut, ale o małe zebranie, ot, między przyjaciółmi.
— Pani margrabina twierdzi, że wszystkie winy są po mojej stronie, kuzynce jej zatem przystoi okazać się pobłażliwą.
— Niech pan powstrzyma niedorzeczne napaści których jest przedmiotem i które łączą jej nazwisko z człowiekiem dla niej niesympatycznym, a niebawem otrzyma pan znak pokoju. Pan mniemał podobno, że ona zaparła się pana: co do mnie, widziałam ją bardzo zasmuconą tem że pan ją rzucił. Czy to prawda, że ona opuściła swoje strony z panem i dla pana?
Lucjan spoglądał na hrabinę z uśmiechem, nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Jak pan może nie ufać kobiecie, która tyle dla pana poświęciła? A zresztą, osoba tak piękna i rozumna jak ona, miała prawo żądać, aby ją kochano mimo wszystko. Pani Bargeton kochała pana nietyle dla pana samego, ile dla twego talentu. Niech mi pan wierzy, talent, to dla kobiety więcej niż uroda, rzekła, spoglądając ukradkiem na Emila Blondet.
Lucjan poznał w pałacu ambasadora różnice, jakie istnieją między wielkim światem a wyjątkowym światkiem w którym żył od pewnego czasu. Te dwa przepychy nie miały z sobą żadnego podobieństwa, żadnego punktu styczności. Wysokość i rozkład pokojów w tym apartamencie, jednym z najbogatszych w dzielnicy St. Germain; stare złocenia, wykwint ozdób, poważne bogactwo szczegółów, wszystko było mu nowe, obce; ale, ostrzelany ze zbytkiem, nie okazał zdziwienia. Zachowanie jego było równie odległe od pewności siebie i arogancji jak od uniżoności i służalstwa. Poeta zrobił dobre wrażenie i podobał się tym którzy nie mieli racji być mu nieprzyjaźni; jedynie młodzi ludzie, w których to nagłe zjawienie się poety w wielkim świecie, powodzenie jego i uroda, zgóry budziły zazdrość, patrzyli nań niechętnie. Wstając od stołu, podał ramię pani d’Espard, która je przyjęła. Widząc Lucjana przedmiotem względów pani d’Espard, Rastignac podszedł doń powołując się na swój charakter krajana, i przypominając pierwsze spotkanie u pani du Val-Noble. Młody patrycjusz okazał chęć zbliżenia z prowincjonalnym wielkim człowiekiem, zapraszając aby przyszedł doń którego ranka na śniadanie i ofiarowując się zapoznać go ze złotą młodzieżą. Lucjan przyjął.
— Kochany Blondet również będzie łaskaw, rzekł Rastignac.
Ambasador przyłączył się do grupy utworzonej przez margrabiego de Ronquerolles, księcia de Rhétoré, de Marsaya, generała de Montriveau, Rastignaca i Lucjana.
— Bardzo dobrze, rzekł do Lucjana ze swą niemiecką dobrodusznością pod którą ukrywał niebezpieczną bystrość spojrzenia, zawarł pan pokój z margrabiną d’Espard, jest panem zachwycona, a wiemy wszyscy, dodał spoglądając po mężczyznach w koło, że niełatwa jest w swoich gustach.
— Margrabina ubóstwia dowcip, rzekł Rastignac, a mój znakomity krajan ma go na sprzedaż.
— Niebawem sam spostrzeże jaki zły handel uprawia, rzekł żywo Blondet; przyjdzie do nas, rychło ujrzymy go w swoim obozie.
Wszczął się dokoła Lucjana cały chór na ten temat. Ludzie poważni rzucili despotycznym tonem kilka głębokich zdań, młodzi pokpiwali sobie z liberałów.
— Zagrał, jestem pewny, rzekł Blondet, w cetno i licho, prawica czy lewica; ale teraz będzie miał czas wybrać.
Lucjan zaczął się śmiać, przypominając sobie scenę ze Stefanem w ogrodzie.
— Wziął sobie za przewodnika, ciągnął Blondet, niejakiego Lousteau, zbira brukowych dzienników, który widzi jedynie pięć franków w każdej kolumnie, którego polityka zasadza się na wierze w powrót Napoleona i, co jeszcze głupsze, we wdzięczność i patrjotyzm lewicy. Jako Rubempré, Lucjan musi mieć skłonności arystokratyczne; jako dziennikarz, powinien być za władzą; inaczej nigdy nie zostanie Rubemprém ani sekretarzem ambasady.
Lucjan, któremu dyplomata podał kartę zapraszając do wista, obudził zdumienie, wyznając iż nie zna tej gry.
— Mój drogi, szepnął mu Rastignac, przyjdź pan wcześniej do mnie w dniu w którym zechcesz zjeść liche śniadanie, nauczę cię wista; zniesławiasz nasze królewskie miasto Angoulême! Powtórzę ci słówko pana de Talleyrand, który rzekł, iż, kto nie posiada tej gry, gotuje sobie bardzo smutną starość.
Oznajmiono referendarza des Lupeaulx, benjaminka rządu, na sekretnych usługach ministerstwa; sprytnego i ambitnego człowieka, który się wciskał wszędzie. Przywitał Lucjana, z którym spotkał się już u pani de Val-Noble, a powitanie jego miało odcień przyjaźni zdolnej oszukać Lucjana. Zastając tutaj młodego dziennikarza, człowiek ten, który, w polityce, starał się być przyjacielem całego świata, aby nigdy nie wpaść, zrozumiał iż Lucjan zdobędzie w świecie tyleż sukcesu co w literaturze. Odgadł w poecie ambitnego człowieka i zasypał go uprzejmościami, oświadczeniami przyjaźni, zainteresowania, oszałamiając Lucjana deszczem słów. Des Lupeaulx miał za zasadę dobrze znać tych, których się chciał pozbyć, kiedy widział w nich rywalów. Zatem, Lucjan spotkał się z dobrem przyjęciem u wszystkich. Zrozumiał co zawdzięcza księciu de Rhétoré, ambasadorowi, pani d’Espard, pani de Montcornet. Nim się pożegnał, podszedł porozmawiać z każdą z pań, rozwijając wszystkie uroki dowcipu.
— Co za pretensjonalność! rzekł des Lupeaulx do margrabiny, gdy Lucjan wyszedł.
— Zepsuje się nim dojrzeje, rzekł de Marsay z uśmiechem. Musicie panie mieć jakieś ukryte pobudki, aby mu tak przewracać w głowie.
Lucjan zastał Koralję w dziedzińcu, w powozie, przyjechała aby czekać na niego; pamięć jej wzruszyła go. Opowiedział Koralji wieczór. Ku zdziwieniu Lucjana, aktorka pochwaliła nowe ideje, które błąkały się już po jego głowie i zachęciła go mocno, aby się zaciągnął pod sztandar ministerjalny.
— Z liberałami możesz oberwać tylko guzy, konspirują, zabili księcia de Berri. Czy obalą kiedy rząd? Nigdy! Przez nich nie dojdziesz do niczego, gdy, po przeciwnej stronie, zostaniesz hrabią. Możesz oddać usługi, zostać parem Francji, ożenić się bogato. Bądź rojalistą. Zresztą to należy do szyku, rzekła rzucając słowo, które dla niej stanowiło najwyższy argument. Val-Noble, u której byłam na obiedzie, powiedziała mi, że Teodor Gaillard zakłada stanowczo dziennik rojalistyczny Jutrzenka, aby odpowiadać na ataki waszego świstka i Zwierciadła. Wedle niego, pan de Villèle i jego ludzie znajdą się w gabinecie przed upływem roku. Staraj się skorzystać z tej zmiany, stając przy nich wówczas gdy jeszcze są niczem; ale nie mów nic Stefanowi ani innym: byliby zdolni wypłatać ci jakąś sztuczkę.
W tydzień potem, Lucjan stawił się u pani de Montcornet, gdzie doświadczył najgwałtowniejszego wzruszenia, widząc kobietę którą niegdyś tak kochał, a której jego żarciki musiały przeszyć serce. Luiza także się przeobraziła! Stała się znowu tem, czem byłaby bez wpływów prowincji, wielką damą. Żałoba jej odznaczała się wdziękiem i wyszukaniem, które nie dowodziły zbyt smutnego wdowieństwa. Lucjan mniemał iż odgrywa pewną rolę w tej zalotności i nie mylił się; ale pokosztował już, niby Sinobrody, świeżego mięsa, i, przez cały ten wieczór, wahał się między piękną, zakochaną, rozkoszną Koralją, a chudą, wyniosłą, okrutną Luizą. Nie umiał się zdobyć na to aby poświęcić aktorkę dla wielkiej damy. Pani de Bargeton, która, widząc Lucjana pięknym i pełnym uroku, odgrzebała w sercu dawną miłość, czekała przez cały wieczór; ale wszystkie kuszące słowa, zalotne minki, spaliły na panewce; to też, opuściła salon z nieodwołalną żądzą zemsty.
— I cóż, drogi Lucjanie, rzekła ze szlachetną i pełną wdzięku dobrocią, miałeś być moją dumą, tymczasem mnie obrałeś za pierwszą ofiarę. Przebaczyłam ci, moje dziecko, myśląc że jest jeszcze resztka miłości w takiej zemście.
Pani de Bargeton wzmacniała swą pozycję tem zdaniem, któremu towarzyszyło iście królewskie spojrzenie. Lucjan, który tysiąckroć wierzył w swe prawa do zemsty, znalazł się w roli winowajcy. Nie było mowy ani o jego straszliwym liście pożegnalnym, ani o pobudkach zerwania. Wielkie damy mają cudowny talent zmniejszania swych błędów, obracając je w żart. Umieją wszystko wymazać jednym uśmiechem, udanem zdziwieniem. Nie przypominają sobie nic, tłumaczą wszystko, dziwią się, pytają, komentują, amplifikują, łają i w końcu osiągają to, iż wywabiają swą winę tak jak się wywabia plamę lekkiem pociągnięciem wody z mydłem: widziałeś że są czarne, stają się w jednej chwili białe i niewinne; ty sam czujesz się szczęśliwy, iż nie obwiniono cię o jakąś zbrodnię nie do odpuszczenia. Przez chwilę, Lucjan i Luiza odzyskali złudzenie, mówili językiem przyjaźni; ale Lucjan, pijany nasyconą próżnością, pijany Koralją, która, powiedzmy to, czyniła mu życie łatwem, nie umiał odpowiedzieć jasno na to pytanie, które Luiza podkreśliła westchnieniem: „Czy jesteś szczęśliwy“. Melancholijne „nie“, byłoby się stało fortuną Lucjana. Poeta uznał za właściwe rozwieść się nad stosunkiem do Koralji; podniósł bezinteresowność jej uczucia, słowem, wszystkie brednie zadurzonego mężczyzny. Pani de Bargeton zagryzła wargi. Kości padły. Pani d’Espard, wraz z panią de Montcornet, podeszła do kuzynki. Lucjan uczuł się, można rzec, bohaterem wieczoru, te trzy kobiety otoczyły go względami, uprzejmościami, czułościami, w które zamotały go z nieskończoną sztuką. Powodzenie Lucjana w tym wielkim i błyszczącym świecie było tedy niemniejsze niż w dziennikarstwie. Piękna panna des Touches, tak sławna pod nazwiskiem Kamila Maupin, której panie d’Espard i de Bargeton przedstawiły Lucjana, zaprosiła go na którąś Środę na obiad; uroda poety wyraźnie uczyniła na niej żywe wrażenie. Lucjan starał się dowieść, że inteligencja jego stoi na wyżynach urody. Panna des Touches wyraziła swój zachwyt z tą szczerością i z tym ujmującym zapałem, na który biorą się ci, co nie znają do gruntu paryskiego życia, gdzie przesyt czyni ludzi tak spragnionymi wszelkiej nowości.
— Gdybym się jej podobał tak jak ona mnie, rzekł Lucjan do Rastignaka i de Marsay’a, skrócilibyśmy fabułę romansu...
— Zbyt dobrze umiecie oboje je pisać, aby je z sobą przeżywać na prawdę, odparł Rastignac. Czyż para autorów może naprawdę się kochać? Zawsze przychodzi chwila, w której zbierają wzajem z siebie wzorki...
— Prześniłbyś pan wcale niezgorszy sen na jawie, dodał śmiejąc się de Marsay. Ta urocza dziewczyna ma trzydzieści lat, to prawda, ale ma blisko osiemdziesiąt tysięcy franków renty. Jest cudownie kapryśna, a typ jej piękności zapowiada długie trwanie. Koralja jest gąską, drogi panie, dobra aby się postawić z początku, bo nie wypada aby ładny chłopiec był bez kochanki; ale, jeżeli nie zaczepisz się o kogoś z towarzystwa, aktorka zaszkodzi ci na dłuższą metę. No dalej, młodzieńcze, wyparuj Contiego, który ma właśnie śpiewać z Kamilem Maupin. Od najdawniejszych czasów poezja miała krok przed muzyką.
Skoro Lucjan usłyszał pannę des Touches i Contiego, nadzieje jego rozpierzchły się.
— Conti za dobrze śpiewa, rzekł do pana des Lupeaulx.
Lucjan wrócił do pani de Bargeton; pociągnęła go do salonu gdzie zastał margrabinę d’Espard.
— No i cóż, nie zechcesz zająć się nim? rzekła pani de Bargeton do kuzynki.
— Ależ, niech pan Chardon, rzekła margrabina tonem zarazem lekceważącym i pełnym pokusy, postawi się tak, aby można było popierać go bez ujmy. Jeżeli chce uzyskać dekret, który mu pozwoli opuścić nędzne nazwisko ojca a przybrać macierzyste, czyż nie powinien bodaj należeć do nas?
— Nim miną dwa miesiące, ułożę wszystko, rzekł Lucjan.
— Zatem, rzekła margrabina, poproszę mego ojca i wuja, którzy pełnią służbę przy królu, aby wspomnieli kanclerzowi o panu.
Dyplomata, oraz te dwie kobiety, dobrze odgadli tkliwy punkt Lucjana. Poeta, oczarowany arystokratycznym blaskiem, odczuwał męki słysząc jak go zwą panem Chardon, gdy naokoło widział w salonach jedynie ludzi noszących pięknie dźwięczące nazwiska, oprawne w tytuł. To cierpienie powtarzało się wszędzie, gdzie się pojawił. Równą męką było dlań wracać do zajęć zawodowych, skąpawszy się poprzedniego dnia w wielkim świecie, gdzie, dzięki pojazdowi i służbie Koralji, prezentował się przyzwoicie. Nauczył się jeździć konno, aby galopować przy powozie pani d’Espard, panny des Touches i hrabiny de Montcornet: przywilej którego tak zazdrościł w pierwszych dniach pobytu w Paryżu. Finot chętnie dostarczył swemu cennemu współpracownikowi wolnego wstępu do Opery, gdzie Lucjan stracił wiele wieczorów, ale odtąd liczył się do specjalnego świata elegantów. Poeta, oddając Rastignacowi i złotej młodzieży wspaniałe śniadanie, popełnił ten błąd iż wydał je u Koralji: był zbyt młody, zbyt poetą i zbyt naiwnym, aby znać pewne odcienie: aktorka, wyborna dziewczyna ale bez wychowania, czyż mogła go nauczyć życia? Prowincjał odsłonił, w sposób najoczywistszy, tym młodym ludziom, naogół najgorzej dlań usposobionym, owo poufne współżycie, którego każdy młody człowiek pocichu zazdrości, ale które wszyscy głośno zohydzają. Najkrwawiej, jeszcze tegoż wieczora, żartował na ten temat Rastignac, mimo iż podtrzymywał się w świecie podobnemi środkami, ale zachowując pozory. Lucjan szybko nauczył się wista. Gra stała się u niego namiętnością. Koralja, widząc w tem tarczę przeciw wszelkiej rywalizacji, nietylko nie upominała Lucjana, ale zachęcała go w marnotrawstwie, z zaślepieniem właściwem doskonałemu uczuciu, które zawsze widzi jedynie teraźniejszość i wszystko, nawet przyszłość, poświęca chwili. Prawdziwa miłość ma wiele podobieństwa z dziecięctwem: jego brak zastanowienia, nierozwagę, rozrzutność, śmiechy i płacze.
W epoce tej, kwitło towarzystwo młodych ludzi, bogatych, biednych, pędzących próżniacze życie, zwanych viveurami, którzy, w istocie, żyli z niewiarygodną beztroską: tędzy szermierze przy stole i jeszcze tężsi bibosze. Wszyscy nie liczący się z pieniędzmi, przeplatający najdzikszemi konceptami ową egzystencję już nie szaloną ale wściekłą, nie cofali się przed żadną niemożebnością, czynili sobie chlubę ze swoich wybryków, trzymanych bądź co bądź w pewnych granicach: eskapady ich odznaczały się taką oryginalnością i dowcipem, że niesposób było ich nie przebaczyć. Fakt ten jest najjaskrawszem oskarżeniem helotyzmu, na jaki Restauracja skazała młodzież. Młodzi ludzie, którzy nie wiedzieli na co obrócić swe siły, nietylko rzucali je w dziennikarstwo, w konspiracje, w literaturę i sztukę, ale trwonili je w najdzikszych wybrykach, tyle było soku i jurności w młodej Francji. Pracując, młodzież ta żądała władzy i użycia; oddając się sztuce, pragnęła skarbów; próżniacząc się, chciała żyć pełnią namiętności; na wszelki sposób chciała miejsca, a polityka nie dawała go jej nigdzie. Viveurzy, byli to ludzie prawie bez wyjątku obdarzeni wybitnemi zdolnościami; niektórzy zatracili je w tem wyczerpującem życiu, niektórzy mu się oparli. Najsłynniejszy z nich i najinteligentniejszy, Rastignac, wszedł z czasem, prowadzony przez de Marsaya, na poważną drogę, na której się odznaczył. Koncepty, jakim oddawali się ci ludzie, stały się tak sławne, że dostarczyły tematu licznym wodewilom. Lucjan, pchnięty przez Blondeta w tę kompanję rozrzutników, zabłysnął w niej obok Bixiou, jednego z najzłośliwszych i najokrutniejszych kpiarzy. Przez całą zimę, życie Lucjana było zatem długiem pijaństwem, przerywanem łatwemi pracami dziennikarstwa; ciągnął dalej serję artykulików i czynił ogromny wysiłek, aby wydać, od czasu do czasu, kilka stronic tęgiej krytyki. Ale praca była wyjątkiem, poeta oddawał się jej jedynie pod naporem konieczności; śniadania, obiady, wycieczki, proszone wieczory, gra, zabierały mu cały czas, a Koralja pochłaniała resztę. Lucjan bronił się myśli o jutrze. Widział zresztą, iż wszyscy jego rzekomi przyjaciele żyli jak on, łatając drogo opłacanemi prospektami, reklamami potrzebnemi dla ryzykownych przedsiębiorstw, przejadając dochody i mało troszcząc się o przyszłość. Dopuszczony do dziennikarstwa i literatury na równej stopie, Lucjan spostrzegł trudności piętrzące się w razie gdyby chciał wznieść się wyżej: każdy godził się go mieć równym, nikt wyższym. Nieznacznie, zrezygnował tedy ze sławy literackiej, mniemając iż karjera polityczna jest łatwiejsza.
— Intryga budzi mniej zawiści niż talent, podziemne jej zabiegi nie ściągają niczyjej uwagi, orzekł Châtelet, z którym Lucjan się pojednał. Intryga, to zresztą rzecz wyższa od talentu: z niczego robi coś; gdy olbrzymie zasoby talentu służą przeważnie poto, aby unieszczęśliwić swego posiadacza.
Poprzez to życie, płynące z dnia na dzień wśród ciągłych postanowień pracy, Lucjan ścigał tedy swą przewodnią myśl: pokazywał się pilnie w świecie, nadskakiwał pani de Bargeton, margrabinie d’Espard, hrabinie de Montcornet, nie opuszczał ani jednego wieczoru panny des Touches; zjawiał się w salonach przed jakąś bibką, po obiedzie wydawanym przez autorów lub księgarzy; opuszczał wieczór spiesząc na kolację, owoc jakiegoś zakładu; ekspens paryskiej konwersacji i gra pochłaniały resztę myśli i sił jakie zostawiały mu jego wybryki. Poeta nie miał już owej jasności myśli, owego zimnego spojrzenia, potrzebnych aby obserwować dokoła siebie, aby zachować ów najwyborniejszy takt, jaki ludzie pnący się w górę muszą rozwijać bezustanku; niepodobna mu było rozeznać momentów w których pani de Bargeton wracała ku niemu, oddalała się zraniona, wybaczała mu i potępiała go na nowo. Châtelet ocenił groźne położenie rywala i stał się przyjacielem Lucjana aby go utrzymać na tej zawrotnej drodze. Rastignac, zazdrosny o krajana, widząc zresztą w baronie pewniejszego i użyteczniejszego sprzymierzeńca, współdziałał z Châteletem. I tak, w kilka dni po spotkaniu angulemskiego Petrarki z jego Laurą, Rastignac pogodził poetę i starego pięknisia Cesarstwa, wydając wspaniałą kolację w Rocher de Cancale. Lucjan, który codziennie wracał nad ranem i wstawał koło południa, nie umiał bronić się miłości, będącej zawsze tuż i zawsze z otwartemi ramionami. W ten sposób, sprężyna jego woli, wciąż wątlona lenistwem, które czyniło go obojętnym na piękne postanowienia powzięte w chwilach jasnowidzeń, straciła resztę siły i nie odpowiadała z czasem nawet najsilniejszym upomnieniom nędzy. Koralja, szczęśliwa że Lucjan się bawi, utrwalała go w tem szalonem życiu, widząc w niem zakład jego stałości. Później, słodka i tkliwa dziewczyna znalazła dość siły aby upominać kochanka i zachęcać go do pracy; nieraz musiała zwracać mu uwagę że niewiele zarobił w ciągu miesiąca. Para kochanków zadłużała się z przerażającą szybkością. Półtora tysiąca franków pozostałe z honorarjum Stokroci, jak również pierwsze pięćset franków zapracowane w dzienniku znikły szybko. W ciągu kwartału, artykuły przyniosły poecie nie więcej niż tysiąc franków, a miał uczucie że ogromnie pracował. Ale Lucjan nabrał łatwego poglądu na życie, właściwego zadłużającej się młodzieży. Długi mają wdzięk w dwudziestu pięciu latach; później, nikt ich już nie przebacza. Trzeba zauważyć, że istnieją dusze istotnie poetyczne, ale obdarzone słabą wolą, natury żyjące odczuwaniem poto aby oddać swoje uczucia zapomocą obrazów; ludziom takim zbywa zasadniczo na zmyśle moralnym który winien towarzyszyć obserwacji. Poeci wolą raczej chłonąć wrażenia, niż wchodzić w innych aby studjować mechanizm uczuć. Toteż, Lucjan nie dociekał przyczyny ubytków, jakie, co pewien czas, spostrzegał w gronie młodych utracjuszów; nie zastanawiał się nad przyszłością tych rzekomych przyjaciół, z których jedni mieli napięte sukcesje, drudzy pewne widoki, inni uznane talenty, inni znów niezłomną wiarę w przyszłość oraz bezwzględność w środkach. Lucjan ufał w swą gwiazdę, polegając na tych głębokich zasadach Blondeta: „Wszystko się jakoś układa. — Nic nie może stać się ludziom, którzy nic nie mają. — Możemy stracić jedynie fortunę której szukamy! — Płynąc z prądem, zawsze się gdzieś zapłynie. — Człowiek z głową, raz zyskawszy punkt zaczepienia, dochodzi do wszystkiego kiedy sam zechce!“
W ciągu tej zimy, wypełnionej tyloma uciechami, udało się wreszcie Teodorowi Gaillard i Hektorowi Merlin znaleźć kapitały, jakich wymagało założenie Jutrzenki. Pierwszy numer ukazał się aż w marcu 1822. Interes ten traktowano w salonie pani du Val-Noble. Wytworna ta i sprytna kurtyzana posiadała pewien wpływ na bankierów, wielkich panów i pisarzy z obozu rojalistów, nawykłych zbierać się w jej salonie dla omawiania pewnych spraw, niepodobnych do omawiania gdzieindziej. Hektor Merlin, któremu przeznaczono redakcję Jutrzenki, miał mieć za prawą rękę Lucjana, obecnie swego najbliższego przyjaciela, któremu zarazem obiecano feljeton jednego z ministerjalnych dzienników. Tę zmianę frontu przygotowywał Lucjan pocichu, wśród życia tonącego w uciechach. Dzieciak uważał się za wielkiego polityka, knując ten „zamach stanu“ i liczył iż hojność ministerjum pozwoli mu załatać najpilniejsze rachunki oraz uśmierzyć tajemne kłopoty Koralji. Aktorka, zawsze z uśmiechem na ustach, ukrywała swą rozpacz; ale Berenice, śmielsza, uświadamiała Lucjana co do sytuacji. Jak wszyscy poeci, ten wielki człowiek „na pniu“ roztkliwiał się przez chwilę, przyrzekał pracować, zapominał o przyrzeczeniu i topił przelotną troskę w hulance. Koralja, spostrzegając chmury na czole kochanka, łajała Berenice i mówiła swemu poecie, że wszystko będzie dobrze.
Panie d’Espard i de Bargeton czekały nawrócenia Lucjana, aby, za pośrednictwem Châteleta, wyprosić, jak mówiły, u ministra ową tak upragnioną zmianę nazwiska. Lucjan przyrzekł ofiarować Stokrocie margrabinie d’Espard, mile napozór pogłaskanej wyróżnieniem, które autorzy uczynili rzadkiem odkąd stali się potęgą. Kiedy Lucjan zachodził wieczór do Dauriata i pytał co się dzieje z książką, księgarz przedstawiał niezbite racje aby opóźnić oddanie jej do druku. Raz, Dauriat miał na głowie wydawnictwo które pochłaniało wszystkie jego środki; to znów miał się ukazać nowy tom Canalisa, któremu lepiej było nie wchodzić w drogę; nowe Medytacje pana de Lamartine były pod prasą, dwa zaś wybitne zbiorki poezji nie mogą się zjawiać równocześnie; autor winien zresztą polegać na czuciu księgarza. Tymczasem potrzeby Lucjana stały się tak naglące, że uciekł się do Finota, który udzielił mu paru zaliczek. Kiedy, wieczorem, przy kolacji, poeta-dziennikarz tłumaczył swą sytuację towarzyszom hulanek, topili jego skrupuły w potokach szampańskiego wina mrożonego konceptem. Długi! alboż istnieje silny człowiek bez długów! Długi przedstawiają zaspokojone potrzeby, wymagające nałogi. Człowiek dochodzi do czegoś jedynie pod żelazną ręką konieczności.
— Wielkim ludziom, wdzięczny „Bank miłosierdzia“, wykrzykiwał Blondet.
— Wszystkiego chcieć, znaczy wszystko być dłużnym, mówił Bixiou.
— Nie: wszystko być dłużnym, to znaczy wszystkiego użyć! odpowiedział des Lupeaulx.
Viveurzy umieli wytłumaczyć temu dziecku, że długi będą złotą ostrogą, którą popędzi konie zaprzężone do wozu fortuny. Następnie, ów wieczny Cezar ze swemi czterdziestoma miljonami długów, i Fryderyk II pobierający od ojca dukata miesięcznie, i wciąż te same słynne demoralizujące przykłady wielkich ludzi, ukazywanych od strony ich błędów, a nie we wszechpotędze wytrwałości i genjuszu! W końcu, powóz, konie i meble Koralji zafantowano, imieniem wierzycieli, których łączne kwoty dochodziły czterech tysięcy. Kiedy Lucjan pobiegł do Stefana zażądać tysiąca franków które mu pożyczył, Lousteau pokazał mu pozwy, które dokumentowały u Floryny analogiczną sytuację; ale, przez wdzięczność, obiecał poczynić kroki aby ulokować Gwardzistę Karola IX-go.
— W jakiż sposób Floryna tak zabrnęła? spytał Lucjan.
— Matifat wystraszył się, odparł Lousteau, straciliśmy go; ale, jeżeli Floryna zechce, drogo przypłaci swą zdradę! Opowiem ci całą sprawę.
W trzy dni po daremnej wizycie Lucjana u kolegi, para kochanków spożywała smutno śniadanie przy kominku pięknej sypialni. Berenice usmażyła sadzone jajka, kucharka bowiem, stangret, służba, wszystko odeszło. Niepodobna było rozporządzać zajętemi meblami. Nie było w domu ani jednego złotego lub srebrnego przedmiotu, ani też żadnej wartościowej rzeczy; wszystko zmieniło się w kwity lombardowe, tworząc tomik in octavo bardzo pouczający. Berenice ocaliła dwa nakrycia. Dziennik oddawał nieoszacowane usługi Lucjanowi i Koralji, utrzymując w ryzach krawca, modystkę i właścicieli magazynów, którzy drżeli wszyscy przed obrazą dziennikarza, zdolnego zohydzić ich zakłady. W czasie śniadania, wpadł Lousteau, wołając:
— Hurra! Niech żyje Gwardzista Karola IX-go! Spuściłem za sto franków książek, moje dzieci, podzielmy się!
Wręczył pięćdziesiąt franków Koralji i posłał Berenice aby przyniosła jakieś treściwe śniadanie.
— Wczoraj jedliśmy obaj z Hektorem obiad u księgarzy i, zapomocą przebiegłych insynuacyj, przygotowaliśmy sprzedaż twego romansu. Jesteś w układach z Dauriatem, ale Dauriat leni się, nie chce dać więcej niż cztery tysiące franków za dwa tysiące egzemplarzy, a ty żądasz sześć tysięcy. Zrobiliśmy cię dwa razy większym od Walter Scotta. Och! masz na warsztacie nieporównane dzieła! przedstawiasz nie jedną książkę, ale całą aferę; jesteś autorem nie jednego romansu, ale staniesz się całą kolekcją! To słowo kolekcja chwyciło. Dlatego, nie zapominaj swej roli; masz w tece: Wielki Lauzun, czyli Francja za Ludwika XIV-go; — Kotyljon I-szy, czyli pierwsze dni Ludwika XV-go; — Królowa i Kardynał, obraz Paryża z czasów Frondy; — Syn Conciniego, czyli Intrygi kardynała Richelieu!... Romanse te oznajmi się na okładce. Nazywamy to zablagowaniem sukcesu. Tłoczy się książki na okładce aż staną się sławne, autor wówczas ma o wiele większe imię przez dzieła których nie napisał niż przez te które napisał naprawdę. Pod prasą, to hipoteka literatury. No, dalej, pośmiejmy się trochę! Ot, jest i szampańskie. Wyobrażasz sobie, Lucjanie, że spekulanci wybałuszyli oczy wielkie jak ten spodek... Wy macie jeszcze spodki?
— Zajęte, odparła Koralja.
— Rozumiem i ciągnę dalej, rzekł Lousteau. Księgarze uwierzą w twoje rękopisy, skoro ujrzą jeden. Księgarz ma zwyczaj żądać skryptu, udaje że go czyta! Zostawmy księgarzom ich próżnostkę: nigdy nie czytają książek; inaczej nie drukowaliby ich tyle. Daliśmy do zrozumienia z Hektorem, że, za pięć tysięcy franków, ustąpiłbyś prawa do trzech tysięcy egzemplarzy w dwóch wydaniach. Daj mi rękopis, pojutrze mamy tam być na śniadaniu; dorżniemy ich!
— Któż to taki? rzekł Lucjan.
— Dwaj wspólnicy, dobre chłopaki, dość gładcy w interesach, nazwiskiem Fendant i Cavalier. Pierwszy, to dawny dysponent Vidala i Porchona, drugi to jeden z najsprytniejszych komiwojażerów, obaj prowadzą interes ledwie od roku. Straciwszy nieco na romansach z angielskiego, chwaty chcą teraz eksploatować wyroby tubylców. Chodzą wieści, że ci dwaj handlarze bibuły puszczają w obieg jedynie cudze kapitały, ale to ci jest, jak sądzę, obojętne, z jakiego źródła będą pieniądze.
Na trzeci dzień, dwaj dziennikarze stawili się na śniadanie przy ulicy de Serpente, w dawnej dzielnicy Lucjana, gdzie Lousteau zachował zawsze swój pokoik. Lucjan, który wstąpił po przyjaciela, ujrzał izdebkę w tym samym stanie w jakim znajdowała się w ów pamiętny wieczór, ale nie zdziwił się już: edukacja jaką przeszedł wtajemniczyła go w odwrotne strony życia dziennikarzy, pojmował wszystko. Wielki człowiek z prowincji otrzymał już, postawił na kartę i przegrał honorarjum niejednego artykułu, tracąc równocześnie ochotę do napisania go; nakreślił niejedną kolumnę wedle przemyślnych procederów jakie mu rozwinął Lousteau, kiedy wędrowali ulicą La Harpe do Palais-Royal. Zależny od Barbeta i Braularda, spławiał książki i bilety; wreszcie, nie cofał się przed żadną pochwałą ani atakiem. W tej chwili był rad, że wyciągnie ze Stefana wszystkie możliwe korzyści, nim się odwróci plecami do liberałów, którym obiecywał sobie dopiec tem skuteczniej, im lepiej ich wystudjował. Ze swej strony, Lousteau otrzymywał, z uszczerbkiem Lucjana, sumę pięciuset franków w gotówce od pp. Fendant i Cavalier, tytułem prowizji, za to iż sprokurował tego przyszłego Walter Scotta księgarzom, będącym w poszukiwaniu za Scottem krajowym.
Księgarnia Fendant i Cavalier było to jedno z przedsiębiorstw bez kapitału, jakich wiele powstawało wówczas i będzie powstawać zawsze, dokąd papiernie i drukarnie będą dawały księgarzowi kredyt na rozegranie owej partji écarté zwanej wydawnictwem. Wówczas, jak i dziś, kupowało się od autorów dzieła za weksle sześcio, dziesięcio, dwunastomiesięczne: sposób płatności oparty na naturze sprzedaży, którą reguluje się w księgarstwie zapomocą walorów jeszcze dłużejterminowych. Tą samą monetą księgarz płacił papierników i drukarzy, i miał w ten sposób przez rok gratis całą księgarnię, złożoną z jakich dwustu lub dwudziestu dzieł. Przypuściwszy dwa lub trzy sukcesy, owoc dobrych interesów pokrywał niedobór złych: w ten sposób, księgarnia stawała na nogach, gromadząc książkę na książkę. Jeżeli wszystkie operacje okazały się wątpliwe, albo jeżeli, nieszczęściem, księgarze trafiali na dobre książki, idące zwolna, smakowane i ocenione dopiero przez prawdziwą publiczność; jeśli uzyskali eskont na uciążliwych warunkach, jeśli sami doznali zawodów, zgłaszali spokojnie niewypłacalność, bez żadnej troski, przygotowani z góry na ten rezultat. W ten sposób, wszystkie szanse były na ich korzyść, rzucali na zielony stolik spekulacji kapitał cudzy, nie własny. Fendant i Cavalier znajdowali się w tem położeniu: Cavalier wniósł do spółki fachową wiedzę, Fendant spryt handlowy. Kapitał spółki zasadzał się na kilku tysiącach franków, oszczędzonych z trudem przez ich kochanki; w bilansie przedsiębiorstwa przyznali sobie obaj kierownicy dość znaczne pensje, które skrupulatnie obracali na obiady dla dziennikarzy i autorów i na bilety do teatrów, gdzie, jak mówili, robią się interesa. Obaj ci hultaje uchodzili za sprytnych; ale Fendant był przebieglejszy. Zgodnie ze swem nazwiskiem, Cavalier podróżował, Fendant kierował sprawami w Paryżu. Spółka ta była tem, czem będzie zawsze spółka między dwoma księgarzami, pojedynkiem.
Wspólnicy zajmowali parter starego pałacu przy ulicy Serpente; biuro znajdowało się na końcu wielkich salonów, zmienionych na magazyny. Wydali już wiele romansów, jak Wieża Północy, Kupiec z Benares, Źródło w Grobowcu, Tekeli, romanse Galta, angielskiego autora który nie przyjął się we Francji. Powodzenie Walter Scotta zwróciło uwagę księgarzy na produkta angielskie, wszyscy księgarze, jako prawdziwi Normandowie, mieli nabitą głowę podbojem Anglji; szukali tam Walter Scotta, jak później szukano asfaltu w kamienistych terenach, betonu w bagnach i realizowano zyski z projektowanych kolei żelaznych. Jedną z największych niedorzeczności paryskiego handlu jest to, że chce zawsze znaleźć sukces w analogji, gdy on leży w przeciwieństwie. W Paryżu zwłaszcza, powodzenie zabija powodzenie. Toteż, pod tytułem Strzelcy, czyli Rosja przed stu laty, Fendant i Cavalier dodawali spokojnie, wielkiemi literami: w rodzaju Walter Scotta. Fendant i Cavalier potrzebowali gwałtownie sukcesu: dobra książka mogła im pomóc do spławienia stosów zadrukowanego papieru. Złakomili się nadzieją artykułów w dziennikach, co stanowiło wówczas kardynalny warunek sprzedaży. Niezmiernie rzadko zdarza się, aby księgarz nabył książkę dla jej istotnej wartości, prawie zawsze wydaje ją z przyczyn obcych jej zaletom. Fendant i Cavalier widzieli w Lucjanie dziennikarza, a w jego książce towar, którego pierwsze wpływy ułatwią im miesięczne wypłaty. Dziennikarze zastali wspólników w biurze, umowa była gotowa, weksle podpisane. Szybkość ta zachwyciła Lucjana. Fendant, był to drobny i chudy człowieczek, z odstręczającą fizjognomją: rysy kałmuka, niskie czoło, zapadły nos, wąskie usta, błyszczące czarne oczki, twarz pomięta, cera żółtawa, głos podobny do rozbitego dzwonka, słowem pozory skończonego opryszka; ale wynagradzał te braki cukrową słodyczą, dochodził do celu siłą wymowy. Cavalier, pucołowaty mężczyzna, którego raczej wzięłoby się za konduktora dyliżansu niż za księgarza, miał włosy jasno blond, twarz żywą, okrągłą talję i miodopłynne gadulstwo komiwojażera.
— Nie będzie między nami sporów, rzekł Fendant zwracając się do dziennikarzy. Czytałem książkę, jest bardzo literacka; odpowiada nam tak dalece, że już oddałem rękopis do druku. Umowę spisaliśmy na podstawie ustnego porozumienia; zresztą, nie wychodzimy nigdy poza granice jakieśmy tam zakreślili. Weksle na sześć, dziewięć i dwanaście miesięcy, zeskontuje je pan łatwo, zwrócimy koszta dyskontu. Zastrzegliśmy sobie prawo dania książce innego tytułu: nie podoba się nam Gwardzista Karola IX-go, nie dość pobudza ciekawość: jest wielu królów imieniem Karol, a w średnich wiekach było tylu gwardzistów! A! gdybyś pan powiedział Żołnierz Napoleona! ale Gwardzista Karola IX-go!... Cavalier musiałby mieć cały wykład historji, nimby ulokował egzemplarz na prowincji.
— Gdybyś pan znał ludzi, z którymi mamy do czynienia! wykrzyknął Cavalier.
Noc św. Bartłomieja byłaby lepsza, dodał Fendant.
Katarzyna Medycejska czyli Francja za Karola IX-go, rzekł Cavalier, toby bardziej przypominało Walter Scotta.
— Wreszcie, zadecydujemy to, kiedy dzieło będzie wydrukowane, rzekł Fendant.
— Jak panowie chcecie, rzekł Lucjan, byle tytuł mi odpowiadał.
Po przeczytaniu i podpisaniu umowy, wymianie duplikatów, Lucjan schował do kieszeni weksle z nieopisanem zadowoleniem. Następnie, wszyscy czterej udali się do mieszkania Fendanta, gdzie czekało ich najpospolitsze śniadanie: ostrygi, befsztyki, nereczki na szampańskiem i ser Brie; ale menu temu towarzyszyły wyborne wina, dzięki Cavalierowi, który znał komiwojażera robiącego w winach. W chwili gdy siadali do stołu, zjawił się drukarz; chciał zrobić niespodziankę Lucjanowi, przynosząc dwa pierwsze arkusze korekty.
— Chcemy jechać jak najszybciej, rzekł Fendant; rachujemy na pańską książkę, a djabelnie nam trzeba sukcesu.
Śniadanie, zaczęte w południe, skończyło się koło piątej.
— Gdzie znaleźć pieniądze? rzekł Lucjan do Lousteau.
— Chodźmy do Barbeta, odparł Stefan.
Przyjaciele, nieco podnieceni winem, puścili się w kierunku Wybrzeża.
— Koralja jest w najwyższym stopniu zdumiona katastrofą jaka spotkała Florynę; Floryna powiedziała jej o tem dopiero wczoraj, przypisując tobie to nieszczęście; była tak rozżalona, iż zdawało się że jest gotowa cię puścić, rzekł Lucjan do Stefana.
— To prawda, odparł Lousteau, który nie wytrwał w ostrożności i otworzył serce Lucjanowi. Mój przyjacielu, bo jesteś moim przyjacielem, Lucjanie, pożyczyłeś mi tysiąc franków i upomniałeś się o nie dopiero raz... Strzeż się gry. Gdybym nie grał, byłbym szczęśliwy. Długów mam jak włosów na głowie. Mam w tej chwili komornika i woźnego trybunału na karku; kiedy idę do Palais-Royal, zmuszony jestem omijać przylądki.
W języku viveurów, omijać przylądek, znaczy robić koło, bądź aby nie przejść blisko wierzyciela, bądź aby ominąć miejsce w którym go można spotkać. Lucjan, który też nie wszystkie ulice przebywał swobodnie, znał ów manewr, mimo iż nie znał nazwy.
— Dużoś winien?
— Nędza! Tysiąc talarów ocaliłoby mnie. Chciałem się ustatkować, przestać grać, i, aby zlikwidować interesy, puściłem się na lekki szantaż.
— Cóż to takiego szantaż? spytał Lucjan, który nie znał tego słowa.
— Szantaż, to wynalazek prasy angielskiej, świeżo przemycony do Francji. Rycerze jego, to ludzie, którym stanowisko pozwala jakoby rozrządzać dziennikiem. Nigdy właściciel dziennika ani naczelny redaktor nie może ściągnąć podejrzenia iż maczał palce w szantażu. Ma na to panów Giroudeau, Filipów Bridau i innych. Tacy majsterkowie udają się do człowieka, który, dla pewnych przyczyn, nie pragnie aby się nim zajmowano. Wielu ludzi ma na sumieniu oryginalne grzeszki. Jest w Paryżu wiele podejrzanych fortun, zdobytych na drodze mniej lub więcej nielegalnej, często zbrodniczej, które dostarczyłyby rozkosznych anegdotek, jak naprzykład owa żandarmerja Fouchégo osaczająca policję, która, nie będąc w sekrecie fabrykacji fałszywych biletów Banku angielskiego, miała aresztować tajnych drukarzy popieranych przez ministra; dalej historja djamentów księcia Galathione, sukcesja Pombretona i inne. Mistrz szantażu zdobywa jakiś papier, jakiś ważny dokument i naznacza schadzkę dwuznacznemu bogaczowi. Jeżeli człowiek skompromitowany nie zgodzi się wybulić żądanej sumy, szantażysta grozi mu prasą. Bogacza strach oblatuje, opłaca się. Sztuka się udała. Puszczasz się na jaką ryzykowną operację, która może upaść wskutek ataków dziennika: nastawiają na ciebie szantażystę, który proponuje odkupienie artykułów. Są ministrowie, którzy układają się z szantażystami, że dziennik będzie atakował ich działalność polityczną a nie osobę, albo którzy wydają na łup siebie samych, a proszą zmiłowania dla swoich kochanek. Des Lupeaulx, mały referendarzyk którego znasz, jest nieustannie zajęty tego rodzaju negocjacjami. Hultaj ten wyrobił sobie cudowną pozycję w samem centrum władzy przez swoje stosunki: jest zarazem mandatarjuszem prasy i ambasadorem ministrów, prowadzi szacherkę miłości własnych; rozciąga nawet ten przemysł na sprawy polityczne, uzyskuje milczenie dzienników o takiej a takiej pożyczce, koncesjach, udzielonych bez konkursu i obwieszczeń, rzucając ochłap żbikom bankowym liberałów. Ty zrobiłeś mały szantażyk z Dauriatem, dał ci tysiąc talarów aby cię powstrzymać od zohydzenia Natana. W osiemnastym wieku, dziennikarstwo było w powijakach, szantaż uprawiało się zapomocą pamfletów, których zniszczenie opłacały faworyty i wielcy panowie. Wynalazcą szantażu jest Aretino, bardzo wielki człowiek we Włoszech, który opodatkowywał królów, tak jak, za naszych czasów, ten lub ów świstek opodatkowuje autorów.
— Cóżeś za zamach wykonał na Matifata aby wydobyć swoje tysiąc talarów?
— Postarałem się aby napadnięto Florynę w sześciu pismach, Floryna zaś poszła użalić się Matifatowi. Matifat poprosił Braularda, aby odkrył przyczynę napaści. Braulard złapał się, przywiedziony na hak przez Finota. Finot, na którego rachunek robiłem ten szantażyk, powiedział mu, że to ty chcesz zniszczyć Florynę w interesie Koralji. Giroudeau przyszedł oświadczyć poufnie Matifatowi, że wszystkoby się ułożyło, gdyby się zgodził sprzedać swoją szóstą część w tygodniku Finota za dziesięć tysięcy. W razie powodzenia, Finot dawał mi tysiąc talarów. Matifat miał dobić sprawy, szczęśliwy iż odzyska dziesięć tysięcy z trzydziestu które uważał za utopione w błocie; od kilku dni Floryna kładła mu w uszy, że tygodnik Finota coś nie idzie. Zamiast dywidendy była mowa o podwyższeniu kapitału. Przed ogłoszeniem bankructwa, dyrektor Panorama-Dramatique potrzebował spuścić parę akceptów z grzeczności; otóż, aby je ulokować przez Matifata, uprzedził go o sztuczce Finota. Matifat, jako wytrawny kupiec, zerwał z Floryną, zatrzymał swoją szóstą część, i teraz on ma nas za ręką. Finot i ja wyjemy z rozpaczy. Mieliśmy nieszczęście zaatakować człowieka, któremu nie zależy na kochance, nędznika bez serca i duszy. Na nieszczęście, przemysł Matifata nie podlega wpływowi prasy, niepodobna dosięgnąć tego kramarza. Nie krytykuje się drogisty tak jak się krytykuje kapelusze, galanterje, teatry lub dzieła sztuki. Kakao, pieprz, farby, politura, opjum, to rzeczy, których nie da się zdeprecjonować. Floryna zawisła w powietrzu, Panoramę zamykają jutro, nie wie co z sobą począć.
— Wskutek zwinięcia teatru, Koralja debiutuje za kilka dni w Gymnase, rzekł Lucjan, będzie mogła dopomóc Florynie.
— Nigdy! rzekł Lousteau. Koralja nie jest orlica, ale i tak nie będzie natyle głupia aby sobie ściągać rywalkę. Interesy djablo się zbakierowały. Ale cóż! to Finot tak się naparł odzyskać swoją szóstą część.
— Dlaczego?
— Toż-to bajeczny interes, mój drogi. Są widoki sprzedania dziennika za trzysta tysięcy. Finot miałby tedy trzecią część, prócz komisowego, które podzieliłby z nim des Lupeaulx. Dla tego, mam zamiar podsunąć mu projekt nowego szantażu.
— Zatem szantaż, to znaczy: „pieniądze lub życie?“
— O wiele lepiej, rzekł Lousteau; to pieniądze lub honor. Przedwczoraj, dzienniczek, którego właścicielowi odmówiono kredytu, napisał że zegarek repetjerowy wysadzany djamentami należący do jednej z grubych ryb stolicy znajduje się, dziwnym sposobem, w rękach żołnierza gwardji, i zapowiedział opowieść tego wydarzenia, godną Tysiąca i jednej nocy. Gruba ryba czemprędzej pospieszyła zaprosić naczelnego redaktora na obiad. Naczelny redaktor z pewnością coś na tem zarobił, ale historja współczesna straciła anegdotkę o zegarku. Za każdym razem kiedy ujrzysz prasę rozjuszoną na jakieś wpływowe osobistości, wiedz, że się pod tem kryją odrzucone eskonty, odmowa jakiejś usługi. Ten szantaż wkraczający w dziedzinę prywatnego życia, to rzecz, której najbardziej lękają się bogaci Anglicy; odgrywa on dużą rolę w sekretnych dochodach brytańskiej prasy, nieskończenie bardziej zdemoralizowanej niż nasza. My jesteśmy dzieci! W Anglji kupuje się kompromitujący list w pięciu do sześciu tysiącach franków, aby go odprzedać z zyskiem.
— Jakiż masz sposób aby dosięgnąć Matifata? rzekł Lucjan.
— Jaki? odparł Lousteau: otóż, ten plugawy korzennik pisywał do Floryny listy najosobliwsze w świecie: ortografja, styl, myśli, wszystko sięga szczytów komizmu. Matifat boi się bardzo żony: możemy tedy, nie wymieniając go, nie dając możności skargi, dosięgnąć go na łonie larów i penatów, gdzie się mniema zupełnie bezpiecznym. Wyobraź sobie jego wściekłość, skoro ujrzy pierwszy feljeton romansiku obyczajowego, pod tytułem Zaloty drogisty, otrzymawszy poprzednio lojalne ostrzeżenie o przypadku, jaki oddał w ręce redakcji listy, gdzie mówi o małym Kupidynku, gdzie pisze podóżka zamiast poduszka, gdzie mówi o Florynie iż pomagała mu przebyć przełęcz życia, co może budzić przypuszczenie iż porównywa ją do mulicy. Słowem, zapomocą tej cudacznej korespondencji, można przyprawić abonentów o konwulsje śmiechu przez jakie dwa tygodnie. Zastraszy go się delikatnie możliwością anonimowego listu, którym wtajemniczyłoby się żonę w klucz tego konceptu. Rzecz w tem, czy Floryna zgodzi się zdradzić że maczała palce w prześladowaniu Matifata? Ona ma jeszcze zasady, to znaczy nadzieje. Może chowa listy dla siebie, chce sama coś z nich wykroić. To kuta dziewczyna, moja wychowanica. Ale, kiedy spostrzeże się że odwiedziny komornika to nie kawał, kiedy Finot zrobi jej odpowiedni prezencik lub nadzieję engagement, Floryna wyda listy, które ja, w zamian za brzęczące talary, doręczę Finotowi, Finot odda korespondencję w ręce wuja, a Giroudeau doprowadzi drogistę do kapitulacji.
Zwierzenie to otrzeźwiło Lucjana. Pomyślał, że ma przyjaciół bardzo niebezpiecznych; następnie, rozważył, że nie trzeba zrywać z nimi, może bowiem potrzebować ich straszliwych wpływów, w razie gdyby pani d’Espard, pani de Bargeton i Châtelet chybili słowa. Dwaj dziennikarze dotarli właśnie do wybrzeża, przed nędzny sklepik Barbeta.
— Barbet, rzekł Stefan do księgarza, mamy pięć tysięcy Fendanta i Cavaliera na sześć, dziewięć i dwanaście; chce pan?
— Za tysiąc talarów, rzekł Barbet z niewzruszonym spokojem.
— Tysiąc talarów! wykrzyknął Lucjan.
— Nie dostanie pan nigdzie tyle, odparł księgarz. Ci panowie ogłoszą bankructwo przed upływem kwartału; ale ja wiem u nich o różnych dobrych książkach o sprzedaży twardej ale pewnej; oni nie mogą czekać, wezmę je w cenie gotówkowej i zwrócę im ich własne akcepty: w ten sposób, zdobędę dwa tysiące opustu na towarze.
— Chcesz stracić dwa tysiące? rzekł Stefan do Lucjana.
— Nie! wykrzyknął Lucjan, przestraszony tym pierwszym interesem.
— Źle robisz, odparł Stefan.
— Nie pozbędzie pan ich papieru nigdzie, rzekł Barbet. Dzieło pańskie jest ostatnim atutem Fendanta i Cavaliera; mogą wydrukować książkę jedynie zostawiając ją w depozycie u drukarza, sukces ocali ich ledwie na pół roku, prędzej czy później trzasną! Ci ludzie wypijają więcej lampeczek, niż sprzedają książek! Dla mnie, akcepty ich przedstawiają wartość, może pan tedy uzyskać kwotę wyższą od tej jaką dadzą eskonterzy, którzy będą uważali sam podpis. Rzemiosło eskontera polega na ocenieniu, czy, w razie upadłości, każdy z trzech podpisów może dać trzydzieści od sta; pan zaś daje tylko dwa podpisy, z których żaden nie wart ani dziesięć procent.
Przyjaciele spojrzeli po sobie, zdumieni iż z ust tego prostaka wychodzi analiza, w której, w niewielu słowach, mieści się cały duch eskontu.
— Bez gadania, Barbet, rzekł Lousteau. Gdzie możemy z tem iść?
— Stary Chaboisseau, Quai St. Michel, wie pan. Jeżeli nie godzicie się na propozycje, idźcie do niego, ale wrócicie do mnie, i wtedy dam tylko dwa tysiące pięćset.
Stefan i Lucjan udali się na Quai, gdzie, w małym domku, w głębi długiej sieni, mieszkał Chaboisseau, jeden z eskonterów księgarskich. Znaleźli go na drugiem piętrze, w mieszkaniu umeblowanem najoryginalniej w świecie. Ów pokątny bankier, zresztą miljoner, lubił styl grecki. Gzyms pokoju stanowił deseń grecki. Łóżko, udrapowane purpurową materją i ustawione grecką modą wzdłuż ściany, niby tło obrazu Dawida, o formie bardzo czystej, pochodziło widocznie z epoki Cesarstwa, gdzie wszystko wyrabiano w tym stylu. Fotele, stoły, lampy, świeczniki, najdrobniejsze akcesorja, z pewnością dobierane cierpliwie u antykwarjuszy, oddychały delikatnym i wątłym ale wytwornym wdziękiem starożytności. Ten mitologiczny i lekki styl stworzył osobliwą sprzeczność z obyczajami eskontera. Jest rzeczą godną uwagi, że najdziwaczniejsze typy znajdują się pomiędzy ludźmi handlującymi pieniądzem. Ludzie ci, to, można powiedzieć, rozpustnicy myśli. Mogąc wszystko posiadać, a, co za tem idzie, z góry przesyceni, czynią ogromne wysiłki aby się wyrwać ze swej obojętności. Kto się im umie przyglądać, znajdzie zawsze jakąś manję, jakiś zakątek serca przez który można ich dosięgnąć. Chaboisseau zamknął się w starożytności jak w niezdobytym obozie.
Chaboisseau, mały człeczyna o upudrowanych włosach, w zielonkawym surducie, orzechowej kamizelce, ubrany w czarne pluderki, grube pończochy i trzewiki skrzypiące przy każdym kroku, wziął weksle, obejrzał, następnie oddał je Lucjanowi z powagą.
— Panowie Fendant i Cavalier to przemili chłopcy, młodzi ludzie pełni inteligencji, ale chwilowo nie posiadam gotówki, rzekł łagodnie.
— Mój przyjaciel byłby skłonny do ustępstw, zauważył Stefan.
— Nie wziąłbym tych walorów za żadną cenę, rzekł mały człowieczek, którego słowa przecięły propozycję Stefana niby nóż gilotyny.
Przyjaciele skierowali się ku drzwiom; mijając przedpokój, do którego przeprowadził ich ostrożnie Chaboisseau, Lucjan ujrzał stos książek; oczom romansopisarza błysło dzieło architekta Ducerceau o pałacach królewskich i sławnych zamkach Francji, których plany wyrysowane są tam z wielką dokładnością.
— Czy odstąpiłby mi pan to dzieło? rzekł Lucjan.
— Owszem, rzekł Chaboisseau, z eskontera stając się znów księgarzem.
— Cena?
— Pięćdziesiąt franków.
— To drogo, hm... potrzebne mi jest; ale, jako zapłatę, miałbym tylko walory których pan nie chce.
— Ma pan tam jeden akcept pięćsetfrankowy na sześć miesięcy, wezmę go, rzekł Chaboisseau, który zapewne winien był księgarzom jakąś resztkę rachunku na powyższą sumę.
Przyjaciele wrócili do greckiego pokoju, gdzie Chaboisseau sporządził rachuneczek na sześć od sta tytułem procentu i sześć od sta komisowego, razem trzydzieści franków; doliczył pięćdziesiąt franków, cenę dzieła Ducerceau, i, z kasy pełnej talarów, wydobył czterysta dwadzieścia franków.
— He, he! panie Chaboisseau, akcepty są albo wszystkie dobre albo wszystkie złe, czemuż nie zeskontuje pan innych?
— Ja nie eskontuję, ja realizuję należność za sprzedaną książkę, odparł mały człowieczek.
Stefan i Lucjan śmiali się jeszcze z Chaboisseau, nie przeniknąwszy jego manewru, kiedy przybyli do sklepu Dauriata, gdzie poprosili Gabussona aby im wskazał eskontera. Wzięli kabrjolet na godzinę i pomknęli na bulwar Poissonière, opatrzeni listem polecającym, jaki im dał Gabusson, zapowiadając, wedle swego wyrażenia, najbardziej osobliwego i dziwacznego pasażera.
— Jeżeli Samanon nie weźmie weksli, rzekł Gabusson, nikt ich wam nie zeskontuje.
W jednej osobie antykwarz na parterze, kupiec starzyzny na pierwszem piętrze, handlarz zakazanych rycin na drugiem, Samanon trudnił się, prócz tego, pożyczaniem na fanty. Żadnej z hoffmannowskich figur, żadnego ze złowrogich skąpców Walter Scotta nie da się porównać z tem, co społeczna i paryska natura pozwoliła sobie stworzyć w tym człowieku, o ile wogóle Samanon był człowiekiem. Lucjan nie mógł powstrzymać ruchu grozy na widok małego zasuszonego starca, którego kości zdawały się przebijać skórę zupełnie wyschłą, upstrzoną żółtemi i zielonemi plamami, niby malowidło Tycjana albo Pawła Veronese oglądane zbliska. Samanon miał jedno oko nieruchome i lodowate, drugie błyszczące i żywe. Skąpiec, który zdawał się posługiwać martwem okiem przy eskoncie, drugiego zaś używał przy sprzedaży bezwstydnych rycin, nosił zrudziałą peruczkę, z pod której wymykały się siwe włosy; żółte czoło miało wygląd groźny, policzki zapadały się nad kwadratowemi szczękami, zęby, jeszcze białe, sterczały z warg niby u ziewającego konia. Kontrast oczu i grymas ust, wszystko to dawało wyraz jakiejś dzikości. Twarda i kolczasta szczeć na brodzie musiała być kłująca nakształt szpilek. Kusa wyszarzana surducina zetlona na hubkę, czarny spłowiały krawat, wytarty od brody i odsłaniający szyję pomarszczoną jak u indyka, świadczyły iż starzec niezbyt dbał o to aby staranną tualetą okupić naturalne braki. Dziennikarze zastali go przy straszliwie brudnem biurku, zajętego przyklejaniem etykietek do jakichś nabytych na licytacji książek. Wymieniwszy spojrzenie, w którem odbijały się tysiące pytań obudzonych istnieniem podobnej osobistości, Lucjan i Lousteau przywitali go, podając list Gabussona i weksle Fendanta i Cavaliera. Podczas gdy Samanon czytał, wszedł do ciemnego sklepiku człowiek o twarzy zdradzającej wysoką inteligencję, ubrany w kusy tużurek, który wydawał się z blachy, tak był stwardniały od aliażu tysiąca obcych substancyj.
— Potrzeba mi mego fraka, czarnych spodni i atłasowej kamizelki, rzekł do Samanona, podając kartkę z numerem.
Samanon pociągnął mosiężną rączkę dzwonka, na którego dźwięk zeszła kobieta, sądząc z bogactwa kolorów wyglądająca na Normandkę.
— Pożycz panu jego ubrania, rzekł, wyciągając rękę do pisarza. Z panem, to prawdziwa przyjemność robić interesy; ale jeden z pańskich przyjaciół przyprowadził mi młodego urwisa, który mnie djabelnie wykierował.
— Jego ktoś wykierował! rzekł artysta do dziennikarzy, wskazując Samanona głęboko komicznym ruchem.
Ów wielki człowiek czynił tak, jak czynią lazarony aby wypożyczyć na dzień świąteczny swoje ubranie z monte-di-pietà: złożył trzydzieści su, które żółta i popękana ręka eskontera zgarnęła i wpuściła do kasy.
— Cóż ty za osobliwy handel uprawiasz? rzekł Lousteau do wielkiego artysty, który, zanurzony w opjum, pochłonięty kontemplacją zaczarowanych pałaców, nie chciał lub nie mógł tworzyć.
— Ten człowiek szacuje fanty o wiele wyżej niż Bank pobożny, a co ważniejsze, ma to okropne miłosierdzie, iż pozwala odebrać swą odzież w ważnych okazjach, odparł. Mam dziś być na obiedzie u Kellerów z moją kochanką. Łatwiej mi się wystarać o trzydzieści su niż o dwieście franków; przychodzę tedy wydobyć moją garderobę, która, od pół roku, przyniosła lichwiarzowi sto franków. Samanon pożarł już moją bibljotekę tom po tomie.
— Dam panu tysiąc pięćset franków, rzekł Samanon do Lucjana.
Lucjan cofnął się gwałtownie, jakgdyby eskonter zatopił mu w serce rozżarzony pręt żelazny. Samanon oglądał uważnie bilety, rozpatrując daty.
— A i to jeszcze, rzekł kupiec, musiałbym się rozmówić z Fendantem i przejrzeć jego książki. Pan nie jesteś wiele wart, rzekł do Lucjana: żyjesz z Koralją i meble masz zajęte.
Lousteau spojrzał na Lucjana, który odebrał akcepty, i wypadł ze sklepu mówiąc:
— Czy to djabeł?
Poeta spoglądał przez kilka chwil na sklepik: był tak mizerny, przegródki z ponumerowanemi książkami były tak brudne i nędzne, iż, na widok jego, każdy przechodzeń musiał się uśmiechnąć, pytając samego siebie:
— Cóż za przemysł tu się uprawia?
W kilka chwil, wielki nieznajomy, który, w dziesięć lat później, miał brać udział w olbrzymiem, mimo iż na kruchych podstawach opartem przedsięwzięciu saint-simonistów, wyszedł bardzo przyzwoicie ubrany, uśmiechnął się do dziennikarzy, i skierował się, wraz z nimi, do pasażu Panoramy, aby tam uzupełnić tualetę dając sobie wyszczotkować obuwie.
— Kiedy się widzi Samanona wchodzącego do księgarni, papierni lub drukarni, to znaczy iż wchodzi tam śmierć, rzekł artysta. Samanon jest jak grabarz, który przychodzi brać miarę na trumnę.
— Nie zeskontujesz już akceptów, rzekł Stefan.
— Tam gdzie Samanon odmawia, nikt nie przyjmuje, on jest ultima ratio! To jeden z naganiaczy Gigonneta, Talmy, Werbrusta, Gobsecka i innych krokodylów pływających po rynku Paryża, z którymi człowiek będący w drodze do zrobienia lub stracenia fortuny wcześniej lub później musi się spotkać.
— Jeżeli nie możesz zeskontować weksli po pięćdziesiąt za sto, trzeba je wymienić za gotówkę.
— A to jak?
— Daj Koralji, wpakuje je Camusotowi. Burzysz się, ciągnął Lousteau widząc iż Lucjan rzucił się gwałtownie. Cóż za dzieciństwo! Czy możesz kłaść na szalę swoją przyszłość a podobne głupstwo!
— Tyle wiem, że te pieniądze zaniosę Koralji, rzekł Lucjan.
— Drugie głupstwo! wykrzyknął Lousteau. Nie załatasz nic czterystu frankami, gdzie potrzeba czterech tysięcy. Zachowaj tyle, aby było za co spić się w razie przegranej, i idź grać.
— Rada wcale roztropna, rzekł wielki nieznajomy.
O cztery kroki od Frascati, słowa te miały magnetyczną siłę. Przyjaciele odprawili kabrjolet i weszli do domu gry. Zrazu wygrali trzy tysiące franków, spadli z powrotem na pięćset, znów wygrali trzy tysiące siedmset; następnie spadli do pięciu franków, odnaleźli się w dwu tysiącach, i rzucili na parę aby je podwoić od jednego zamachu; para nie wyszła od pięciu obrotów, zaryzykowali więc całą sumę. Niepara wyszła jeszcze raz. Lucjan i Lousteau zbiegli tedy po schodach tego słynnego przybytku, straciwszy dwie godziny na morderczych wzruszeniach. Zachowali sto franków. Na schodach podtrzymujących blaszany daszek, w który niejedno oko wpatrywało się z miłością lub rozpaczą, Lousteau rzekł, widząc rozpłomienione oko Lucjana:
— Przejedzmy tylko pięćdziesiąt.
Wrócili. W godzinie doszli do tysiąca talarów; Lucjan postawił cały tysiąc na czerwone, które przeszło już pięć razy, rachując na traf, który spowodował poprzednią przegraną. Wyszło czarne. Była szósta.
— Schowajmy na obiad tylko dwadzieścia pięć, rzekł Lucjan.
Nowa próba trwała krótko, dwadzieścia pięć franków utonęło w dziesięciu obrotach. Lucjan rzucił z wściekłością dwadzieścia pięć franków na cyfrę swoich lat, i wygrał; nic nie zdoła opisać drżenia jego ręki, kiedy wziął grabki dla ściągnięcia talarów, które bankier rzucał po jednemu. Dał dziesięć ludwików Stefanowi i rzekł:
— Uciekaj do Veryego.
Lousteau zrozumiał, pobiegł zamówić obiad. Lucjan, zostawszy sam, postawił całe trzydzieści ludwików na czerwone i wygrał. Ośmielony tajemnym głosem jaki słyszą niekiedy gracze, zostawił wszystko na czerwonem i wygrał: uczuł w żołądku palenie jakby rozżarzonych węgli! Mimo głosu, przesunął stodwadzieścia ludwików na czarne i przegrał. Doznał wówczas rozkosznego uczucia jakie następuje u graczy po straszliwych wzruszeniach, kiedy, nie mając już nic do rzucenia na stół, opuszczają płomienisty pałac gdzie się trawią ich ulotne marzenia. Znalazł Stefana u Veryego, gdzie zanurzył się w rozkoszach kuchni i utopił zgryzoty w winie. O dziewiątej, był tak pijany, że nie mógł zrozumieć czemu odźwierna z ulicy Vendôme odsyła go na ulicę de la Lune.
Panna Koralja opuściła apartament i przeniosła się do domu, którego adres wypisano tutaj.
Lucjan, zbyt pijany aby się czemukolwiek dziwić, wrócił do fiakra: kazał się zawieść na ulicę „księżycową“, w myśli płodząc kalambury na temat tego miana. W ciągu poranka, gruchnęła upadłość Panorama-Dramatique. Aktorka, przerażona, sprzedała czemprędzej, za zgodą wierzycieli, całe urządzenie staruszkowi Cardot, który, aby nie zmieniać przeznaczenia apartamentu, pomieścił w nim Florentynę. Koralja zapłaciła, zlikwidowała wszystko i zaspokoiła właściciela. Przez czas potrzebny dla tej operacji, którą Berenice nazywała wielkiem praniem, wierna sługa urządzała, przy pomocy nabytych okazyjnie najniezbędniejszych mebli, trzy pokoiki na czwartem piętrze ulicy de la Lune, o dwa kroki od Gymnase. Koralja oczekiwała Lucjana, ocaliwszy z tego rozbicia swą miłość bez skazy i woreczek z tysiącdwustoma frankami. Pod wpływem pijaństwa, Lucjan opowiedział swoje nieszczęścia.
— Dobrze zrobiłeś, aniele, rzekła aktorka, tuląc go. Berenice potrafi wpakować twoje weksle Braulardowi.
Nazajutrz rano, Lucjan obudził się w upajających rozkoszach jakiemi obsypała go Koralja. Aktorka zdwoiła swą miłość i tkliwość, jakgdyby chcąc skarbami serca wynagrodzić niedostatek. Była czarująca, z włosami wymykającemi się z pod fularu, biała i świeża, ze śmiejącemi się oczami, ze szczebiotem wesołym jak promień wschodzącego słońca, które wdarło się przez okna aby ozłocić tę uroczą nędzę. Pokój, jeszcze schludny, obity był zielonkawym papierem z czerwoną obwódką, ozdobiony dwoma lustrami, jednem w ramie kominka, drugiem nad komodą. Mahoniowe meble pokryte były niebieską wełną. Berenice ocaliła z rozbicia zegar, dwie porcelanowe wazy, cztery srebrne nakrycia i pół tuzina łyżeczek. Sala jadalna, która znajdowała się obok sypialni, przypominała mieszkanie urzędnika o tysiącdwustu frankach pensji. Kuchnia wychodziła na kurytarz. Berenice sypiała o pięterko wyżej, na poddaszu. Czynsz wynosił nie więcej niż sto talarów. Odźwierny mieszkał w małej norze z wybitem na schody okienkiem, przez które nadzorował siedmnastu lokatorów. Ul taki nazywa się, w stylu notarjalnym, domem czynszowym. Lucjan znalazł biurko, fotel, atrament, pióra i papier. Wesołość Berenice, która liczyła na debiut Koralji w Gymnase, radosny szczebiot aktorki oglądającej rolę — spory kajecik związany niebieską wstążką — rozpędziły niepokoje i smutek wytrzeźwionego poety.
— Byleby w świecie nie dowiedziano się o tej degrengoladzie, rzekł, damy sobie jakoś radę. Ostatecznie, mamy przed sobą cztery tysiące pięćset franków! Wyzyskam moją nową pozycję w dziennikach rojalistycznych. Jutro inaugurujemy Jutrzenkę; znam się już na dziennikarstwie, ja im pokażę!
Koralja, która widziała w tych słowach jedynie miłość, ucałowała usta które je wymówiły. W tej chwili, Berenice nakryła stolik przy kominku i podała skromne śniadanko złożone z jajecznicy, dwóch kotletów i kawy ze śmietanką. Ktoś zapukał. Trzej szczerzy przyjaciele, d’Arthez, Leon Giraud i Michał Chrestien ukazali się zdziwionym oczom Lucjana, który, żywo wzruszony, prosił by podzielili z nim śniadanie.
— Nie, rzekł d’Arthez. Przychodzimy dla spraw poważniejszych niż proste słowa pociechy. Wiemy wszystko, wracamy z ulicy Vendôme. Znasz moje zapatrywania, Lucjanie. W każdej innej okoliczności cieszyłbym się widząc iż podzielasz moje przekonania; ale, w sytuacji w jakiej się postawiłeś pisując w liberalnych dziennikach, nie mógłbyś przejść do naszych szeregów bez splamienia na zawsze swego charakteru i skalania egzystencji. Przychodzimy cię zaklinać w imię naszej przyjaźni, mimo iż się rozluźniła, abyś się nie plamił w ten sposób. Atakowałeś romantyków, prawicę i rząd; nie możesz obecnie bronić rządu, prawicy i romantyków.
— Pobudki, które każą mi tak czynić, wynikają z wyższej kategorji pojęć; cel usprawiedliwi wszystko, rzekł Lucjan.
— Nie rozumiesz może obecnej sytuacji, rzekł Leon Giraud. Rząd, Dwór, Burboni, stronnictwo absolutystyczne, albo, jeżeli chcesz wszystko zamknąć w ogólnem wyrażeniu, system anty-konstytucyjny który dzieli się na kilka frakcyj, rozbieżnych gdy chodzi o środki zwalczania Rewolucji, jest conajmniej w zgodzie co do konieczności okiełzania prasy. Założenie Jutrzenki, Pioruna, Białego Sztandaru, trzech dzienników przeznaczonych do odgryzania się potwarzom, obelgom, szyderstwom prasy liberalnej (czego bynajmniej nie pochwalam, i to właśnie niezrozumienie wielkości naszego posłannictwa skłoniło nas do założenia godnego i poważnego dziennika, który rychło zdobędzie sobie posłuch, rzekł Leon czyniąc nawias), otóż, ta rojalistyczna i ministerjalna artylerja jest pierwszą próbą represaljów, podjętych aby liberałom oddać cios za cios, ranę za ranę. Cóż myślisz iż stąd wyniknie, Lucjanie? Abonenci są w przewadze po lewicy. W prasie, jak na wojnie, zwycięstwo będzie po stronie silnych bataljonów. Ty będziesz należał do bezecnych, kłamców, wrogów ludu; tamci będą obrońcami ojczyzny, ludźmi honoru, męczennikami, mimo iż bardziej może obłudni i przewrotni od was. Środek ten pomnoży zgubny wpływ prasy, uprawniając i uświęcając jej najwstrętniejsze metody. Zniewagi i wycieczki osobiste staną się jednem z jej praw publicznych, przyjętem dla uciechy abonentów i, siłą obustronnej praktyki, utrwalonem jako niewzruszony obyczaj. Kiedy zło ujawni się w całej rozciągłości, prawa ograniczające prasę, cenzura wprowadzona po zabójstwie księcia de Berri i uchylona od otwarcia Izb, powróci. Czy wiesz, co lud francuski wyciągnie za wniosek z tego sporu? Da ucho podszeptom liberałów, uwierzy że Burboni chcą zaczepić zdobycze Rewolucji, pewnego pięknego dnia powstanie i wypędzi Burbonów. Nietylko plamisz swoje życie, ale znajdziesz się w szeregach zwyciężonych. Jesteś zbyt młody, zbyt nowy w prasie, zbyt mało znasz jej sprężyn; obudziłeś zbyt wiele zazdrości aby się oprzeć nagonce, jaka zacznie się przeciw tobie. Wpadniesz w wir furji stronnictw, które są jeszcze w paroksyzmie gorączki; z tą różnicą, iż, od brutalnych postępków w r. 1815 i 1816, gorączka ich przeszła w idee, w walkę na słowa w Izbie i w polemikę prasy.
— Moi przyjaciele, rzekł Lucjan, nie jestem dudkiem ani „poetą“, jakiego chcecie widzieć we mnie. Cobądźby się mogło zdarzyć, zdobędę korzyść, jakiej tryumf partji liberalnej nie dałby mi nigdy. Kiedy wy zwyciężycie, moja sprawa będzie gotowa.
— Obetniemy ci... włosy, rzekł śmiejąc się Michał Chrestien.
— Będę miał wówczas dzieci, odparł Lucjan, i choćbyście mi ucięli głowę, będzie to bez znaczenia.
Trzej przyjaciele nie zrozumieli Lucjana, u którego stosunki z wielkim światem rozwinęły w najwyższym stopniu dumę rodową i arystokratyczne próżnostki. Poeta widział, słusznie zresztą, olbrzymią fortunę w swej urodzie i talencie, popartych nazwiskiem i tytułem hrabiego de Rubempré. Panie d’Espard, de Bargeton i de Montcornet trzymały go tą nitką jak dziecko trzyma chrząszcza. Lucjan fruwał już tylko w ograniczonem kole. Te słowa: „Jest nasz, jest dobrze myślący!“ powiedziane trzy dni przedtem w salonie panny de Touches, upoiły go, zarówno jak powinszowania książąt de Lenoncourt, de Navarreins i de Grandlieu, Rastignaka, Blondeta, pięknej księżnej de Maufrigneuse, hrabiego d’Esgrignon, pana des Lupeaulx, najwpływowszych i najlepiej widzianych na dworze członków partji rojalistycznej.
— Ano, powiedzieliśmy wszystko, rzekł d’Arthez. Trudniej ci będzie niż komukolwiek zachować czystość pióra i własny szacunek. Będziesz bardzo cierpiał, o ile cię znam, kiedy uczujesz wzgardę tych właśnie którym się sprzedasz.
Pożegnali Lucjana bez przyjacielskiego uścisku dłoni. Lucjan pozostał przez kilka chwil zamyślony i smutny.
— Ech! zostawże tych dudków, rzekła Koralja wskakując mu na kolana i zaplatając piękne świeże ramiona dokoła szyi poety; oni biorą życie serjo, a życie to żart. Zresztą, będziesz hrabią Lucjanem de Rubempré. Jeżeli będzie trzeba, obrobię figury z kancelarji. Wiem jak się wziąść do tego rozpustnika des Lupeaulx: postara się o dekret. Czy ci nie powiedziałam, że, kiedy ci będzie brakowało jednego stopnia aby osiągnąć cel, możesz postawić nogę na trupie Koralji?
Nazajutrz, Lucjan pozwolił umieścić swoje nazwisko między współpracownikami Jutrzenki. Nazwisko to otrąbiono jako zdobycz, w prospekcie, rozrzucanym, za staraniem ministerjum, w stu tysiącach egzemplarzy. Lucjan stawił się na tryumfalnej wieczerzy, która trwała dziewięć godzin, u Roberta. Brali w niej udział koryfeusze prasy rojalistycznej: Martainville, Auger, Destains i mnóstwo żyjących jeszcze autorów, którzy, w owym czasie, wedle uświęconego wyrażenia, budowali monarchię i religję.
— Damy im bobu, panom liberałom! wołał Hektor Merlin.
— Panowie, odparł Natan, który zaciągnął się pod tę flagę, sądząc trafnie, iż, w karjerze teatralnej o której myślał, lepiej jest mieć władzę za sobą niż przeciw; jeżeli robimy z nimi wojnę, róbmyż ją serjo; nie strzelajmy kulkami z chleba! Atakujmy wszystkich klasycznych i liberalnych bez różnicy płci i wieku, przepuśćmy wszystkich przez ostrze naszego języka i nie dawajmy pardonu.
— Bądźmy honorowi, nie dajmy się brać na egzemplarze, podarki, pieniądze księgarzy. Stwórzmy odrodzenie dziennikarstwa.
— Brawo! rzekł Martainville. Justum et tenacem propositi virum! Bądźmy nieubłagani i kąśliwi! Zrobię z La Fayetta to czem jest: pajaca!
— Ja, rzekł Lucjan, biorę na siebie bohaterów Constitutionnela, sierżanta Mercier, Dzieła wszystkie pana de Jouy, znamienitych mówców lewicy!
O pierwszej z rana, dziennikarze, którzy utopili wszystkie swoje odcienie i myśli w płomienistym ponczu, zawotowali jednogłośnie walkę na śmierć i życie.
Odstępstwo to dało sygnał do straszliwego harmideru w dziennikach liberalnych. Lucjan stał się ich codziennym łupem; kłuto go szpileczkami w najokrutniejszy sposób; opowiadano nieszczęścia jego sonetów, powiadamiano publicznie, że Dauriat wolał stracić tysiąc talarów niż je drukować, nazywano go poetą-bez-sonetów!
Jednego ranka, w tym samym dzienniku w którym zadebiutował tak świetnie, Lucjan przeczytał następujących kilka wierszy, napisanych wyłącznie dla niego, dla publiczności bowiem koncept ten był niezrozumiały:

*** Jeżeli księgarz Dauriat nadal będzie się upierał nie drukować sonetów przyszłego francuskiego Petrarki, postąpimy sobie jak szlachetni wrogowie, otworzymy nasze szpalty tym utworom. Muszą być interesujące, sądząc po próbce, której udzielił nam jeden z przyjaciół autora.

I, pod tą straszliwą zapowiedzią, poeta przeczytał następujący sonet, który oblał gorącemi łzami:

W wytwornym, pełnym kwiatów błyszczących ogrodzie,
Zeszła roślinka, nikła dość i podła; ale,
Głosząc swe przyszłe blaski, zaczęła zuchwale
Cuda prawić o swojem szlachectwie i rodzie.

Cierpiano ją; gdy jednak niewdzięczne nasienie
Zaczęło lżyć bez sromu swe zacniejsze siostry,
Uczyniono sąd nad nią: wyrok, niezbyt ostry,
Orzekł, iżby poparła swoje pochodzenie.

Wówczas, zakwitła. Ale, nigdy, na jarmarku,
Kuglarza nie wydrwiono tak szpetnie, jak ową
Nowalję, która, w rzeczy, była zielskiem prostem;

Ogrodnik, idąc, prętem nadkręcił jej karku,
Nad grobem jej li osieł zaryczał grobowo,
Bo też, ten rajski kielich był zwyczajnym OSTEM![40]

Vernou robił aluzję do namiętności Lucjana do gry i napiętnował zawczasu Gwardzistę jako utwór anty-narodowy, w którym autor bierze stronę katolickich zbirów przeciw kalwińskim ofiarom. W ciągu tygodnia, wojna zaostrzyła się. Lucjan liczył na swego przyjaciela Lousteau, który mu był winien tysiąc franków i z którym miał tajne układy; ale Lousteau stał się zaciętym wrogiem Lucjana. Oto jak. Od trzech miesięcy, Natan kochał się we Florynie, i nie wiedział jak sprzątnąć ją Stefanowi, dla którego zresztą dziewczyna ta była opatrznością. Wśród nędzy i rozpaczy w jakiej znajdowała się aktorka pozbawiona teatru, Natan, współpracownik Lucjana, zaszedł do Koralji i poprosił ją by się wystarała dla Floryny o rolę w jego sztuce, sam podejmując się wyrobić jej warunkowe miejsce w Gymnase. Floryna, parta ambicją, nie zawahała się. Miała czas poznać do gruntu Stefana Lousteau. Natan był to człowiek ambitny literacko i politycznie, człowiek który miał tyleż energji co potrzeb, gdy u Stefana nałogi zabijały wolę. Aktorka, która chciała wrócić na widownię w nowym blasku, wydała listy drogisty Natanowi, Natan zaś zmusił Matifata do odkupienia ich za szóstą część upragnionego przez Finota dziennika. Floryna najęła wówczas wspaniały apartament przy ulicy Hauteville i przyjęła protektorat Natana w obliczu całego dziennikarstwa i teatru. Wydarzenie to tak strasznie zraniło Stefana, iż płakał pod koniec obiadu, jaki przyjaciele wydali aby go pocieszyć. Wśród tej orgji, biesiadnicy osądzili że Natan był w porządku. Dziennikarze, jak Finot i Vernou, znali miłość dramaturga do Floryny; ale, zdaniem wszystkich, Lucjan, pośrednicząc w tej sprawie, chybił najświętszym prawom przyjaźni. Duch partji, chęć usłużenia nowym przyjaciołom, będące jego pobudką, czyniły ten postępek nie do wybaczenia.
— Natan działał uniesiony logiką namiętności, gdy wielki człowiek z prowincji, jak go nazywa Blondet, powodował się rachunkiem! wykrzykiwał Bixiou.
Toteż, zagładę Lucjana, intruza, chłystka który chciał połknąć ich wszystkich, postanowiono jednogłośnie i obmyślono ją głęboko. Vernou, który nienawidził Lucjana, podjął się szczuć go do upadłego. Aby się uchylić od zapłacenia Stefanowi tysiąca talarów, Finot oskarżył Lucjana, że przeszkodził mu zarobić pięćdziesiąt tysięcy, wydając Natanowi sekret drogisty. Natan, za radą Floryny, zachował sobie Finota, odprzedając mu jego upragnioną szóstą za piętnaście tysięcy. Lousteau, który stracił tysiąc talarów, nie darował Lucjanowi tej szczerby. Rany miłości własnej stają się nieuleczalne, skoro wsączy się w nie kwas straty pieniężnej. Żadne wyrażenie, żaden obraz nie oddadzą wściekłości jaka chwyta pisarzy kiedy ich miłość własna cierpi, ani energji jaką znajdują w chwili gdy ich draśnie zatruta strzała szyderstwa. Ci, których energja i opór potęguje się pod wpływem ataku, ulegają rychło. Ludzie spokojni, którzy obmyślają zemstę dopiero po głębokiem zapomnieniu w jakiem utonie obelżywy artykuł, ci okazują w literaturze prawdziwy hart ducha. Dlatego słabi, na pierwszy rzut oka, wydają się silni; ale ich opór trwa tylko chwilę. Pierwsze dwa tygodnie, Lucjan, rozwścieczony, sypał istny grad artykułów w rojalistycznych dziennikach, gdzie dzielił ciężar krytyki z Hektorem Merlin. Codziennie na wyłomie Jutrzenki, skrzył się ogniem całego swego talentu, wspomagany przez Martainvilla, jedynego człowieka który wspierał go bez ubocznej myśli i którego nie wprowadzono w sekret paktów przypieczętowanych przy butelce lub u Dauriata, za kulisami wreszcie, między dziennikarzami dwóch stronnictw, których sekrety rzemiosła łączyły zawsze potajemnie. Kiedy Lucjan ukazywał się w foyer Wodewilu, nie traktowano go jak kolegi; jedynie ludzie z jego stronnictwa podawali mu rękę; podczas gdy Natan, Hektor Merlin, Teodor Gaillard kumali się bez sromu z Finotem, Lousteau, Vernou i paroma innymi, uznanymi za dobrych chłopców. W owej epoce, foyer Wodwilu stanowiło główną kwaterę plotek literackich, rodzaj buduaru gdzie zachodzili ludzie wszystkich stronnictw, politycy i rządowcy. Po reprymendzie udzielonej w pewnym wysokim trybunale, prezydent, który zarzucił jednemu ze swych kolegów iż zamiata togą deski kulis, sam spotkał się z połajanym, „toga w togę“, w foyer Wodwilu. Lousteau z Natanem podali tam wreszcie sobie ręce. Finot przychodził tam codziennie. Kiedy Lucjan miał czas, studjował tam nastrój swych wrogów; nieszczęśliwy chłopiec spotykał zawsze nieubłagany chłód.
W owym czasie, zajadłość stronnicza rodziła nienawiści o wiele poważniejsze niż dzisiaj. Na dłuższą metę, wszystko osłabiło się przez zbytnio napięte sprężyny. Dziś, krytyka, uczyniwszy autodafé z książki pisarza, podaje mu rękę. Ofiara musi uściskać ofiarnika, pod grozą śmieszności. W razie odmowy, pisarz zowie się antyspołeczny, niemożliwy w pożyciu, źle wychowany, przesiąknięty miłością własną, nieprzystępny, niekoleżeński, obraźliwy. Dziś, kiedy autor otrzymał zdradziecki cios w plecy, kiedy uniknął zastawionych z bezwstydną obłudą pułapek, kiedy zniósł najgorsze napaści, patrzy jak jego mordercy przychodzą mu rzec dzieńdobry i mają pretensje do jego szacunku, ba, przyjaźni! Wszystko tłumaczy się i usprawiedliwia w epoce w której przerobiono cnotę na występek, tak jak ochrzczono niektóre występki cnotami. Kamaraderja stała się najświętszą ze swobód. Przywódcy najsprzeczniejszych obozów mówią ze sobą grzecznemi półsłówkami, uprzejmemi aluzjami. W owym czasie, jeżeli kto jeszcze pamięta, dla pewnych pisarzów rojalistycznych i pewnych pisarzów liberalnych odwagą było znaleźć się w jednym teatrze. Padały najnienawistniejsze wyzwiska. Spojrzenia były naładowane jak pistolety, lada iskra mogła spowodować wystrzał sprzeczki. Któż nie słyszał, jak sąsiad jego klnie przez zęby, za wejściem kilku ludzi specjalnie wystawionych na ataki przeciwnego stronnictwa? Istniały wówczas jedynie dwie partje, rojalistów i liberałów, romantyków i klasyków, ta sama nienawiść pod dwiema formami, nienawiść która pozwala zrozumieć szafoty Konwentu. Lucjan, stawszy się zaciekłym rojalistą i romantykiem, z liberała i zagorzałego wolterjanina jakim był w początkach, podzielił wszystkie nienawiści, unoszące się nad głową człowieka najbardziej znienawidzonego liberałom owej epoki, Martainvilla, jedynego który go bronił i lubił. Solidarność ta zaszkodziła Lucjanowi. Stronnictwa są niewdzięczne wobec własnych patroli, opuszczają chętnie swoich straceńców. W polityce zwłaszcza, dla tych którzy chcą dojść, ważne jest aby szli z korpusem armji. Główną złośliwością małych dzienniczków było sparzyć Lucjana i Martainvilla. Liberalizm rzucił ich sobie w ramiona. Ta fałszywa czy prawdziwa przyjaźń ściągnęła na nich dwa artykuły napisane żółcią Felicjana, rozjadłego powodzeniami Lucjana w „świecie“ i wierzącego, jak wszyscy dawni koledzy, w jego bliskie wywyższenie. Rzekomą „zdradę“ poety zatruto tedy i ubrano w najbardziej obciążające okoliczności. Lucjana nazwano małym Judaszem, a Martainvilla wielkim Judaszem, Martainvilla bowiem oskarżono, słusznie czy nie, że wydał, swego czasu, most w Pecq armiom nieprzyjacielskim... Lucjan zauważył, śmiejąc się, do pana des Lupeaulx, iż, co do niego, wydał z pewnością swoim przyjaciołom most ośli. Zbytek Lucjana, mimo iż fałszywy i oparty na kredycie, drażnił jego przyjaciół, którzy nie mogli mu darować ani wykwintnego pojazdu, dla nich bowiem rozpierał się w nim wciąż jeszcze, ani przepychów z ulicy Vendôme. Wszyscy czuli instynktownie, że człowiek młody i piękny, inteligentny i zepsuty przez nich, może dojść do wszystkiego; toteż, aby go obalić, wprawili w ruch wszystkie środki.
Na kilka dni przed występem Koralji w Gymnase, Lucjan wszedł, pod ramię z Hektorem Merlin, do foyer Wodewilu. Merlin wyrzucał przyjacielowi, iż popierał Natana w sprawie z Floryną.
— Zrobiłeś sobie, tak z Lousteau jak z Natana, śmiertelnych wrogów. Dawałem ci dobre rady; nie skorzystałeś z nich. Rozdawałeś pochwały i siałeś dobrodziejstwa, będziesz okrutnie ukarany za swe dobre uczynki. Floryna i Koralja nigdy nie będą na jednej scenie żyły w zgodzie: jedna będzie chciała zgasić drugą. Masz tylko nasze pisma aby bronić Koralji; Natan, poza przewagą jaką daje mu autorstwo, rozporządza w kwestjach teatru dziennikami liberalnemi i jest w prasie nieco dłużej od ciebie.
Zdanie to odpowiadało tajemnym obawom Lucjana, który nie znajdował u Natana ani u Gaillarda szczerości do jakiej miał prawo; ale nie mógł się skarżyć: był tak świeżo nawrócony! Gaillard miażdżył Lucjana, mówiąc że nowi przybysze muszą długi czas przebywać próbę, nim stronnictwo będzie mogło im zaufać. Poeta spotkał w łonie rojalistycznych i ministerjalnych dzienników zazdrość o jakiej nie śnił, zazdrość, która objawia się u wszystkich ludzi w obliczu kąska do podziału i czyni ich podobnymi do psów gryzących się o żer: te same warczenia, ta sama postawa, charakter. Płatali jedni drugim tysiące sztuczek aby sobie zaszkodzić w oczach władzy, oskarżali się o brak gorliwości, i, dla pozbycia się konkurenta, wymyślali najprzewrotniejsze machinacje. Liberałowie, zdala od władzy i jej faworów, nie mieli powodu do walk wewnętrznych. Widząc tę skłębioną sieć ambicyj, Lucjan nie miał ani dość odwagi aby dobyć szpady i rozciąć jej węzły, ani też nie czuł w sobie cierpliwości aby je rozplątywać; nie umiał być ani Aretinem, ani Beaumarchais’m, ani Fréronem swojej epoki, trwał w jedynem pragnieniu: uzyskać swój dekret, rozumiejąc iż ta restytucja przyniesie mu korzystne małżeństwo. Przyszłość zależeć będzie wówczas jedynie od przypadku, któremu przyjdzie w pomoc jego uroda. Lousteau, który objawił mu tyle zaufania, posiadał jego sekret; dziennikarz wiedział gdzie zranić śmiertelnie poetę z Angoulême: toteż, w dniu w którym Merlin przyprowadził Lucjana do Wodwilu, Stefan zastawił mu straszliwą pułapkę, w którą ten dzieciak miał się złapać i runąć.
— Oto nasz piękny Lucjan, rzekł Finot pociągając referendarza des Lupeaulx w stronę poety, któremu ściskał ręce z wylewem serdecznej przyjaźni. Nie znam przykładu równie szybkiego tryumfu, rzekł Finot, spoglądając kolejno na Lucjana i na referendarza. W Paryżu, fortuna jest dwojakiego rodzaju: albo materjalna, pieniądze które każdy może zdobyć, albo moralna, stosunki, pozycja, wstęp do świata niedostępnego dla pewnych osób, bez względu na majątek. Otóż, mój młody przyjaciel...
Nasz przyjaciel, poprawił des Lupeaulx, rzucając Lucjanowi serdeczne spojrzenie.
— Nasz przyjaciel, podjął Finot, ściskając rękę Lucjana, zrobił pod tym względem świetny los. Co prawda, Lucjan ma więcej zasobów, talentu, dowcipu niż wszyscy którzy mu zazdroszczą; następnie, ta jego bajeczna uroda... dawni przyjaciele nie mogą mu przebaczyć powodzenia, powiadają że ma szczęście.
— Tego rodzaju szczęście, rzekł des Lupeaulx, nie zdarza się nigdy głupcom ani niezdarom. Ba! czyż można nazwać szczęściem los Bonapartego? Było przed nim dwudziestu dowodzących generałów, jak obecnie jest stu młodych ludzi chcących się dostać do salonu panny de Touches, którą już swatają z tobą, mój drogi! rzekł des Lupeaulx, klepiąc po ramieniu Lucjana. Och, och! jesteś w wielkich łaskach. Panie d’Espard, de Bargeton i de Montcornet szaleją za tobą. Wszak jesteś dziś wieczór na balu u pani Firmiani, a jutro na raucie u księżnej de Grandlieu?
— Tak, rzekł Lucjan.
— Pozwól że ci przedstawię młodego bankiera, pana du Tillet[41], człowieka godnego ciebie. Umiał sobie, w krótkim przeciągu czasu, zdobyć ładne stanowisko.
Lucjan i du Tillet skłonili się, zawiązali rozmowę, bankier zaprosił Lucjana na obiad. Finot i des Lupeaulx, równie szczwani i dosyć znający się wzajem aby zawsze zostać przyjaciółmi, niby ciągnęli dalej zaczętą rozmowę; zostawili Lucjana, Merlina, du Tilleta i Natana, i przeszli w stronę kanapki w rogu.
— He, he! drogi przyjacielu, rzekł Finot, powiedz mi pan prawdę! Czy pozycję Lucjana można brać serjo? Wiesz pan, iż stał się on codzienną pastwą moich panów pisarzy; otóż, nim dam im wolną rękę, chciałem się pana poradzić, czy nie lepiej byłoby schować puginał do pochwy i wspierać go pocichu.
Tu, referendarz i Finot spojrzeli po sobie, czyniąc dłuższą pauzę, z głęboką uwagą.
— Jakto, drogi panie, rzekł des Lupeaulx, czy pan sobie wyobraża, że margrabina d’Espard, baron Châtelet i pani de Bargeton, która postarała się dla barona o prefekturę i tytuł hrabiego aby sobie zgotować tryumfalny powrót do Angoulême, przebaczą Lucjanowi jego napaści? Pchnęli go w rojalizm aby go unicestwić. Dziś szukają pozorów aby odmówić tego co przyrzekli temu dzieciakowi; znajdź je pan! oddasz obu paniom ogromną przysługę: przyjdzie dzień, że przypomną sobie o tem. Posiadam sekret tych dwóch dam, nienawidzą Lucjana tak że aż mnie to zdumiało. Lucuś mógł się pozbyć najsroższej nieprzyjaciółki, niechając ataków jedynie pod warunkami jakim wszystkie kobiety lubią się poddawać, rozumie pan? Jest młody, piękny, byłby utopił tę nienawiść w potokach miłości, zostałby wówczas hrabią de Rubempré, Rybka byłaby mu uzyskała miejsce przy osobie króla, jakieś synekury! Lucjan, to był materjał na bardzo miłego lektora dla Ludwika XVIII-go, byłby bibljotekarzem nie wiem już gdzie, referendarzem świeżego powietrza, dyrektorem jakichś tam Drobnych Przyjemności. Głuptas spudłował zupełnie. Może tego nie chce mu przebaczyć. Miast podyktować warunki, przyjął je. W dniu, w którym Lucjan dał się złapać na obietnicę dekretu, Châtelet uczynił wielki krok. Koralja zgubiła tego chłopca. Gdyby nie żył z aktorką, zapłonąłby na nowo do Rybki i byłby ją dostał.
— Zatem możemy go uprzątnąć, rzekł Finot.
— Jak? spytał od niechcenia des Lupeaulx, który chciał ubrać się w tę zasługę wobec pani d’Espard.
— Mamy z nim umowę, która zobowiązuje go do współpracownictwa w dzienniczku Stefana; wyciśniemy zeń artykuły tem łatwiej że jest bez grosza. Skoro kanclerzowi jaki artykulik wyda się zbyt dowcipny i skoro mu się dowiedzie że Lucjan jest autorem, uzna go za człowieka niegodnego łaski królewskiej. Aby zamącić do reszty w głowie wielkiemu człowiekowi z prowincji, przygotowaliśmy upadek Koralji: ujrzy swą kochankę wygwizdaną i bez ról. Z chwilą gdy raz dekret zawieszą na czas nieograniczony, wyśmiejemy naszą ofiarę za jej arystokratyczne pretensje, roztrąbimy matkę akuszerkę i ojca aptekarza. Lucjan ma energję jedynie na pozór, ulegnie, wyprawimy go skąd przyszedł. Natan sprzedał mi przez Florynę szóstą część tygodnika którą posiadał Matifat, udało mi się odkupić udział fabrykanta papieru, jestem sam z Dauriatem; możemy się porozumieć aby oddać dziennik na usługi dworu. Popierałem Natana i Florynę jedynie pod warunkiem zwrotu mojej szóstej części, sprzedali mi ją, muszę im iść na rękę, ale przedtem chciałem zbadać widoki Lucjana...
— Jesteś pan godny swego nazwiska, rzekł des Lupeaulx, śmiejąc się. He, he! lubię ludzi pańskiego kroju...
— Więc cóż, może się pan postarać o stałe engagement dla Floryny? rzekł Finot.
— Tak; ale uwolń nas pan od Lucjana; Rastignac i de Marsay nie chcą już słyszeć o nim.
— Śpijcie w pokoju, rzekł Finot. Natan i Merlin będą mieli zawsze w zanadrzu artykuły, którym Gaillard obiecał pierwszeństwo. Lucjan nie zdoła umieścić ani wiersza; odetniemy mu środki żywności. Aby bronić siebie i Koralji, ma jedynie swój dziennik, jeden przeciw wszystkim, niepodobna mu będzie dać sobie rady.
— Wskażę panu tkliwe punkty ministra, ale odda mi pan rękopis artykułu, który każesz napisać Lucjanowi, odparł des Lupeaulx, któremu ani się śniło zdradzić, że ów przyrzeczony dekret był prostym żarcikiem.
Des Lupeaulx opuścił foyer. Finot podszedł do Lucjana i, owym dobrodusznym tonem na który wzięło się tylu, wytłumaczył mu przyczyny, dla których nie może się wyrzec jego współpracownictwa. Finot wzdragał się przed procesem, rujnującym nadzieje, jakie przyjaciel jego widzi w obozie rojalistów. Finot (powiadał sam) lubi ludzi dość śmiałych aby ryzykować zmianę przekonań. Czyż nie mają się nieraz spotkać w życiu, czyż nie potrzebują od siebie wzajem tysiąca drobnych usług? Lucjan, ciągnął dalej, potrzebuje oddanego człowieka wśród liberałów, aby, w danym razie, zaatakować ministerjałów lub rojalistów, gdyby mu nie chcieli iść na rękę.
— Jeżeli będą z tobą nieszczerzy, cóż poczniesz? dodał Finot. Jeżeli jakiś minister, sądząc iż trzyma cię na powrozie twego odstępstwa, przestanie się ciebie obawiać i odeśle cię z kwitkiem, czy nie będzie ci trzeba piesków, którzyby go chwycili za łydki? Otóż, patrz: poróżniłeś się na śmierć ze Stefanem, dyszy zemstą. Z Felicjanem nie gadacie do siebie. Ja jeden ci zostałem! Jednem z przykazań mego zawodu jest żyć w zgodzie z ludźmi naprawdę silnymi. Możesz, w świecie w którym bywasz, odpłacić mi usługi jakie ja ci oddam w prasie. Ale interes przedewszystkiem! Dawaj mi artykuły czysto literackie, nie skompromitują cię, a dopełnisz warunków.
Lucjan ujrzał w propozycjach Finota jedynie przyjaźń zmieszaną ze sprytną rachubą. Jego pochlebstwa, podkreślone jeszcze przez pana des Lupeaulx, dodały mu otuchy: podziękował Finotowi!
W życiu ludzi ambitnych i wszystkich tych którzy mogą osiągnąć cel jedynie przy pomocy ludzi i okoliczności, dzięki mniej lub więcej dobrze obmyślonemu planowi postępowania, zdarza się okrutna chwila, w której jakaś nieznana potęga poddaje ich okrutnym próbom: wszystko zawodzi, ze wszystkich stron nici trzaskają lub plączą się, nieszczęście zjawia się na wszystkich punktach. Kiedy, wśród tego moralnego rozprzężenia, człowiek straci głowę, jest zgubiony. Ludzie, którzy umieją się oprzeć pierwszej fali owego buntu rzeczy martwych, którzy skupiają się w sobie pozwalając minąć nawałnicy lub ratują się wspinając się straszliwym wysiłkiem w sferę wyższą, to ludzie istotnie silni. Każdy człowiek, chyba że się urodził bogatym, ma to, co trzeba nazwać fatalnym tygodniem. Dla Napoleona, tygodniem takim był odwrót z pod Moskwy. Ta chwila nadeszła dla Lucjana. Wszystko, w świecie i w literaturze, układało się dlań zbyt pomyślnie; był nadto szczęśliwy, miał ujrzeć jak ludzie i rzeczy obracają się przeciw niemu. Pierwsza boleść była najżywsza i najokrutniejsza, dosięgła go tam gdzie mniemał iż nic mu nie grozi, w serce jego i miłość. Koralja mogła nie być zbyt inteligentna; ale, obdarzona piękną duszą, miała zdolność wypowiadania się w owych nagłych rzutach które tworzą wielką aktorkę. Ten dziwny fenomen, o ile nie stał się drugą naturą przez długie przyzwyczajenie, bywa igraszką kaprysu, charakteru, a często cudownej wstydliwości, jakiej podlegają młode jeszcze artystki. W duszy naiwna i lękliwa, nazewnątrz śmiała i swobodna jak powinna być aktorka, Koralja, jeszcze zakochana, ucierpiała przez swą miłość w talencie scenicznym. Sztuka oddawania uczuć, ta wzniosła obłuda, nie odniosła jeszcze u niej tryumfu nad naturą. Wstyd jej było dawać widzom to, co należało się jedynie miłości. Następnie, miała słabość właściwą prawdziwym kobietom. Czując się powołana do królowania w teatrze, potrzebowała sukcesu. Niezdolna grać przed salą w której nie czuła sympatji, drżała zawsze wychodząc na scenę: chłód publiczności mroził ją. To straszliwe wzruszenie sprawiało, że każda rola była dla niej nowym debiutem. Oklaski rodziły w niej rodzaj pijaństwa, obojętnego dla miłości własnej, ale niezbędnego dla odwagi. Szmerek niezadowolenia lub milczenie roztargnionej publiczności odejmowało jej wszystkie zasoby: sala pełna, uważna, spojrzenia życzliwe i pełne podziwu, elektryzowały ją; wówczas współżyła ze szlachetnemi drgnieniami wszystkich tych dusz, czuła w sobie moc podniesienia ich, wzruszenia. Ta dwojaka reakcja była dowodem nerwowej i genjalnej zarazem organizacji, zdradzając również delikatność i tkliwość biednego dziecka. Lucjan nauczył się z czasem cenić skarby tego serca, poznał ile było dziewczęcego w Koralji. Nie wprawna w aktorskim fałszu, Koralja nie umiała się bronić przed rywalizacją i przed intrygami kulis w których Floryna, dziewczyna równie niebezpieczna, równie zepsuta jak przyjaciółka jej była prosta i szlachetna, pływała jak ryba w wodzie. Koralja czekała aż role przyjdą do niej; była zbyt dumna aby żebrać u autorów i poddawać się ich hańbiącym warunkom; aby ulegać lada pismakowi, który postraszy ją swą miłością i piórem. Talent, sam z siebie rzadki w tej tak osobliwej sztuce aktorskiej, jest tylko jednym z warunków powodzenia; talent jest nawet długo szkodliwy, o ile nie łączy się ze zmysłem intrygi, którego najzupełniej zbywało Koralji. Przewidując cierpienia jakie czekały kochankę przy debiucie, Lucjan chciał jej za wszelką cenę zapewnić tryumf. Pieniądze ze sprzedaży ruchomości, zarobki Lucjana, wszystko poszło na kostjumy, urządzenie garderoby, koszta debiutu. Na kilka dni przedtem, Lucjan podjął upokarzający krok, na który zdobył się przez miłość: wziął akcepty Fendanta i Cavaliera i udał się na ulicę Bourdonnais, pod Złotego Kokona, ofiarować je Camusotowi do eskontu. Poeta nie był jeszcze tak zepsuty, aby na zimno iść do tego ataku. Wiele wycierpiał po drodze, przeszedł najcięższe chwile powiadając sobie kolejno: „Tak! — Nie!“ Mimo to, dotarł do małego gabinetu, czarnego, zimnego, z oknem na dziedziniec, gdzie zasiadał poważnie już nie wielbiciel Koralji, dobroduszny hulaka, niedowiarek, Camusot którego znał; ale poważny ojciec rodziny, kupiec zbrojny cnotami i chytrością, zamaskowany urzędową powagą sędziego Trybunału handlowego, broniony surowym chłodem szefa firmy, otoczony komisantami, kasjerami, zielonemi tekami, rachunkami i próbkami, przywalony żoną, mający przy boku skromnie odzianą córkę. Lucjan, zbliżając się, zadrżał od stóp do głów; godny przemysłowiec objął go lekceważącem i obojętnem spojrzeniem, które już widywał w oczach lichwiarzy.
— Przynoszę panu pewne walory, byłbym tysiącznie zobowiązany, gdyby pan zechciał je wziąć, rzekł, stojąc przed kupcem, który nie ruszył się z fotela.
— Pan mi także coś wziąłeś, rzekł Camusot, przypominam sobie.
Lucjan wyjaśnił położenie Koralji, półgłosem, szepcąc do ucha handlarza jedwabiu, który mógł wyczuć bicie serca upokorzonego poety. Nie było w intencjach Camusota aby Koralja padła. Kupiec spojrzał na podpisy i uśmiechnął się: był sędzią trybunału handlowego, znał położenie księgarzy. Dał cztery tysiące pięćset franków Lucjanowi, pod warunkiem aby wypisał na konceptach: Wartość otrzymano w jedwabiu. Lucjan udał się natychmiast do Braularda i załatwił wszystko szczodrą ręką aby zapewnić Koralji pełny sukces. Braulard sam stawił się, jak przyrzekł, na generalną próbę, umówić się o miejsca, w których „rzymianie“ mają puścić w ruch swoje żywe łopaty i porwać za sobą tłum. Lucjan oddał resztę pieniędzy kochance, tając przed nią bytność u Camusota; uspokoił Koralję i Berenice, które nie wiedziały już jak wiązać koniec z końcem. Martainville, jeden z najlepszych znawców teatru, zaszedł kilka razy aby przejść rolę z Koralją. Lucjan uzyskał u kilku rojalistycznych dziennikarzy obietnicę przychylnych recenzyj, nie przewidywał tedy nieszczęścia. W chwili debiutu, zdarzyła się rzecz złowroga w następstwach dla Lucjana. Pojawiła się książka d’Artheza. Naczelny redaktor dał książkę Lucjanowi, jako najzdolniejszemu sprawozdawcy; nieszczęsną reputację w tym kierunku zawdzięczał poeta artykułom o Natanie. W redakcji było pełno, wszyscy współpracownicy byli zebrani. Martainville przyszedł porozumieć się co do pewnego punktu ogólnej polemiki, podjętej przez rojalistyczne dzienniki przeciw liberałom. Natan, Merlin, współpracownicy Jutrzenki rozmawiali o dwutygodniku Leona Giraud, tem niebezpieczniejszym, iż ton jego był roztropny, spokojny i umiarkowany. Zaczęto mówić o zebraniach z ulicy des Quatre-Vents, nazywano je Konwentem. Uchwalono, że dzienniki rojalistyczne wydadzą śmiertelną i systematyczną wojnę niebezpiecznym przeciwnikom, którzy stali się, w istocie, ową fatalną sektą zadającą Burbonom rozstrzygający cios, z chwilą gdy małostkowa zemsta skłoniła najświetniejszego rojalistycznego pisarza[42] do połączenia się z nimi. D’Arthez, którego przekonań absolutystycznych nie znano, objęty ogólną klątwą, miał być pierwszą ofiarą. Książka jego miała być, wedle uświęconego wyrażenia, zjeżdżona. Lucjan odmówił artykułu. Odmowa ta wywołała najgwałtowniejsze zgorszenie u matadorów rojalizmu, przybyłych na konferencję. Oświadczono Lucjanowi stanowczo, że neofita nie może mieć woli: że, jeżeli mu nie dogadza wierność dla tronu i religji, może wrócić do dawnego obozu. Merlin i Martainville wzięli go na bok i zwrócili przyjacielsko uwagę, że wydaje Koralję na pastwę dzienników liberalnych, a niweczy możność obrony w pismach ministerjalnych i rojalistycznych. Aktorka (mówili) stanie się z pewnością przedmiotem zaciętej polemiki, zapewniającej ów rozgłos, za którym tak wzdychają w teatrze kobiety.
— Nie rozumiesz się na rzeczy, rzekł Martainville; Koralja będzie grała trzy miesiące w krzyżowym ogniu dzienników i zarobi trzydzieści tysięcy na prowincji podczas letniego urlopu. Dla czczych skrupułów, które człowiek polityczny powinien deptać, zabijasz Koralję i swoją przyszłość, pozbawiasz się chleba.
Lucjan stanął w konieczności wyboru między d’Arthezem a Koralją; kochanka będzie zgubiona, o ile on nie zarżnie d’Artheza w wielkim dzienniku i w Jutrzence. Biedny poeta wrócił do domu mając śmierć w duszy; usiadł w izdebce przy kominku i przeczytał książkę d’Artheza, jedną z najpiękniejszych w literaturze współczesnej. Uronił łzy przy niejednej stronnicy, wahał się długo, wreszcie napisał drwiący artykuł, z tych które umiał przyprawiać tak dobrze: wziął w ręce tę książkę tak, jak dzieci biorą pięknego ptaka aby go oskubać i zadręczyć. Zatrute jego koncepty były tej natury, iż mogły zaszkodzić książce. Kiedy odczytywał to piękne dzieło, wszystkie dobre uczucia Lucjana obudziły się; przebiegł Paryż o północy, dotarł do mieszkania d’Artheza, ujrzał, przez szyby, blask czystego i wstydliwego światła, które tak często oglądał ze słusznym podziwem dla szlachetnej wytrwałości tego prawdziwie wielkiego człowieka: nie miał sił aby wejść na górę, stał kilka chwil na progu. Wreszcie, popchnięty przez swego dobrego anioła, zapukał, zastał d’Artheza przy książce, bez ognia.
— Co się stało? rzekł młody pisarz na widok Lucjana, przeczuwając że mogło go sprowadzić tylko straszliwe nieszczęście.
— Twoja książka jest wspaniała, wykrzyknął Lucjan z oczami pełnemi łez, a oni kazali mi ją napaść.
— Biedny chłopcze, twardy jesz chleb! rzekł d’Arthez.
— Proszę cię tylko o jedną łaskę, zachowaj tajemnicę tych odwiedzin, i zostaw mnie w mojem piekle, przy tym warsztacie potępieńca. Nie dochodzi się może do niczego, nie stwardniwszy sobie na odciski najtkliwszych miejsc serca.
— Zawsze ten sam! rzekł d’Arthez.
— Czy uważasz mnie za nikczemnika? Nie, d’Arthezie, ja jestem biedne dziecko pijane miłością.
I wytłómaczył mu swoje położenie.
— Zobaczmyż artykuł, rzekł d’Arthez, wzruszony tem co Lucjan powiedział o Koralji.
Lucjan podał rękopis, d’Arthez przeczytał i nie mógł się wstrzymać od uśmiechu:
— Cóż za fatalny użytek z talentu! wykrzyknął.
Ale umilkł, widząc Lucjana w fotelu, przygniecionego prawdziwą boleścią.
— Czy pozwolisz mi poprawić artykuł? odeślę ci go jutro, podjął. Kpiny poniżają dzieło, sumienna i poważna krytyka jest niekiedy pochwałą, potrafię uczynić twój artykuł zaszczytniejszym i dla ciebie i dla mnie. Zresztą, ja sam tylko znam dobrze swoje wady!
— Wstępując na skalistą górę, znajduje się niekiedy owoc, aby uśmierzyć żary straszliwego pragnienia; oto właśnie taki owoc! rzekł Lucjan, który rzucił się w ramiona d’Artheza, wypłakał się w nich i ucałował go w czoło, mówiąc: — Mam uczucie, że powierzam ci moje sumienie, abyś mi je oddał kiedyś.
— Uważam perjodyczną skruchę za wielką obłudę, rzekł uroczyście d’Arthez; żal jest wówczas niby premja dawana złym postępkom. Skrucha jest dziewictwem, które dusza nasza winna jest Bogu: człowiek, który kaja się dwa razy w życiu, jest strasznym obłudnikiem. Lękam się, że ty widzisz w swoich aktach żalu jedynie rozgrzeszenie.
Słowa te spiorunowały Lucjana, który wolnym krokiem wrócił do domu. Nazajutrz, poeta zaniósł do dziennika artykuł przerobiony przez d’Artheza; ale, od tego dnia, trawiła go melancholja, którą nie zawsze zdołał pokryć. Kiedy, wieczorem, ujrzał salę Gymnase pełną, doświadczył owych straszliwych wzruszeń, jakie daje debiut w teatrze a które zwiększyły się u niego o całą potęgę miłości. Wszystkie jego próżności były w grze, spojrzenie poety ogarniało fizjonomje, jak spojrzenie obwinionego ogarnia twarze przysięgłych i sędziów: każdy szmer przyprawiał go o dreszcz: najmniejsze wydarzenie na scenie, wejście i wyjście Koralji, najlżejsze załamanie głosu wzruszały go ponad miarę. Sztuka, w której debiutowała Koralja, była z tych które padają, ale które podnoszą się; padła. Wchodząc na scenę, Koralja nie usłyszała żadnego brawa; uderzył ją niezwykły chłód sali. Z lóż, oprócz loży Camusota, nie padł ani jeden oklask. Balkon i galerje uciszyły kupca kilkakrotnem „psst“. Galerje nakazały milczenie klace, kiedy wybuchała w salwach wyraźnie przesadzonych. Martainville oklaskiwał dzielnie, obłudna zaś Floryna, Natan, Merlin, towarzyszyli mu. Z chwilą gdy kurtyna zapadła ostatecznie, mnóstwo osób znalazło się w garderobie Koralji, ale tłum ten powiększył jej ból przez pociechy jakiemi ją obsypywano. Aktorka wróciła do domu w rozpaczy, nietyle dla siebie, co dla Lucjana.
— Braulard zdradził nas, rzekł.
Koralja dostała straszliwej gorączki, cios ugodził ją w samo serce. Nazajutrz, niepodobna jej było grać; zrozumiała iż karjera jej jest podcięta. Lucjan ukrył przed nią dzienniki, rozpieczętował je w jadalni. Wszystkie przypisywały upadek sztuki Koralji: nadto zaufała siłom; ona, tak rozkoszna aktorka bulwarów, nie była na swojem miejscu w Gymnase; pchnęła ją tam ambicja niewątpliwie chwalebna, ale nie obliczyła się ze środkami, źle ujęła rolę. Lucjan odczytał wycieczki przeciw Koralji, przyprawione wedle obłudnej recepty jego artykułów o Natanie. Wściekłość godna Milona krotońskiego, kiedy uczuł ręce uwięzione w dębie który sam rozszczepił, ogarnęła Lucjana, pobladł z gniewu: przyjaciele jego dawali Koralji, we frazeologji kapiącej dobrocią, życzliwością i dobrą wolą, najobłudniejsze rady. Powinna grywać (pisano) role, o których ci przewrotni autorowie bezecnych recenzyj wiedzieli że są najzupełniej sprzeczne z jej talentem. Tak pisały dzienniki rojalistyczne, obrobione zapewne przez Natana. Co do dzienników liberalnych i małych świstków, te sypały zjadliwe drwiny, ileż razy uprawiane przez Lucjana! Koralja usłyszała szlochanie, wyskoczyła z łóżka, ujrzała dzienniki, wydarła je z rąk Lucjana i przeczytała. Następnie, wróciła do łóżka i leżała w milczeniu. Floryna była w spisku, przewidziała jego skutki, umiała rolę Koralji, przerabiała ją z Natanem. Dyrekcja, której zależało na sztuce, zdecydowała się oddać rolę Koralji Florynie. Dyrektor zaszedł do biednej aktorki, była we łzach, bez siły; ale, kiedy usłyszała przy Lucjanie, że Floryna umie rolę i że niepodobieństwem jest cofnąć sztukę, zerwała się, wyskoczyła z łóżka.
— Będę grała! wykrzyknęła.
Padła zemdlona. Floryna objęła rolę i zdobyła nią reputację, podniosła bowiem sztukę; miała we wszystkich dziennikach owacje, od których datuje jej imię. Tryumf Floryny doprowadził Lucjana do ostatecznej rozpaczy.
— Nędznica, której ty dałaś chleb w rękę! Jeżeli Gymnase chce, może odkupić twoje engagement. Będę hrabią de Rubempré, zrobię majątek i ożenię się z tobą.
— Cóż za szaleństwo! rzekła Koralja, rzucając mu blade spojrzenie.
— Szaleństwo! wykrzyknął Lucjan. Otóż, za kilka dni, będziesz mieszkała w wykwintnym domu, będziesz miała powóz, i ja napiszę dla ciebie rolę!
Wziął dwa tysiące franków i pobiegł do Frascati. Nieszczęśliwy wytrwał tam siedm godzin, szarpany przez furje, z twarzą na pozór spokojną i chłodną. W ciągu wieczora, przechodził najzmienniejsze koleje: miał już do trzydziestu tysięcy franków i wyszedł bez grosza. Za powrotem zastał Finota, który czekał nań aby się dopominać o artykuliki. Lucjan popełnił ten błąd, iż począł się żalić...
— Ha, nie wszystko w życiu jest różowe, odparł Finot; zrobiłeś tak brutalnie w prawo zwrot, że musiałeś stracić poparcie prasy liberałów o wiele silniejszych niż dzienniki ministerjalne i rojalistyczne. Nie trzeba nigdy przechodzić z jednego obozu do drugiego, nie usławszy sobie dobrze łóżka, w któremby się można pocieszyć po przypuszczalnych stratach. W każdym wypadku, roztropny człowiek naradza się z przyjaciółmi, przedstawia swoje racje, doprowadza ich do tego, że doradzają mu jego zaprzaństwo; stają się wówczas wspólnikami, ubolewają nad nim i wówczas można się porozumieć, jak Natan i Merlin ze swymi kolegami, co do wymiany usług. Wilki nie zjadają się wzajem. Ty okazałeś, w tej całej sprawie, niewinność baranka. Musisz pokazać zęby nowemu stronnictwu, aby wydobyć zeń jaki kąsek. Obecnie, z konieczności, poświęcono cię dla Natana. Nie będę ci ukrywał hałasu, zgorszenia i krzyków, jakie podnosi twój artykuł przeciw d’Arthezowi. Marat jest świętym w porównaniu do ciebie! Gotują się ataki na ciebie, twoja książka padnie ofiarą. Jak daleko zaszedł twój romans?
— Oto ostatnie arkusze, rzekł Lucjan, pokazując zwitek korekt.
— Przypisują ci niepodpisane paszkwile w dziennikach ministerjalnych na tego d’Arthezika. Obecnie, codzień, szpileczki w Jutrzence kierują się przeciw owym panom z ulicy des Quatre-Vents, a koncepty są tem krwawsze, iż są zabawne. Istnieje, poza tygodnikiem Leona Giraud, cała koterja polityczna, poważna i niebezpieczna, koterja w której rękach znajdzie się wcześniej lub później władza.
— Nie przestąpiłem nogą Jutrzenki od tygodnia.
— A zatem, pomyśl o moich artykulikach, machnij bodaj pięćdziesiąt od ręki, zapłacę ryczałtem, ale muszą być w tonie dziennika.
I Finot poddał od niechcenia Lucjanowi temat zabawnego pamfletu przeciw kanclerzowi, opowiadając rzekomą anegdotę, która, jak twierdził, obiega salony.
Aby odrobić klęski gry, Lucjan odnalazł, mimo przygnębienia, werwę i świeżość dowcipu i napisał trzydzieści artykulików, po dwie kolumny każdy. Ukończywszy, udał się do Dauriata, pewien iż spotka tam Finota, któremu chciał je oddać pokryjomu; miał się zresztą rozmówić z księgarzem w sprawie Stokroci. Zastał sklep pełen swoich wrogów. Za wejściem poety, zapanowało milczenie, rozmowy ustały. Widząc się tak wyświeconym z dziennikarstwa, Lucjan uczuł przypływ energji i rzekł sam do siebie, podobnie jak w alei Luxemburgu:
— Zwyciężę!
Dauriat nie był ani protekcyjny ani słodki, okazał się drwiący, obwarował się w swojem prawie: wyda Stokrocie gdy zechce, zaczeka aż pozycja Lucjana zapewni sukces książki, kupił ją na zupełną własność. Kiedy Lucjan nadmienił, iż Dauriat, z natury tranzakcji, zobowiązany jest wydać Stokrocie, księgarz stanął na stanowisku przeciwnem, i rzekł, iż, prawniczo, nie można go zmusić do przedsięwzięcia które uważa za niekorzystne, i że on sam rozstrzyga o właściwej chwili. Jest zresztą rozwiązanie, które uzna każdy trybunał. Lucjan ma prawo zwrócić tysiąc talarów, odebrać dzieło i oddać je w ręce jakiego księgarza rojalistycznego.
Lucjan odszedł, bardziej dotknięty umiarkowaniem księgarza, niż, swego czasu, autokratyczną pompą pierwszego zetknięcia. Tak więc, Stokrocie nie mają widoków druku aż w chwili kiedy Lucjan będzie miał za sobą poparcie potężnego koleżeństwa, lub też stanie się sam przez siebie niebezpiecznym! Poeta wrócił do domu wolno, wydany na łup zniechęcenia, które parło go do samobójstwa, gdyby czyn szedł w ślady myśli. Ujrzał Koralję w łóżku, bladą i cierpiącą.
— Dajcie jej rolę, albo umrze, rzekła Berenice, gdy Lucjan ubierał się aby iść na ulicę Mont-Blanc, do panny des Touches, na raut, gdzie miał spotkać Blondeta, Vignona, des Lupeaulx, panie d’Espard i de Bargeton.
Bohaterami wieczoru mieli być Conti, wielki kompozytor, zarazem jeden z najświetniejszych głosów poza zawodowymi śpiewakami, la Cinti, la Pasta, Garcia, Levasseur i paru świetnych amatorów z wielkiego świata. Lucjan prześliznął się do miejsca gdzie siedziała margrabina, kuzynka jej i pani de Montcornet. Nieszczęśliwy chłopiec przybrał ton lekki, radosny, zadowolony; żartował, okazał się takim jakim był w dniach świetności, nie chciał aby się wydawało iż potrzebuje świata. Podniósł usługi, jakie oddaje rojalistom, i, jako dowód, przytoczył krzyki nienawiści liberałów.
— Będziesz za to hojnie wynagrodzony, drogi przyjacielu, rzekła pani de Bargeton, zwracając się doń z wdzięcznym uśmiechem. Udaj się pan pojutrze do kancelarji dworskiej z Czaplą i z panem des Lupeaulx, a zastaniesz dekret podpisany przez króla. Kanclerz ma go jutro zanieść do Zamku; ale jutro jest Rada, wróci późno: mimo to, gdybym dowiedziała się o rezultacie w ciągu wieczora, poślę do pana. Gdzie pan mieszka?
— Przyjdę, odparł Lucjan, wstydząc się powiedzieć iż mieszka na ulicy de la Lune.
— Książęta de Lenoncourt i de Navarreins wspomnieli o panu królowi, podjęła margrabina, chwalili w panu jedno z owych bezwzględnych poświęceń, które wymaga świetnej nagrody, aby pana pomścić za prześladowania liberalnej prasy. Zresztą, nazwisko i tytuł de Rubempré, do których masz prawo przez matkę, odzyskają dawny blask w pana osobie. Król powiedział Jego Dostojności dziś wieczór, aby mu przyniesiono dekret uprawniający imć Lucjana Chardon do nazwiska i tytułu hrabiów de Rubempré, w charakterze wnuka ostatniego hrabiego przez matkę. „Popierajmy słowiki, gdy nucą na chwałę dobrej sprawy, rzekł przeczytawszy pański sonet o lilji, który szczęśliwie przypomniała sobie moja kuzynka i który dała księciu. — Zwłaszcza kiedy król może zrobić ten cud, aby je zmienić w orłów“, odparł pan de Navarreins.
Lucjan rozpłynął się w słowach wdzięczności, które mogłyby rozczulić kobietę mniej głęboko zranioną niż nią była Luiza d’Espard de Nègrepelisse. Im Lucjan był piękniejszy, tem bardziej pożądała zemsty. Des Lupeaulx miał słuszność, Lucjan okazał brak taktu: nie odgadł, że dekret o którym mu mówiono, był jedną z owych drwin na jakie umiała sobie pozwalać pani d’Espard. Ośmielony tym sukcesem i pochlebnem wyróżnieniem panny des Touches, został do drugiej rano aby pomówić z nią na osobności. Lucjan dowiedział się w redakcji, że panna des Touches była cichą współpracowniczką sztuki, w której miała grać mała Fay, cudo obecnej chwili. Skoro salony się opróżniły, zaciągnął pannę des Touches do buduaru i opowiedział jej w sposób tak wzruszający nieszczęścia Koralji i swoje, iż znamienita hermafrodytka przyrzekła mu się postarać o główną rolę dla Koralji.
Nazajutrz po tym wieczorze, w chwili gdy Koralja, uszczęśliwiona przyrzeczeniem, wracała do życia i siedziała przy śniadaniu ze swoim poetą, Lucjan czytał dzienniczek liberalny gdzie znajdowała się dotkliwa anegdota wymyślona na kanclerza i jego żonę. Najczarniejsza złośliwość kryła się pod iskrzącym dowcipem. Król Ludwik XVIII-ty był cudownie wprowadzony na scenę i ośmieszony w sposób nie dający się uchwycić. Oto ów fakt, któremu liberalna partja starała się dać pozory prawdy, ale który tylko pomnożył liczbę jej dowcipnych potwarzy.
Namiętność Ludwika XVIII-go do dwornej i czułej korespondencji, pełnej subtelności i madrygałów, wytłómaczono tam jako ostatni wyraz jego skłonności miłosnych, które stawały się teoretyczne: od faktów przechodziły do pojęć. Dostojna kochanka, tak okrutnie zaczepiona przez Bérangera pod imieniem Oktawji, powzięła bardzo poważne obawy. Korespondencja zaczynała omdlewać. Im więcej Oktawja rozwijała dowcipu, tem bardziej amant jej stawał się mdły i chłodny. Wkońcu, Oktawja odkryła przyczynę niełaski: władzę jej zachwiał powab i pieprzyk nowej korespondencji królewskiego listopisa z żoną wielkiego kanclerza. Zacna ta kobieta, przedstawiona jako osoba niezdolna sklecić bileciku, była jedynie i poprostu odpowiedzialnym wydawcą zuchwałej ambicji. Kto mógł być ukryty pod tą spódniczką? Po dłuższej obserwacji, Oktawja odkryła, że król korespondował ze swoim ministrem. W mig uknuła plan. Wsparta przez wiernego przyjaciela, zatrzymuje, jednego dnia, ministra w Izbie zapomocą gwałtownej dyskusji i stara się o sam na sam, w którem porusza miłość własną króla, odsłaniając szalbierstwo. Ludwik XVIII-ty, w przystępie burbońskiego i królewskiego gniewu, wybucha przeciw Oktawji, nie chce wierzyć; Oktawja ofiaruje bezpośredni dowód, prosząc króla, aby skreślił słówko, wymagając bezzwłocznej odpowiedzi. Nieszczęśliwa kobieta, zaskoczona, posyła do Izby po męża; ale wszystko przewidziano: w tej chwili znajdował się na trybunie. Kobieta wydaje z siebie siódme poty, zbiera cały dowcip i kładzie go w list ściśle tyle ile go posiada.
— Kanclerz Waszej Królewskiej Mości dopowie jej resztę[43], wykrzyknęła Oktawja, śmiejąc się z rozczarowania króla.
Mimo iż kłamliwy, artykuł dotykał do żywego kanclerza, żonę jego i króla. Des Lupeaulx, któremu Finot dochował wiecznego sekretu, był, powiadają, autorem anegdoty. Dowcipny ten i jadowity artykulik wprawił w radość liberałów i orleanistów; Lucjan zabawił się nim, nie widząc w tem nic więcej prócz uciesznej „kaczki“. Nazajutrz wstąpił po referendarza des Lupeaulx i Châteleta. Baron szedł podziękować Jego Dostojności. Imć Châtelet, mianowany Radcą Stanu do nadzwyczajnych poruczeń, otrzymywał tytuł hrabiego, z przyrzeczeniem prefektury Charenty, z chwilą gdy obecny prefekt dosłuży kilku miesięcy do pełnej emerytury. Hrabia du Châtelet (du bowiem pomieszczono w dekrecie) wziął Lucjana do powozu, z oznakami serdecznej przyjaźni. Gdyby nie artykuły Lucjana (powiadał), nie byłby może doszedł celu tak prędko: prześladowania liberałów stały się dlań piedestałem. Des Lupeaulx znajdował się w ministerstwie, w gabinecie generalnego sekretarza. Na widok Lucjana, urzędnik aż skoczył ze zdumienia i spojrzał na referendarza.
— Jakto! pan śmie się pojawiać? rzekł do zdumionego Lucjana. Jego Dostojność podarł pański dekret, przygotowany, ot, widzisz pan! (Pokazał pierwszy lepszy papier przedarty na czworo). Minister żądał poznać autora potwornego wczorajszego artykułu, i oto rękopis, rzekł generalny sekretarz, podając Lucjanowi jego skrypt. Podajesz się pan za rojalistę, a jesteś współpracownikiem tego bezecnego świstka, który przyprawia o siwiznę ministrów, psuje krew centrum i wlecze nas do przepaści. Śniadasz z Korsarzem, Zwierciadłem, Constitutionelem, Kurjerem; jesz obiad z Codziennym i Jutrzenką, a wieczerzasz z Martainvillem, najstraszliwszym wrogiem ministerjum, pchającym króla do absolutyzmu, co sprowadziłoby rewolucję szybciej niż program najskrajniejszej lewicy! Jesteś pan bardzo sprytnym dziennikarzem, ale nie będziesz nigdy politycznym człowiekiem. Minister wskazał autora artykułu królowi, który, oburzony, połajał księcia de Navarreins, pierwszego ochmistrza! Zrobiłeś sobie wrogów tem potężniejszych, im bardziej byli wprzód życzliwi. To, co uważam za naturalne u wroga, u przyjaciela staje się straszne.
— Ależ pan jesteś chyba zupełnem dzieckiem? rzekł des Lupeaulx. Skompromitowałeś mnie. Panie d’Espard i de Bargeton, pani de Montcornet, które ręczyły za pana, muszą być wściekłe. Książę wyładował swój gniew na margrabinie, a margrabina musiała połajać kuzynkę. Nie chodź pan tam! Zaczekaj.
— Oto Jego Dostojność, uciekaj pan! rzekł generalny sekretarz.
Lucjan znalazł się na placu Vendôme, ogłuszony jak człowiek który otrzymał w głowę cios maczugą. Wrócił pieszo przez bulwary, usiłując zdać sobie sprawę z samego siebie. Ujrzał się igraszką ludzi zawistnych, chciwych i przewrotnych. Czemże był w tym świecie ambicji? Dzieckiem, które biegło za uciechami i rozkoszami próżności, poświęcając im wszystko; poetą bez głębszego zastanowienia, lecącym od światła do światła jak motyl, bez stałego planu, jak niewolnik okoliczności, myśląc dobrze a czyniąc źle. Sumienie stało mu się bezlitosnym katem. W rezultacie, nie miał grosza, a czuł się wyczerpany pracą i cierpieniem. Jego artykuły musiały ustępować miejsca artykułom Merlina i Natana. Szedł tak przed siebie, zatopiony w refleksjach; idąc, ujrzał, w kilku czytelniach literackich które zaczęły, obok dzienników, dawać do czytania i książki, afisz, gdzie, pod dziwacznym tytułem, zupełnie mu nieznanym, jaśniało jego nazwisko: Przez Lucjana Chardon de Rubempré. Dzieło jego wyszło, on sam o tem nie wiedział, dzienniki milczały! Stał ze zwisłemi ramionami, bez ruchu, nie widząc grupy młodych ludzi z najwykwintniejszego świata, wśród których znajdowali się Rastignac, de Marsay i kilku innych. Nie zwrócił uwagi na Michała Chrestien i Leona Giraud, którzy zbliżali się ku niemu.
— Czy pan jesteś imć Chardon, rzekł Michał tonem, który szarpnął wnętrznościami Lucjana niby struny.
— Czyż mnie nie znacie? spytał blednąc.
Michał plunął mu w twarz.
— Oto honorarjum za pańskie artykuły przeciw d’Arthezowi. Gdyby każdy, w sprawie swojej lub swoich przyjaciół, zachował się jak ja, prasa zostałaby tem, czem być powinna: czcigodnem i czczonem kapłaństwem.
Lucjan zachwiał się i oparł na Rastignaku, do którego rzekł, zarówno jak do de Marsaya:
— Panowie, nie odmówicie mi, gdy was poproszę abyście byli mymi świadkami. Ale chcę wprzód zrównać szanse i sprawić by rzecz stała się bez ratunku.
Wymierzył żywo policzek Michałowi, który nie spodziewał się tego. Dandysi i przyjaciele Michała rzucili się między republikanina a rojalistę, nie chcąc aby zajście przybrało charakter walki ulicznej. Rastignac ujął Lucjana i zaprowadził go do siebie, na ulicę Taitbout, o dwa kroki od tej sceny, która rozegrała się na bulwarze Gand, w porze obiadowej. Okoliczność ta ocaliła ich przed zwyczajnem w takich razach zbiegowiskiem. De Marsay wstąpił po Lucjana, którego dwaj dandysi zmusili aby spożył z nimi wesoło obiad w Kawiarni Angielskiej, gdzie się upili.
— Mocny jesteś na szpady? spytał de Marsay.
— Nigdy nie miałem szpady w ręku, odparł Lucjan.
— Na pistolety? rzekł Rastignac.
— W życiu nie strzelałem.
— Masz tedy za sobą traf, jesteś groźnym przeciwnikiem, możesz położyć swego partnera, rzekł de Marsay.
Lucjan zastał, bardzo szczęśliwie, Koralję w łóżku, uśpioną.
Aktorka dostała nieoczekiwanie rolę w małej sztuce, znalazła odwet, zbierając zasłużone a nie kupne oklaski. Wieczór ten, którego nie spodziewali się jej wrogowie, skłonił dyrektora do oddania jej głównej roli w sztuce Kamila Maupin; odkrył bowiem wreszcie przyczynę niepowodzenia Koralji przy debiucie. Podrażniony intrygami Floryny i Natana dla położenia aktorki na której mu zależało, dyrektor obiecał Koralji poparcie właścicieli teatru.
O piątej rano, Rastignac wstąpił po Lucjana.
— Oto program, rzekł de Marsay z chwilą gdy powóz potoczył się przedmieściem St.-Denis. Pistolety, dwadzieścia pięć kroków, idąc do mety powoli, do piętnastu. Każdy ma prawo do pięciu kroków i trzech strzałów, nie więcej. Cobądź się stanie, zobowiązujecie się na tem poprzestać. My nabijamy pistolety przeciwnika, jego świadkowie twoje. Broń wybrali wspólnie świadkowie u rusznikarza. Mogę ci powiedzieć, żeśmy pomogli przypadkowi, strzelacie się pistoletami kawaleryjskimi.
Dla Lucjana życie stało się złym snem; obojętne mu było żyć albo umrzeć. Odwaga właściwa samobójstwu pomogła mu tedy rozwinąć całą brawurę w oczach świadków. Stał, nie ruszając się, w miejscu. Obojętność ta zrobiła wrażenie zimnego rachunku: osądzono poetę za tęgiego gracza. Michał doszedł aż do mety. Przeciwnicy dali ognia równocześnie, stopień zniewagi bowiem uznano za równy. Za pierwszym strzałem, Chrestien drasnął podbródek Lucjana, którego kula przeszła o dziesięć stóp nad głową przeciwnika. Za drugim, kula Michała utkwiła w kołnierzu surduta; na szczęście był grubo pikowany aksamitem. Za trzecim, Lucjan otrzymał kulę w pierś i upadł.
— Trup? spytał Michał.
— Nie, odparł chirurg, wyliże się.
— Tem gorzej, rzekł Michał.
— Och, tak, powtórzył Lucjan, zalewając się łzami.
O południu, nieszczęsne dziecko znalazło się u siebie w łóżku; trzeba było pięciu godzin i wielkich ostrożności aby go przewieźć. Mimo iż stan nie był rozpaczliwy, wymagał uwagi; gorączka mogła sprowadzić komplikacje. Koralja zdławiła rozpacz i zgryzoty. Przez cały czas niebezpieczeństwa, spędzała noce z Berenice przy łóżku, ucząc się roli. Groźny stan trwał dwa miesiące. Biedna istota grała niekiedy rolę żądającą wesołości, gdy w duchu mówiła sobie:
— Biedny Lucjan może umiera w tej chwili.
Przez cały czas pielęgnował Lucjana Bianchon. Poeta zawdzięczał życie poświęceniu tego przyjaciela, mimo iż tak żywo dotkniętego. D’Arthez zwierzył Horacemu tajemnicę odwiedzin Lucjana, usprawiedliwiając biednego poetę. W chwili przytomności (Lucjan miał atak bardzo poważnej gorączki nerwowej) Bianchon, który podejrzewał d’Artheza o wybieg wspaniałomyślności, wypytał chorego; Lucjan oświadczył, iż, oprócz poważnego krytycznego artykułu nie pisał żadnej notatki o książce d’Artheza.
Z końcem miesiąca, Fendant i Cavalier zgłosili upadłość. Bianchon szepnął aktorce, aby utaiła ten straszliwy cios Lucjanowi. Słynny romans Gwardzista Karola IX-go, ogłoszony pod dziwacznym tytułem, nie miał żadnego powodzenia. Aby wycisnąć trochę pieniędzy przed upadłością, Fendant, bez wiedzy Cavaliera, sprzedał hurtem to dzieło kramarzom, którzy pozbywali się go po niskiej cenie w drodze kolportażu. W tej chwili, książka Lucjana stroiła parapety mostów i wybrzeży Sekwany. Pokątni księgarze którzy wzięli pewną ilość egzemplarzy, stanęli w obliczu znacznej straty wskutek tego obniżenia ceny: cztery tomy in 12°, zakupione po cztery franki pięćdziesiąt, szły obecnie po dwa i pół. Spekulanci wydawali krzyki zgrozy, a dzienniki zachowywały najgłębsze milczenie. Barbet nie przewidział tej klapy, wierzył w talent Lucjana; wbrew swoim obyczajom, ubrał się w dwieście egzemplarzy; perspektywa straty doprowadziła go do szaleństwa; wygadywał na Lucjana niemożliwe rzeczy. Barbet powziął postanowienie heroiczne: przez upór właściwy skąpcom, złożył egzemplarze w kącie magazynu i pozwolił kolegom pozbywać się książki za bezcen. Później, w r. 1824, kiedy piękna przedmowa d’Artheza, zalety książki i dwa artykuły napisane przez Leona Giraud przywróciły temu dziełu jego wartość, Barbet wyprzedał swoje egzemplarze, pojedyńczo, po cenie dziesięć franków. Mimo ostrożności Berenice i Koralji, niepodobna było przeszkodzić Hektorowi Merlin odwiedzić umierającego przyjaciela; jakoż dał mu wypić, kropla po kropli, gorzki kielich tego buljonu! Jest to słowo używane w księgarstwie dla określenia haniebnej operacji, jakiej dokonali Fendant i Cavalier, wydając książkę nowicjusza. Martainville, jedyny wierny Lucjanowi, napisał wspaniały artykuł w obronie dzieła; ale zacietrzewienie i liberałów i ministerjalnych przeciw naczelnemu redaktorowi Arystarcha, Białej chorągwi i Sztandaru było takie, iż wysiłki tego niezmordowanego atlety oddającego zawsze liberałom dziesięć obelg za jedną, zaszkodziły Lucjanowi. Mimo żywości ataków rojalistycznego szermierza, żaden dziennik nie podjął rękawicy. Koralja, Berenice i Bianchon zamknęli drzwi rzekomym przyjaciołom Lucjana, który protestowali z oburzeniem, ale niepodobna ich było zamknąć woźnym trybunału. Wskutek upadłości Fendanta i Cavaliera akcepty podlegały natychmiastowemu pościgowi, na mocy jednego z paragrafów kodeksu, godzącego dotkliwie w prawa żyranta, który, w ten sposób, pozbawiony jest przywilejów terminu. Najbardziej bezlitosnym prześladowcą Lucjana stał się Camusot. Widząc to nazwisko, aktorka zrozumiała straszliwy i upokarzający krok, do którego zmuszony był poeta, dla niej tak anielski; pokochała go za to dziesięć razy więcej i nie mogła się zdobyć na to aby iść błagać Camusota. Przyszedłszy szukać swego jeńca, straż trybunalska zastała go w łóżku i wzdragała się go ująć; udali się do Camusota, nim zwrócili się do prezydenta trybunału z prośbą o wskazanie domu zdrowia gdzie będą mogli umieścić dłużnika. Camusot przybiegł natychmiast na ulicę de la Lune. Koralja zeszła i wróciła na górę, trzymając w ręku akt pościgu, w którym, w myśl dopisku na akcepcie, traktowano Lucjana jako kupca. W jaki sposób uzyskała te papiery od Camusota? jakie dała obietnice? Milczała głucho, ale wróciła wpół-martwa. Koralja grała w sztuce Kamila Maupin i wiele przyczyniła się do sukcesu znakomitej hermafrodytki literackiej. Kreacja tej roli była ostatnią iskierką tej pięknej lampy. Podczas dwudziestego przedstawienia, w chwili gdy Lucjan, już prawie zdrów, zaczynał przechadzać się, jeść i mówił o powrocie do pracy, Koralja rozchorowała się: trawiła ją tajemna zgryzota. Berenice mniemała zawsze, iż, aby ocalić Lucjana, przyrzekła wrócić do Camusota. Aktorka zaznała tej męki, iż patrzała jak jej rolę oddają Florynie. Natan zagroził wojną teatrowi Gymnase, gdyby Floryna nie dostała jej po Koralji. Grając do ostatniej chwili aby nie dać sobie wydrzeć roli, Koralja wyczerpała ostatek sił: podczas choroby Lucjana, teatr udzielił jej paru zaliczek, nie mogła nic żądać z kasy. Mimo najlepszej chęci, Lucjan nie mógł jeszcze pracować; zresztą, pielęgnował Koralję na zmianę z Berenice: biedne stadło doszło przeto do ostatecznej nędzy. Miał przynajmniej to szczęście, iż znalazł w Bianchonie biegłego i poświęconego lekarza, który przytem wyrobił mu kredyt w aptece. Niebawem, dostawcy i gospodarz domu dowiedzieli się o położeniu Koralji i Lucjana. Meble zajęto. Modniarka i krawiec, nie lękając się już dziennikarza, zaczęli ścigać parę cyganów wszelkiemi środkami. W końcu, już tylko aptekarz i masarz dawali kredyt nieszczęśliwym dzieciom. Lucjan, Berenice i biedna chora musieli blisko tydzień jadać tylko wieprzowinę pod wszelkiemi pomysłowemi i urozmaiconemi formami, jakie jej dają masarze. Wędlina, rozpalająca z natury, pogorszyła stan chorej. Lucjan, zmuszony nędzą, udał się do Stefana Lousteau przypomnieć tysiąc franków, które ten dawny przyjaciel, ten zdrajca, był mu winien. Był to, wśród wszystkich nieszczęść, krok który go kosztował najwięcej. Lousteau nie mógł już pokazać się u siebie, na ulicy la Harpe, sypiał u przyjaciół, ścigany, tropiony jak zając. Lucjan zdołał znaleźć swego złowrogiego inicjatora w świat literacki jedynie u Flicoteaux. Lousteau jadał przy tym samym stoliku, gdzie Lucjan spotkał go, na swoje nieszczęście, w dniu w którym wydarł się d’Arthezowi. Lousteau ofiarował mu obiad i Lucjan przyjął! Kiedy, wychodząc od Flicoteaux, Klaudjusz Vignon, obiadujący tam tego dnia, Lousteau, Lucjan i wielki nieznajomy który zastawiał garderobę u Samanona, chcieli się udać do kawiarni Voltaire na kawę, nie mogli złożyć trzydziestu su, gromadząc wszystkie miedziaki jakie im zostały w kieszeniach. Zapuścili się w ogród Luxemburgu, w nadziei spotkania jakiego księgarza, i ujrzeli w istocie jednego z najsłynniejszych drukarzy owego czasu, którego Lousteau poprosił o czterdzieści franków. Lousteau podzielił sumę na cztery równe części: każdy wziął jedną cząstkę. Nędza zdławiła u Lucjana wszelką dumę, wszelkie uczucie; płakał wobec trzech artystów, opowiadając swoje położenie. Ale każdy z kolegów miał równie straszliwy dramat do opowiedzenia: kiedy każdy wytrząsnął swoją paczkę, poeta okazał się najmniej nieszczęśliwy z czterech... To też, wszyscy potrzebowali zapomnieć, i swoich nieszczęść i swoich myśli, które zdwajały nieszczęście. Lousteau pobiegł do Palais Royal rzucić na stół ruletki dziesięć franków które mu zostały. Wielki nieznajomy, mimo iż miał anielską kochankę, udał się do plugawego domu, zanurzyć się w kałuży niebezpiecznych rozkoszy. Vignon poszedł do Rocher de Cancale, z zamiarem wypicia tam dwóch flaszek bordo, aby się wyzuć z rozumu i pamięci. Lucjan opuścił Klaudjusza Vignon na progu, odmawiając udziału w wieczerzy. Uściskowi ręki, jaki wielki człowiek z prowincji wymienił z jedynym dziennikarzem który nie okazał się jego wrogiem, towarzyszyło okropne ściśnięcie serca.
— Co robić? spytał.
— Na wojnie jak na wojnie, odparł wielki krytyk. Książka twoja jest piękna, ale zrobiła ci zawistnych, czeka cię długa i trudna walka. Talent, to straszliwa choroba. Każdy pisarz nosi w sercu potwora, który, podobny tasiemcowi w jelitach, pożera w nim uczucia w miarę jak się rozwijają. Kto kogo pokona? choroba człowieka, czy człowiek chorobę? Zaiste, trzeba być wielkim człowiekiem, aby utrzymać równowagę między swoim genjuszem a charakterem. Talent rośnie, serce wysycha. O ile nie jest kolosem, o ile nie ma barków Herkulesa, człowiek zostaje bez serca albo bez talentu. Ty jesteś wątły i nikły, ulegniesz, dodał, wchodząc do restauracji.
Lucjan wrócił do domu, rozmyślając nad tym straszliwym wyrokiem, którego głęboka prawda oświetlała mu życie literackie.
— Pieniędzy! krzyczał w nim głos.
Wystawił sam, na własne zlecenie, trzy tysiącfrankowe weksle płatne za jeden, dwa i trzy miesiące od daty, naśladując, z doskonalą sztuką, podpis Dawida Séchard; poręczył je swojem nazwiskiem, i, nazajutrz, zaniósł do Métiviera, handlarza papieru z ulicy Serpente, który przyjął je bez trudności. Lucjan napisał parę słów do szwagra aby go uprzedzić o tym zamachu na jego kasę, przyrzekając, wedle zwyczaju, wystarać się o gotówkę na termin. Po spłaceniu długów, zostało trzysta franków, które poeta oddał wiernej Berenice, prosząc aby mu odmówiła w razie gdyby chciał zaczerpnąć z tych pieniędzy: lękał się, by go nie porwała chęć spróbowania szczęścia w grze. Lucjan, ożywiony posępną, zimną i milczącą wściekłością, wziął się do pisania swoich najdowcipniejszych artykulików, czuwając przy blasku lampy obok łoża Koralji. Kiedy szukał w głowie myśli, widział tę ubóstwianą istotę, białą jak porcelana, piękną pięknością umierających, uśmiechającą się doń blademi wargami, z oczyma błyszczącemi jak oczy kobiet które podcina zarówno choroba jak zgryzota. Lucjan posyłał artykuły do dzienników; ale, ponieważ nie mógł sam obchodzić redakcyj aby męczyć naczelnych redaktorów, artykuły nie pojawiały się. Kiedy się zdecydował udać do dziennika, Teodor Gaillard, który udzielił mu już zaliczek i który później skorzystał z tych djamentów literackich, przyjmował go chłodno.
— Bierz się w kupę, mój drogi; nie znać już twego dawnego dowcipu, nie daj się, miej werwę! mówił.
— Ten Lucuś miał w brzuchu tylko swoją powieść i pierwsze artykuły, wykrzykiwali Felicjan Vernou, Merlin i wszyscy zawistni, kiedy była mowa o Lucjanie u Dauriata lub w Wodwilu. Przysyła nam rzeczy wprost opłakane.
Nie mieć nic w brzuchu, wyrażenie uświęcone w dziennikarskiej gwarze, mieści w sobie ostateczny wyrok, od którego, skoro raz padnie, trudno apelować. To słówko, obnoszone wszędzie, zabijało Lucjana, bez jego wiedzy zresztą, wówczas bowiem miał utrapienia przechodzące jego siły. Pośród druzgocącej pracy, ścigany za akcepty Dawida Séchard, uciekał się do doświadczenia Camusota. Dawny protektor Koralji był natyle szlachetny aby wesprzeć Lucjana. To okropne położenie trwało dwa miesiące, znaczone mnogimi papierami stemplowymi, które, za radą Camusota, Lucjan odsyłał do Desroches’a, przyjaciela Blondeta, Bixiou i des Lupeaulx.
Z początkiem sierpnia, Bianchon powiedział poecie, że Koralja jest stracona i że ma przed sobą już tylko kilka dni. Berenice i Lucjan strawili te nieszczęsne dni płacząc, niezdolni ukryć łez przed biedną dziewczyną, rozpaczającą iż śmierć rozłącza ją z Lucjanem. Dziwnym nawrotem, Koralja zażądała, aby Lucjan sprowadził jej księdza. Aktorka chciała pojednać się z Kościołem i umrzeć w pokoju. Koniec jej był chrześcijański, skrucha szczera. Ta agonja i śmierć do reszty odjęły Lucjanowi siły i odwagę. Poeta trwał w zupełnem odrętwieniu, siedząc w fotelu, przy łóżku Koralji, nie przestając patrzeć na nią, do chwili w której oczy aktorki przesłoniły się całunem śmierci. Była piąta rano. Ptaszek jakiś zabłąkał się między doniczki z kwiatami za oknem i zawiódł śpiew. Berenice, na kolanach, całowała rękę Koralji, stygnącą pod jej łzami. Na kominku leżało jedenaście su. Lucjan wyszedł popychany rozpaczą, która doradzała mu żebrać jałmużny na pogrzeb kochanki, lub też rzucić się do stóp margrabiny d’Espard, hrabiego du Châtelet, pani de Bargeton, panny des Touches lub groźnego dandysa de Marsaya: nie czuł już w sobie dumy ani siły. Aby wydobyć trochę pieniędzy, zaciągnąłby się na żołnierza! Dotarł, wolnym i opieszałym krokiem, do willi panny des Touches, wszedł nie zwracając uwagi na nieład swego stroju i poprosił aby go oznajmiono.
— Pani położyła się o trzeciej rano, nikt nie może wejść do niej aż zadzwoni, odparł kamerdyner.
— Kiedyż zwykle dzwoni?
— Nigdy przed dziesiątą.
Lucjan napisał wówczas rozpaczliwy list, z tych w których błyszcząca nędza nie ukrywa już niczego. Niegdyś, kiedy Lousteau mówił mu o prośbach zanoszonych przez młode talenty do Finota, Lucjan powątpiewał o możliwości takich upodleń: dziś, pióro unosiło go może poza granice, w jakie niedola wtrąciła jego poprzedników. Wracał ogłupiały i zgorączkowany, przez bulwary, nie podejrzewając jakie straszliwe arcydzieło podyktowała mu rozpacz; spotkał Barbeta.
— Barbet, pięćset franków? rzekł, podając mu rękę.
— Nie, dwieście, odparł księgarz.
— Ach, więc ty masz serce!
— Tak, ale mam też i interesy. Straciłem na panu dużo pieniędzy, dodał, opowiedziawszy mu bankructwo Fendanta i Cavaliera, dajże mi pan coś zarobić.
Lucjan zadrżał.
— Jesteś pan poetą, musisz umieć robić wszelkiego rodzaju wiersze, ciągnął księgarz. Potrzeba mi lekkich piosenek, aby je wmięszać w piosenki zaczerpnięte z rozmaitych autorów; w ten sposób zabezpieczam się od procesu o nadużycie i będę mógł sprzedawać na bulwarach zbiorek po pół franka. Jeśli się pan podejmie przysłać jutro dziesięć dobrych piosenek pijackich, albo też trochę... ten... rozumiesz? dam panu dwieście franków.
Lucjan wrócił do domu: zastał Koralję wyciągniętą prosto i sztywnie na marach, zawiniętą w liche płótno, które Berenice szyła płacząc. Gruba Normandka zapaliła cztery świece w rogach łóżka. Na twarzy Koralji błyszczał ten kwiat piękności, który tak głośno przemawia do żywych, zwiastując im zupełny spokój. Podobna była do młodych dziewczątek chorych na blednicę; zdawało się chwilami, że te fioletowe wargi rozchylą się i wyszepczą imię Lucjana, to samo, które, złączone z imieniem Boga, poprzedziło jej ostatnie tchnienie. Lucjan polecił służącej, aby zamówiła w zakładzie kondukt nie przekraczający dwustu franków, z nabożeństwem w skromnym kościółku Zwiastowania. Skoro Berenice wyszła, poeta siadł przy stole, przy ciele biednej kochanki, i ułożył dziesięć swawolnych piosenek, na popularne melodje. Doświadczył niepojętych męczarni, nim zdołał się wziąć do pracy; ale wreszcie, poddał inteligencję swoją usługom konieczności, tak jakgdyby nic nie przeszedł. Dopełniał już straszliwego wyroku Klaudjusza Vignon, co do rozdziału jaki następuje pomiędzy sercem a mózgiem. Co za noc spędził biedny dzieciak, wypruwając z siebie wiersze przeznaczone by je śpiewano w szynku, a pisane przy blasku żałobnych świec, obok księdza który modlił się za Koralję!... Nazajutrz rano, Lucjan, ukończywszy ostatnią piosenkę, próbował ją podłożyć pod modną wówczas melodję; słysząc jak śpiewa, Berenice i ksiądz zlękli się czy nie oszalał:

W piosence, przyjaciele,
Morał to rzecz jałowa,
Na co dumać zbyt wiele
I składać górne słowa;
Gdy Bakcha sok cudowny
Rozgrzeje nam żołądek,
Ten wówczas jest wymowny,
Kto gwiżdże na rozsądek!
A więc,
A więc:
Pijmy, żyjmy,
Żyjmy, pijmy,
Z reszty sobie drwijmy!

Kto pije, żyje zdrowo,
Hipokrat tak powiada,
A że tam to lub owo
Już służbę wypowiada,
Do czarta z miłostkami,
Kiep wzdycha do kochanek:
Wystarczym sobie sami,
Byle był pełny dzbanek!
A więc,
A więc:
Pijmy, żyjmy.
Żyjmy, pijmy,
Z reszty sobie drwijmy!

Skąd się tu bierze człowiek
Odgadnąć nie jest sztuka,
Lecz, po zamknięciu powiek,
Do jakich wrót zapuka?

Któżby się troszczył o to!
Raz żyjem! tam do licha!
Z podwójną więc ochotą
Raj sączmy dziś z kielicha:
A więc,
A więc:
Pijmy, żyjmy,
Żyjmy, pijmy,
Z reszty sobie drwijmy!

W chwili gdy poeta śpiewał ten straszliwy ostatni kuplet, weszli Bianchon i d’Arthez i zastali go w paroksyzmie przygnębienia: wylewał strumienie łez i nie miał już sił aby przepisać na czysto piosenki. Kiedy, wśród łkań, odmalował swoje położenie, ujrzał łzy w oczach słuchaczy.
— To, rzekł d’Arthez, maże wiele błędów!
— Szczęśliwi którzy znajdują piekło na ziemi, rzekł poważnie ksiądz.
Widok pięknej umarłej, uśmiechającej się do wieczności, widok kochanka kupującego jej grób zapomocą podkasanych piosenek, Barbet opłacający koszta ostatniej posługi, te cztery świece dokoła aktorki, której spódniczka i czerwone pończochy z zielonemi strzałkami przyprawiały niegdyś o dreszcz całą salę, wreszcie, przy drzwiach, ksiądz który pojednał ją z Bogiem, wracający do kościoła aby odmówić mszę za zbawienie tej która tyle kochała! wszystkie te wielkości i ohydy, te cierpienia zmiażdżone ciężarem konieczności zmroziły wielkiego pisarza i wielkiego lekarza. Usiedli, nie mogąc wymówić słowa. Wszedł służący i oznajmił pannę des Touches. Piękna i szlachetna dziewczyna zrozumiała wszystko, podeszła żywo do Lucjana, uścisnęła mu dłoń i wsunęła w nią dwa tysiącfrankowe bilety.
— Już nie czas, rzekł, rzucając jej martwe spojrzenie.
D’Arthez, Bianchon i panna des Touches opuścili Lucjana dopiero wówczas, kiedy ukołysali jego rozpacz najsłodszemi słowy; ale wszystkie sprężyny były w nim strzaskane. O południu, Biesiada, z wyjątkiem Michała Chrestien, którego wszelako wywiedziono z błędu co do rozmiarów winy Lucjana, znalazła się w kościółku Zwiastowania; oprócz nich Berenice, panna des Touches, dwie podrzędne aktorki z Gymnase, garderobiana i nieszczęśliwy Camusot. Mężczyźni odprowadzili aktorkę aż na Père-Lachaise. Camusot, który płakał gorącemi łzami, przyrzekł uroczyście Lucjanowi zakupić, na wieczny czas, kawał ziemi i wznieść na nim kolumienkę z napisem:

KORALJA,

pod spodem zaś:

ZMARŁA
W DZIEWIĘTNASTYM ROKU ŻYCIA
W SIERPNIU 1822

Lucjan został sam aż do zachodu słońca na tym pagórku, z którego oczy jego obejmowały Paryż.
— Któż będzie mnie kochał? pytał sam siebie. Prawdziwi przyjaciele gardzą mną. Cokolwiekbym uczynił, wszystko wydawało się szlachetne i piękne tej która tu leży! Mam już tylko siostrę, Dawida i matkę! Co oni tam myślą o mnie!
Biedny wielki człowiek z prowincji wrócił na ulicę de la Lune, gdzie doznał tak silnego wrażenia na widok pustego mieszkania, że przeniósł się do lichego hotelu na tej samej ulicy. Dwa tysiące panny des Touches opłaciło wszystkie długi, ale dopiero łącznie z sumą uzyskaną ze sprzedaży mebli. Berenice i Lucjan zostali ze stoma frankami, które żywiły ich dwa miesiące. Czas ten spędził Lucjan w chorobliwem przygnębieniu: nie mógł ani pisać, ani myśleć, poddawał się boleści; Berenice litowała się patrząc na niego.
— Gdyby pan zechciał wrócić do swoich, w jaki sposób zdołasz się tam dostać? odparła na wykrzyknik Lucjana, który wspominał siostrę, matkę i Dawida.
— Pieszo, odparł.
— I tak trzeba pieniędzy na życie i noclegi. Gdybyś pan robił dwanaście mil dziennie, potrzebowałbyś przynajmniej dwudziestu franków.
— Będę je miał, odparł.
Wziął ubrania i wykwintną bieliznę, zostawił jedynie to co ściśle potrzebne i udał się do Samanona, który ofiarował pięćdziesiąt franków. Błagał lichwiarza aby dał przynajmniej tyle ile trzeba na opłacenie dyliżansu, nie mógł go zmiękczyć. W napadzie wściekłości, Lucjan pobiegł jak stał do Frascati, spróbował szczęścia i wrócił bez grosza. Kiedy się znalazł w nędznym pokoiku, poprosił Berenice aby mu dała szal Koralji. Z kilku spojrzeń, zwłaszcza gdy Lucjan przyznał się do nieszczęśliwej gry, zacna dziewczyna zrozumiała zamiar nieszczęsnego poety: chciał się powiesić.
— Czy pan oszalał, panie Lucjanie? rzekła. Idź się pan przejść i wróć o północy, postaram się o pieniądze; ale idź pan na bulwary i nie zapuszczaj się ku Wybrzeżu.
Lucjan przechadzał się po bulwarach, ogłuszony boleścią, przyglądając się ekwipażom, przechodniom, czując się sam, mały, w tej ciżbie Paryża która wirowała smagana tysiącem interesów. Oglądając myślą brzegi Charente, uczuł pragnienie rodzinnego szczęścia; uczuł jeden z owych błysków siły, zwodzących wszystkie te wpółkobiece natury, nie chciał dać za wygraną, nim nie wyleje serca na łono Dawida i nie zasięgnie rady trojga aniołów które mu pozostały. Wracając, ujrzał Berenice, odświętnie wystrojoną, rozmawiającą z jakimś mężczyzną na błotnistym bulwarze Bonne-Nouvelle, gdzie wystawała na rogu ulicy de la Lune.
— Co ty robisz? rzekł Lucjan, przerażony podejrzeniami jakie powziął na widok Normandki.
— Oto dwadzieścia franków, które mogą mnie kosztować drogo, ale pan pojedzie! odparła, wsuwając cztery pięciofrankówki w rękę poety.
Berenice uciekła, nim Lucjan zdążył się opatrzyć; trzeba bowiem powiedzieć na jego chlubę, pieniądze te paliły mu ręce: chciał je oddać; ale musiał je zachować, jako ostatni stygmat Paryża[44].

Jardies 1832 — Paryż, maj 1839.






  1. Patrz: Dwaj poeci.
  2. Kuratela.
  3. Księżna de Langeais.
  4. Ojciec Goriot.
  5. Dziewczyna o złotych oczach.
  6. Córka Ewy, Muza z zaścianka.
  7. Znane powiedzenie Napoleona o Bogu, że jest zawsze po stronie silniejszych bataljonów. (Przyp. tłóm.).
  8. Sekrety księżnej de Cadignan.
  9. Msza ateusza.
  10. Ludwik Lambert.
  11. Ojciec Goriot, Muza z Zaścianka, etc.
  12. Kawalerskie gospodarstwo, Pierwsze kroki, etc.
  13. Ludwik Lambert.
  14. Sekrety księżnej de Cadignan.
  15. Powiastka Diderota.
  16. Kawalerskie gospodarstwo.
  17. Wielkość i upadek Cezara Birotteau.
  18. Przekład tych trzech sonetów jest pióra Edwarda Leszczyńskiego.
  19. Sonet ten jest pióra Teofila Gautier, który uczynił zeń podarek Balzakowi.
  20. Rossignol, słowik, a w ówczesnej gwarze literackiej książka która „nie idzie“, zalegając magazyny i antykwarnie.
  21. Chłopi, Córka Ewy, Blaski i nędze życia kurtyzany, Gabinet starożytności etc.
  22. Córka Ewy.
  23. Canalis, fikcyjna postać, pod którą Balzac często mierzy satyrycznymi rysami w Lamartine’a.
  24. Córka Ewy.
  25. Wielkość i upadek Cezara Birotteau.
  26. Kawalerskie gospodarstwo, Król Cyganerji.
  27. Wielkość i upadek Cezara Birotteau.
  28. Spryciarz.
  29. Wielkość i upadek Cezara Birotteau.
  30. Pierwsze kroki.
  31. Dziewczyna o złotych oczach.
  32. Cezar Birotteau.
  33. Król cyganerji.
  34. Stara panna, Blaski i nędze życia kurtyzany.
  35. Kawalerskie gospodarstwo.
  36. Molier, Uczone Białogłowy.
  37. Ojciec Goriot.
  38. Bank Nucingena.
  39. Bohater sztuki Lesage’a o finansistach.
  40. Oset, po francusku Chardon.
  41. Cezar Birotteau, Córka Ewy.
  42. Chateaubriand.
  43. Mon chancellier vous dira le reste, znane w drastycznej legendzie powiedzenie Stanisława Leszczyńskiego, które tu sparodjowano.
  44. Dalszy ciąg dziejów Lucjana znajdzie czytelnik w powieści Cierpienia wynalazcy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.