Z życia awanturnika/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z życia awanturnika
Podtytuł obrazki współczesne
Wydawca Tygodnik Wielkopolski
Data wyd. 1872
Druk Drukiem J. I. Kraszewskiego (Dr. W. Łebiński)
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Całe dwa lata upłynęły po opisanych wypadkach — dwa długie lata, które po sobie prawie żadnego nie pozostawały widomego śladu. Często tak zewnętrzna skorupa człowieka pozostaje nienaruszona na pozór, chociaż ją powoli, wewnątrz wykruszają siły, których działanie dopiero w chwili ostatniéj się objawia.
Po pamiętnym dniu tym u doktorowéj — prezes przez tydzień może nie wychodził z domu, — znać obawiał się jakiegoś wybuchu, który wcale nie nastąpił. Mógł sobie nawet wyobrazić, że się go zlękła biedna kobieta i że wszelkich kroków dalszych zaprzestała. — W istocie nic na zewnątrz nie wyszło z tego co uradzono naówczas... Po gromie, który padł tego dnia uroczysta nastąpiła cisza — cisza śmierci i grobu. Panna Tola wyjechała wkrótce na wieś, Kudełka zakopał się w swoich książkach, ks. Salviani powrócił do Włoch, doktorowa chodziła do kościoła, odwiedzała ubogich, przyjmowała małe kółko znajomych, i tylko się już więcéj u prezesów nie ukazała. Sama prezesowa, piękna owa Żuljetta znać przez męża nie wtajemniczona, pukała po kilkakroć do jéj drzwi, zawsze zbywana grzecznie tém, że pani w domu nie ma. Gdy się spotkały gdziekolwiek; doktorowa jéj widocznie unikała a naglona w rozmowie dała uczuć, że dawne stosunki zostały zerwane. Przyczyny nie mogła odgadnąć piękna Żuljetta, spytała o nie męża — a ten obojętnie i pogardliwie odpowiedział.
— Kto tam może odgadnąć, co się kobiecie takiéj jak ona w głowie ubrda? Cóż dziwnego, że zrywa z nami bez przyczyny... tak samo postępowała całe życie. Hrabianka, mimo woli familji poszła za proletarjusza — osoba majętna, owdowiawszy mogła to głupstwo naprawić — nie — została wdową, aby grać rolę nieszczęśliwéj, poświęcającéj się dla biednych. — Chciała się im oddać czemuż nie wstąpiła do klasztoru... Bzdurstwo i nic więcéj.
Rozmyśliwszy się prezes z miną jakąś tajemniczą dorzucił.
— Bardzom rad, że stósunki się zrywają, nie były one dla ciebie właściwe. Dałem uczuć doktorowéj, że mi się nie podobają pewne figury zbyt poufale do jéj domu, w różnych porach uczęszczające... Ludzie już gadają o jesiennych romansikach... wcale nie ładnych. Babie się chciało być swobodną, odwróciła się do nas plecami — to i lepiéj.
Żuljetta zamilkła — skończyło się na tém, starała się coś dowiedzieć o tych romansikach jesiennych doktorowéj, ale mimo bacznego nastawianie ucha, najmniejsza ją nigdy o nich wieść nie doszła. — Piękna Żuljetta nie zwykła była nazbyt ściśle roztrząsać tego co jéj mąż mówił, wierzyła w niego jak w ewangelję.
Prezes ze swéj strony po kilku miesiącach, sądząc że doktorowa miała czas ochłonąć i że sama musi pragnąć zbliżyć się do niego, próbował spotykając ją — zapomnieniem okrywszy przeszłość — odnowić dawne stosunki — lecz doktorowa nie odpowiadając na pytania, nie chcąc go znać ani widzieć, odwracała się uparcie. — Musiał więc zaprzestać, ale go ta wzgarda bolała i zemstę za nią żywił w sercu. Ludziom dawał do zrozumienia, że oni sami zerwali z doktorową, przekonawszy się, iż ma początki lekkiego pomięszania, które obcowanie z nią czynią, co najmniéj nieprzyjemném. —
Starania doktorowéj i Toli o odzyskanie zniszczonych papierów, niezmiernie przeciągnięte zostały najprzód chorobą ks. Salvianiego, a następnie jego zgonem... Nie przestawano wszakże zabiegać i kołatać — choć zdawało się, że z przeciwnéj téż strony usiłowano przeszkodzić. —
Wszystko to przez lat dwa tak się utarło, zapomniało, tak nowemi gruzami życia narosło, jakby na wieki pójść miało w zapomnienie.
Profesor Kudełka jakkolwiek w jego wieku rok każdy brzemienia znacznego dodawał — nie posunął się bardzo. Pozostała mu dawna żywość i poczciwe niezawiędłe serce. Spał mniéj to pewna i jadł bardzo mało, szkieł mocniejszych do czytania używał, ale na mózgu nie postarzał, pamięci nie stracił — i nawet owego pięknego fraka granatowego nosić nie poprzestał...
Panna Tola przyjeżdżała czasem do miasta dla odwiedzenia doktorowéj, ona jeździła do niéj na wieś, spędzając tam czasem po kilka tygodni. Kudełka nawet spędzał wakacyjnych dni kilkanaście herboryzując w lasach pięknéj heroiny, ale na dłużéj od książek swoich oderwać się nie mógł. — Przez cały ten czas, mimo najtroskliwszych poszukiwań śladu pobytu pana Teodora Murmińskiego nie odkryto.
Że jednak żyć musiał wszelkie było prawdopodobieństwo, gdyż dwa razy w sposób tajemniczy zgłaszał się do profesora. Listy te przychodziły mu przez jakieś okazje, bez żadnego stępla i nie zawierały nic oprócz pozdrowienia. Ton ich wszakże, sposób pisania pocieszał tém, że zdawał się dowodzić pewnego spokoju ducha i przejednania z życiem.
Za każdym razem profesor z listem biegł do doktorowéj, doktorowa posyłała go Toli. Nie było tajemnicą dla przyjaciółki, że piękna panna, która się tego dawniéj zapierała — od ostatniego spotkania z Teodorem zachowała dlań ożywione uczucie — które próbę dwóch lat przetrwało zwycięzko.
Właśnie w tym roku wiosną, zaproszona doktorowa pojechała była na wieś do Toli, aby tam słowików posłuchać — gdy jednego dnia około godziny trzeciéj, profesor Kudełka przez wszystkich mieszkańców tego domu, w którym od tak dawna zamieszkiwał, posądzony został o nagłego oszusta.
Rzecz się miała w sposób następujący:
Profesor swoim zwyczajem udał się był do biblioteki po obiedzie. Dla pomocy wziął z sobą ubogiego ucznia, który mu książki zdejmował, otrzepywał i na pułki układał.... Tego dnia po dwu leciech oczekiwania przypadła koléj na stare bukiny, nabyte po ks. Jeremim, których dotąd baczniéj nigdy nie rozpatrywał Kudełka... Na górnéj pułce stał w futerale dobrze zamkniętym, gruby tom z napisem złoconemi głoskami: Breviarium romanum.
Profesor wskazał go uczniowi ręką i rzekł.
— Pokaż no mi ten brewiarz w futerale, raz go trzeba przecie wyegzaminować jak należy, bo jeśli edycya nowsza, to go któremu księdzu daruję.
Pyłu było na futerale co niemiara. Otrzepawszy starannie, uczeń chciał ułatwić staremu zajrzenie do książki dobywając ja z tego pudełka. Wierzch zszedł dosyć łatwo, ale gdy przyszło wysuwać samą książkę, student, choć ją między kolana wziął i z całéj mocy męcząc się usiłował wydostać, upadł a nic nie zrobił. Dopieroż Kudełka podniósłszy i brewiarz i chłopca, kazał mu z całych sił trzymać za futerał, a sam dobrze księgę ująwszy, z wielkim wysiłkiem ledwie nie ledwie ją z tych kleszczów uwolnił. Spotnieli oba. — Profesor położył książkę na kolanach i miał tytułu szukać, gdy mu się sama rozpadła na dwoje... i — między kartami drukowanemi... ukazał się ogromny pakiet papierów, pięciu pieczęciami obwarowany...
On to sprawił, że brewiarzowi tak nie łatwo przyszło się wydostać na światło dzienne... Profesor chwycił kopertę... i krzyknął ze zdziwienia.
Stało na niéj charakterem bardzo wyraźnym.
„Na ręce ks. prałata Jeremiego Zakliki, dla syna mojego Teodora Murmińskiego, do rąk własnych.“
Niżéj był podpis prezesowéj, imię de domo, primo voto i secundo. — Podpisała się Murmińska!“
Był to ten nieszczęsny depozyt, który ks. Jeremiemu spokojnie umrzeć nie dawał, którego tyle się naszukał ks. Strużka, a który z książkami razem dostał się opatrznościowo w ręce poczciwego staruszka. Pakiet był gruby, tak że łatwo go było posądzić iż oprócz papierów, znaczną snmmę pieniędzy zawierać musiał.
Profesor uchwyciwszy go oburącz, rzucił brewiarz, potrącił chłopca i wyleciał jak oparzony, wołając — koni! koni!
Krzyczał tak głośno i tak niepomiarkowanie, iż służba cała z domu wybiegła, i poczęli się ze starego szaleńca śmiać trzymając za boki — był bowiem na pół nieprzytomny. W chwili gdy ten legat znalazł, przyszło mu na myśl, że ma lat przeszło osiemdziesiąt, że tak samo jak ks. Zaklika umrzeć może, a koperta w gorsze niż jego ręce wpadnie. Chciał ją natychmiast sam odwieść i złożyć pannie Toli, do przechowania, wiedząc, że panny dwudziestokilkoletnie zawsze więcéj mają widoków życia, niż osiemdziesięcioletni profesorowie.
Dopiero śmiech panny Doroty i panny Klary, dwóch garderobianek z pierwszego piętra i dołu — oblał go jak zimna woda. — Profesor kopertę schował do kieszeni, wrócił na górę, chłopca odprawił dając mu talara, aby nie paplał — sam zaś opatrzywszy się w płaszcz, pozamykawszy drzwi, poszedł dopiero na miasto, aby nająć furmankę u znajomego żydka, który go już parę razy na wieś woził.
Nie rozrachował profesor, że będzie musiał w drodze nocować — i ze strachu by mu kto tych papierów nie odkradł, w małéj karczemce na gościńcu zmuszony kilka godzin przepędzić, świecę palił i ani oka nie zmrużył.
Dopiero około dziesiątéj nazajutrz dojechał do dworu w Kalisku... Obie panie siedziały jeszcze przy śniadaniu pod zielonym bluszczem okrytym gankiem od ogrodu, gdy kurzem cały osuty, z resztą włosów w nieładzie — profesor zjawił się wśród nich i padł ze znużenia mówić nie mogąc, na ławkę...
Doktorowa poznała po nim zaraz, że nie darmo przybył... ale twarz poczciwego Kudełki uśmiechała się mimo śmiertelnego zmęczenia — to pocieszało... Tola co najprędzéj zakrzątnęła się około herbaty.
Odetchnąwszy wreszcie, pierwsze słowo, które wyrzekł. — Otom się zhasał!
— A czegożeś się tak spieszył? zapytała doktorowa.
— Obawiałem się umrzeć, mam przeszło osiemdziesiąt lat!
Obie panie rozśmiały się.
— Nie śmiejcie się, zawołał profesor dobywając z kieszeni koperty i rzucając ja na stół — Ot co wiozłem!
Można sobie wystawić zdziwienie i radość tych pań, gdy ujrzały zdobycz. Profesor musiał opowiadać jak się do rąk jego cudownie dostała i przechowała.
— Ale, widzi pani — dodał — a nużby mi fantazya przyszła powrócić na łono Abrahamowe niespodzianie? Biedne człeczysko mógłby był na tém ucierpieć. Nie chciałem mieć na sumieniu.
Nastąpiły narady co poczynać.
— Ani chwili się nie namyślam — zawołał Kudełka — wracam do miasta złożywszy w pewnych rękach depozyt i jutro ogłaszam w gazecie.
— Jak? zapytała doktorowa.
— A no — jak jest. „Daje się wiedzieć panu Teodorowi Murmińskiemu i uprasza znajomych, aby mu oznajmili, gdzie się kolwiek znajduje, — iż depozyt przez ś. p. matkę złożony dla niego, pod jego adresem, ostatnią wolę jéj i legat zawierający... znajduje się w ręku prof. Kudełki. A że wymieniony przeszło lat osiemdziesiąt życia sobie liczy, uprasza pana Teodora, aby go jak najprędzéj odebrać raczył.“
W téj myśli zredagowano ogłoszenie.
Profesor wypoczął, objad zjadł, żydka, który go na trzęsącym wózku przywiózł, odprawił, panna Tola dała mu wygodniéjszy powóz i nim się do miasta dostał, chociaż dosyć późno w nocy.
Drugiego dnia sam poszedł do redakcji i inserat swój zaniósł.
Wieczorem już go w mieście czytano i komentowano, a hałasu i wrzawy narobił nie małéj. Kudełka wcześniéj tego dnia poszedłszy spać, wcale o tém nie wiedział. O dziewiątéj, gdy jeszcze nie ubrany był, zadzwoniono do drzwi.
Prezes majestatyczny, wyprostowany, z namarszczoną brwią ukazał się na progu. Spojrzał na otwierającego mu staruszka, zaledwie skinął mu głową, dobył gazety z kieszeni, wskazał palcem inserat i zawołał głosem groźnym —
— Co to jest?
— To? ogłoszenie.
— Kto to podał?
— Ja.
— Waćpan? Co to ma znaczyć? Nowa intryga czy kalumnia? zawołał prezes, ale jak inne pokuszenia potrafiłem zetrzeć na miazgę, tak i temu podołam.
Kudełka był człek spokojny, podniósł oczy do góry i skłonił się, jakby żegnał prezesa. Ten stał.
— Wytłumaczysz mi pan, co to znaczy?
— O tyle, o ile ja sam to sobie wytłumaczyć umiem — rzekł cicho i bardzo łagodnie profesor, który się wcale nie uląkł groźnego głosu, owszem coś na kształt szyderskięgo uśmieszku sarkastycznego błądziło po jego ustach. Ś. p. pani prezesowa secundo voto Murmińska...
— Co mi waćpan pleciesz? ofuknął prezes.
— To co stoi na kopercie — mówił sobie wolno Kudełka. Ś. p. prezesowa secundo voto Murmińska — powtórzył wyraziście każdą zgłoskę wymawiając — gdy się czuła blizką zgonu, powołała Im. ks. Jeremiego Zaklikę — Panie świeć nad jego duszą — do ostatniéj spowiedzi i wręczenia mu dyspozycji, któréj znać komu innemu powierzyć nie chciała.
Prezes szydersko się śmiał, a Kudełka mówił daléj, nie zwracając na to uwagi.
— Depozyt złożony u ks. Jeremiego nie mógł być wynaleziony po jego śmierci.
— Tak, aleście go sfałszowali — wtrącił prezes.
— To się okaże, to się okaże — spokojnie ciągnął profesor. Z książkami po prałacie, które ja kupiłem, doszedł do rąk moich i dopiero wczoraj go znalazłem.
Głośniéjszym jeszcze śmiechem powitał to prezes.
— Doskonale — tylko trochę niezręcznie! zawołał. I któż to waszym bredniom uwierzy! Za kogóż ludzi macie... intryganci...fałszerze... i ty — stary.
— Za pozwoleniem — wtrącił profesor — ja o zarzut fałszerstwa do sądu pozwę.
— Gdzież te wasze legaty imaginacyjne? Gdzie? to paszkwil tylko ten inserat — wołał prezes — gdzież ten legat?
— Za pozwoleniem, ukłonił się z uśmiechem Kudełka; choć u mnie się na kominku nie pali, lecz cudzém doświadczeniem nauczony, nie mam ochoty zdawać się na dyskrecję Jaśnie Wielmożnego pana. Legat okaże się w swoim czasie.
Krew wystąpiła na twarz dostojnemu panu, popatrzał z góry na małego profesorzynę, który śmiał mu stawić czoło — i począł z innego tonu...
— Panie profesorze, rzekł, ani to jego wiekowi, ani powołaniu właściwém nie jest leść w brudne takie intrygi. Życzę mu, jeśli spokój miły — rzuć to i nie bądź narzędziem ludzi podłych... których ja wcale się nie lękam.
— Pan prezes znasz mnie od lat wielu — odezwał się stary — jestem człowiek spokojny, procu negotiis, ale kiedy mnie Opatrzność używa za narzędzie, takiéj wielkiéj pani trudno nie służyć.
— Ale to są kłamstwa oczywiste! Legat! cóż to za legat! Niema go na świecie, chcieliście tylko mnie i matkę oszkalować w interesie... o to wam szło...
— Jeśli pan prezes sądzi, iż ja dotknięty zarzutem tym — odezwał się stary — pójdę zaraz do kantorku, wydobędę kopertę z pięciu pieczęciami i zechcę mu ją pokazać, abyś mi ją tak wyrwał jak doktorowéj — to się mylisz, JWPan. — Nie — choć stary ale tak niedorzeczny nie jestem.
Bystrem okiem pełném jadu zmierzył go prezes.
— Będę zmuszony prawnie się upomnieć o potwarz... o paszkwil... zawołał groźno.
— Nie jestem od tego — odpowiem i obronię się rzekł profesor.
— Przypuściwszy nawet że coś egzystuje, w chwili gorączki niedorzecznie i nieprzytomnie lub figurycznie zapisanego... mówił dostojny pan — cóż z tego? łajdak ten nie żyje, to jawna rzecz, a sukcesorem ja jestem...
— To sąd rozstrzygnie — dodał Kudełka — nie moja rzecz — nie moja!!
— Powiesz, że mi gdzieś złożył? tu? w sądzie?
— Nie mam obowiązku, zdaje mi się, zdawać panu rachunku — odpowiem przed sądem...
— Stary głowę stracił! w piętkę gonisz! trzęsąc się dodał prezes — z tobą nie ma co gadać.
Kudełka otworzył drzwi i skłonił się.
— Jeszcze raz po ludzku mówmy, — zapierając drzwi silnie krzyknął prezes — masz kopertę jaką?
— Mam...
— Moja matka, w ostatnich chwilach była skutkiem newralgji często pomieszana na umyśle — to wszystkim wiadomo. Kochała do zbytku tego gałgana, mogła mu z czułości dać nazwisko dziecka... to nic nie dowodzi. W takim stanie w jakim ś. p. matka moja schodziła ze świata, czynności żadne nie są ważne. Gdybyś miał sumienie.
— Panie prezesie, przerwał Kudełka, — to rzecz sądu nie moja rozstrzygać. Jeszcze prezes stał, bełkotał, ociągał się, sam wreszcie nie wiedział jak sobie począć z upartym starym.
Zmierzył go parę razy od stóp do głów — mrucząc...
— Jeśli się nie zgłosi to znać nie żyje, dodał — a w takim razie — ja opozycję kładę... aby mi ten falsyfikat był oddany. Panowie przerachowaliście się — dodał śmiejąc...
Kłaniam uniżenie.
— Ja także! rzekł Kudełka i za odchodzącym drzwi zamknął.
Smutne to było życie téj istoty, która chwilkę błyszczała na wielkim i płochym świecie, skosztowała jego przyjemności, doznała od nich niesmaku i wyniósłszy serce złamane cofnęła się tak z całym zasobem młodości na rodzaj dobrowolnéj pustelni wiejskiéj. Tola wychowana przez dosyć płochą ciocię, która życia innego nad sztuczne, podniecane, gorączkowe i fałszywe nie rozumiała, dobyła się z tego wrzątku o własnych siłach. Dopomogło jéj trochę spotkanie człowieka, który naówczas był jeszcze w całym rozkwicie młodzieńczego ducha i najszlachetniejszych prądów ku ideałom. Teodor Murmiński, ukochane dziecię kobiety zacnéj a prawéj lecz nieco słabéj, pod kierunkiem ojca wyrobił w sobie pierwsze zdrowe świata i życia pojęcia. Stary Murmiński był aż do zbytku idealistą i w utopię wierzył więcéj niż w rzeczywistość. Zdawało mu się, że świat jest już na drodze do odrodzenia i pochwycenia celu wiekowych wysiłków; dziecię toż wykarmił jakby je nie dla teraźniejszości, ale dla przyszłości sposobił. Syn całą duszą młodzieńczą przejął ojca nauki i z niemi wyszedł w świat, który znalazł zupełnie od spodziewanego odmiennym. Musiał więc walkę staczać nieustanną, a z młodzieńczą wiarą i siłą stając do niéj nie rachując się z nawyknieniami i obyczajem wieku, doznał zawodów, wyszedł z niéj ranny, rozbity... zwątpiały. Był to po części także los jego ojca. Prezesowa pokochała go, przywiązała się do niego, oddała mu rękę i nalegania familji zmusiły nieszczęśliwą do ukrywania tego związku. Murmiński dotknięty boleśnie cofnął się by jéj życia nie zatruwać.
Syna miała przy sobie prezesowa... lecz o niego musiała w nieustannéj być trwodze. Starszy (pan prezes) powziął ku niemu jakąś instynktową nienawiść. Pierwszym jéj powodem była zazdrość o serce matki, później oba niemal razem zobaczyli Tolę i oba się w niéj rozkochali. Teodor był żywy, dowcipny, otwarty aż do zbytku — temperamentu poety i artysty. Prezes ponury, sztywny, zimny, szyderski nosił piętno biurokraty nim został urzędnikiem. Piękna, żywa i śmiała Tola nie mogła sympatyzować z potomkiem znakomitéj rodziny, któremu się zdawało, że go dla imienia i majątku wszyscy miłować i szanować musieli — wolała trochę płochego ale miłego chłopca, jakim był Teodor. Prezes jéj tego darować nie mógł. Miedzy braćmi powstała walka, w któréj Murmiński wojował szyderstwy — prezes groźbami. Przyszło do tego, że wyrzucał dziecku z łaski przyjętemu do domu, iż śmiał z nim rywalizować. Walka ta wrzała zrazu skryta, wyrywanemi tylko pół słowami się objawiając, ale z każdym dniem stawała się gorętszą, zajadléjszą, zażartszą. Teodor, choć obrażony, lekko brał wszystko, prezes mściwie i namiętnie. Tola tak wyraźnie dawała pierwszeństwo Murmińskiemu, iż prezes w końcu usunąć sią musiał, ale postarał się, żeby ciocia i familia rywalowi téż dali odprawę; potrafił nawet pannę zniechęcić i rozgniewać ją na Teodora.
Murmiński musiał uchodzić — lecz całe to krótkie a gwałtowne starcie dwóch braci zostawiło po sobie nięzmazane ślady, które na życia resztę wpłynąć miały. Prezes poprzysiągł zemstę.
Tola, która się sercem i duszą przywiązała do Teodora, raz wyrzekłszy, że za nikogo wyjść nie chce, jeśli jéj własny wybór nie pokieruje losem, odepchnęła starających się wielu, a potém usunęła się usamowolniona na wieś i poczęła życie samotne w towarzystwie jednéj pani Teresy. Rzadko się to u nas trafia, aby panna mogła wyzwolić się z więzów rodzinnéj zależności i mieć odwagę rozpocząć życie o własnéj sile. Nie było to w obyczaju kraju nigdy — sieroty chroniły się zwykle pod strzechę krewnych, oddawały w ich opiekę i uznając swą słabość, losy swe zwierzały w ręce starszyzny. Panna Tola dawała niebezpieczny przykład samowoli, z którego zrazu źle na przyszłość wróżono, naśmiewano się, uczyniono z niego przedmiot powszechnych pogadanek i szyderstwa. W krótkim jednak przeciągu czasu podziwienie zastąpiło śmiechy i ciekawość tylko obudzało życie i gospodarstwo młodéj dziedziczki.
Zasiadłszy na wsi z panią Teressą, Tola znalazła dom dawniéj rodzicielski opuszczonym, majątki jak po wojnie z rąk dzierżawców wyszłe, ruinę smutną i nieład wszędzie. W czasie jéj małoletności gospodarowano tu — nie bardzo myśląc o przyszłości — panował kto chciał i robił każdy co mu się podobało. Zacząwszy od domu spustoszenie było wszędzie, prawdziwie przerażające. Wspomnienia dziecinne ledwie się do czego przyczepić miały. Dzierżawcy, ekonomowie, plenipotenci nie poszanowali nic — każdy co tędy przeszedł, zostawił po sobie tylko trochę jeszcze większe zniszczenie. Pierwszy raz przybywszy do Kaliska, pomimo energji swéj i rezygnacji panna Tola łez powstrzymać nie mogła. — Dom był prawie niemieszkalnym, tak go opuszczono, ogród na pół zdziczały, pół wycięty i nieoparkaniony, budowle się waliły, inwentarz w najnędzniejszym stanie, pola nieobsiane... ludzie zdziczali także... oto co ją spotkało w progu. — W kilka dni potém z wielkiego smutku przeszła do pracy wielkiéj i niezmordowanéj... Trzeba było stworzyć na nowo wszystko, a Tola znalazła w tém zajęciu pociechę. Kalisko przerobiła po swéj myśli. Dom, ogród, zabudowania powoli powyrastało wszystko, a ręka kobiety zdradzała się w staraniu o nadanie wdzięku odrodzonemu dworowi. Jak większa część naszego kraju, okolica, w któréj leżały dobra panny Toli, była płaska, a znać dawniéj lasami i moczarami pokryta. Z tych puszcz pozostały tu i owdzie olbrzymie dęby i lipy, które ogród przyozdobiły. — Dwór stary, murowany, niewygodny, poszanowawszy ściany co lepsze widziały czasy, przerobiono na piękną siedzibę na pół okrytą dzikiem winem i bluszczami. Mnóstwo kwiatów wyrosło wśród trawników. — Dom przyozdobił się wewnątrz bez zbytku, ale dla oka mile. Nie wielkim kosztem potrafiła dziedziczka kaliska uczynić z niego jedną z najwdzięczniejszych wiejskich posiadłości w okolicy. Na gospodarzy znalazła dzierżawców długoletnich, którzy mając sobie zapewnioném że plony zbierać będą, mogli téż jak dziedzice wkładać w ziemię i rolę ulepszać. Na wszystkie te rozporządzenia panieńskie spoglądano z rodzajem niedowierzania i zazdrości; szukano coby się dało wyśmiać i skrytykować — w końcu wszyscy zmuszeni byli uznać, że panna była bardzo praktyczną. Uczczono ją tym wyrazem, który uśmiech wywoływał jéj na usta.
Mnóstwo różnego rodzaju pretendentów zgłaszało się do jéj ręki — z rozmaitemi kwalifikacjami — ludzie praktyczni sądząc że ich potrafi ocenić, młode chłopcy myśląc że urokiem młodości za serce ją wezmą, diletanci, literaci wiedząc że lubi książki... lecz nikomu się tu jakoś nie powiodło. Mamy, ciocie, ojcowie, przywozili jéj synów, siostrzeńców, kuzynków. Tola przyjmowała ich bardzo grzecznie, bardzo obojętnie — ale po dwóch lub trzech odwiedzinach, nie mieli ochoty powracać.
Ten chłód pięknéj panny, ta miłość niezależności wydawały się czemś tak potworném, iż na wytłumaczenie ich potworzono najrozmaitsze legendy i baśnie... Najpowszechniéj jednak utrzymywano, że musiała się kochać nieszczęśliwie i zakląć, że nie pójdzie za mąż. Znaczne dobra, i wyraźne tu zamiłowanie odosobnienia od ludzi, naprowadziły nawet na myśl, że mogła by ufundować klasztor i zostać zakonnicą — próbowano i to jéj poddać, obiecując ułatwić — ale Tola wręcz odpowiedziała, że powołania do klasztoru nie czuje. — Zbyt się ludzie zajmowali nią — co ja w końcu gniewać przestało i półuśmiech tylko wywoływało na usta... Żyła wedle raz zakreślonego planu, ani się szczęściem chwaląc, ani użalając nad swym losem. — Goście zastawali ją, zawsze w jednym humorze, spokojną i zadowolnioną.
Bardzo często od niejakiego czasu przebywała tu doktorowa, któréj miasto obrzydło... Razem z nią odbywały wycieczki po okolicy, czytały, porządkowały w ogrodzie, a nowy wykwitujący przysłany z Erfurtu krzaczek jaki lub cebulka... doskonale je ubawiał.
Od przeszło dwóch lat miała panna Tola sąsiada nowego. Był nim Niemiec, który dobra wystawione na licytacją zakupił. Był to stary pański majątek, należący niegdyś do rodziny nagle w końcu XVIII. zbogaconéj i równie nagle w XIX. upadłéj. Nazwisko dawnych dziedziców stare i piękne dało im możność zbliżyć się do dworu Augusta III. późniéj czynnymi być już w czasie zawikłań od 1775 do 1795 roku.
W ciągu tych lat dwudziestu — ubodzy dawniéj stosunkowo... scy przyszli do ogromnych bogactw, w sposób jakiś tajemniczy, — kupowali dobra i sąsiednie właśnie obrawszy sobie za rezydencję, nieopatrznie w nich, nagle, wielkim kosztem zaczęli się budować, nie bacząc, ile w to włożą. Pałace, oranżerje — stajnie z kolumnadami, oficyny, altany, kościoły... wszystko to jakby różczką czarodziejską z ziemi wyprowadzone powstało w końcu XVIII. w. — Ale, nim dokończono pałace, owe ogrody i gmachy... państwo... scy zbankrutowali... Budowy zostały nie pokończone, mury pozamakały, stały pustkami, porozsypywały się w znacznéj części... Majątek przechodził z rąk do rąk, niszczał coraz bardziéj i w końcu baron Opern go kupił. — Pochodził on z nad Renu, z dawnéj bardzo rodziny, zubożałéj — która się pracą i handlem wielkiéj dorobiła zamożności. — Typ téż człowieka był osobliwszy i u nas nie spotykany. Nazwisko arystokratyczne, wychowanie staranne, formy wielkiego świata, nauka gruntowna — a przytém praktyczny zmysł nowego człowieka XIX. wieku.
Nie przywiązywał nadzwyczajnéj wagi do swojego baronostwa — ale rozumiał doskonale, że ono mu w jego niemieckiém społeczeństwie, z wielu względów posługiwać mogło i być użyteczném.
Opern nabywszy dobra nie zbyt drogo urządzał je na sposób niemiecki. — Był młody, nieżonaty i niezmiernie czynny. — W pierwszym roku zajął się zaraz postawieniem majątku na stopie nowożytnemu gospodarstwu odpowiedniéj, zrozumiał, że i rudera były materjałem do zużytkowania, wartym zajęcia. — A że mu na odpowiednim kapitale nie zbywało, wziął się zarazem do restauracji pałacu, oranżerji, ogrodu i wszystkiego, co rezydencję wiejską przyjemną uczynić może.
Ojciec barona był krewnym i przyjacielem księcia Puckler-Muskau; młody Opern bywał często u znakomitego kuzyna swego i nabrał w jego towarzystwie zamiłowania do ogrodów...
Położenie i ogromne obszary gruntów dozwalały mu także o parku pomyśleć... W rok prawie zarysowany został i wykonany plan ogromnego i przepysznego ogrodu... Stare drzewa jak w Kalisku ułatwiły bardzo i przyśpieszyły robotę. — Była to jedyna mania i fantazja pana Opern... ale téż na nią nie żałował. W okolicy mówiono, że się Niemiec zrujnuje nieochybnie... nie wiedząc tego, że wiele pięknych rzeczy, tanim kosztem się daje zrobić, kto umie. — Co najdziwniéjsza opowiadano téż w sąsiedztwie: że głównym pomocnikiem barona w tém całem ogrodnictwie był Polak... z którym on jak z przyjacielem się obchodził. — Ale był to jakiś człek zdziwaczały czy wynarodowiony, bo z nikim nie żył, do nikogo prawie nie mówił i cały zatopiony w ogrodzie był mu tak oddany, że go prawie nie widywano. Sąsiadom baron mówił, że człowieka tego znał od dawna, spotkawszy się z nim w jednéj ze swych podróży na wschodzie, ale że go tu znowu znalazł i winszuje sobie tego skarbu, który mu opatrzność dała.
Dziki ten ogrodnik mieszkał w domku w samym parku i prawie po za jego granice nie wychodził. Namówiwszy barona, ażeby u siebie zaprowadził szkółki i szklarnie dla wyprzedaży drzew, krzewów i roślin, dobrawszy sobie pomocników, nieustannie z nimi pracował. — Wieczorami jednak widywano go długie często godziny spędzającego sam na sam z baronem, na stopie przyjacielskiéj.
Opern zresztą nigdzie nie bywał w sąsiedztwie będąc wtajemniczony w ten stósunek nieprzyjacielski, który autochtonów od kolonistów dzielił na dwa obozy. Zdawał się zrezygnowany na życie samotne i nie próbował nawet robić znajomości, chociaż ich nie unikał.
Z pustelni swéj w Kalisku panna Tola mogła widzieć w dali drzewa i mury sąsiada swego, od którego dzieliła ją tylko znaczna pól płaszczyzna. Sprowadzając często rośliny i krzewy zdaleka, gdy się dowiedziała o zakładzie ogrodniczym pod bokiem, posłała parę razy dowiadując się o różne nowości ogrodowe i z łatwością je tam nabyła. Dwa piękne dęby piramidalne rosły przywiezione ztamtąd na gazonie. Mówiły o tém z doktorową właśnie po odjeździe profesora i śmielsza daleko jéjmość odezwała się, że na miejscu Toli nie wytrzymałaby, żeby tego zakładu niemieckiego nie widzieć...
— Niemiec tam podobno nikogo nie puszcza.
— Jak to może być — dodała doktorowa — jeśli sprzedaje, toć można pojechać coś kupić, a kupując zobaczyć owe ogrody...
— Jeśli chcesz to się poślę spytać? odezwała się Tola.
— Po co pytać? to najgorsza rzecz, odpowiedzą, że nie puszczają — a gdy zajedziemy pod bramę, nie podobno ażeby nas tak niegrzecznie odprawili. Nawet Niemiec bywa dla kobiet względny.
— No, to jeśli chcesz, możemy się po obiedzie zaawanturować. Z tobą będę śmielszą — odezwała się Tola, bo przyznam ci się, pannie do kawalera, chociażby Niemca, jechać z pierwszą wizytą — i mnie się już wydaje trochę niestósownem.
— Ależ nie do kawalera! cóż mi za kawaler, Niemiec — odezwała się śmiejąc doktorowa — pojedziemy do ogrodu. — Tola ruszyła ramionami.
— Dobrze, po obiedzie parę koni do koczyka i — spróbujemy...
Śmiały się, domyślając z góry jak zostaną przyjęte... Wieczór był piękny, droga dobra... obie panie wyjechały w wybornym humorze, a zbliżając się do dworu barona Opern, przezwanego Opernhoffen, mogły podziwiać już przepyszne budowy i sam zarys parku, utrzymanego z niemieckiém staraniem. Żelazne w murowanych słupach ogrodzenie, z bramą ozdobioną w dwa przepyszne wazony rzeźbione, wiodło w podwórzec pałacowy. Było to razem wnijście do ogrodu...
Posłano służącego z biletami prosząc dziedzica o pozwolenie obejrzenia ogrodu i oranżerji. Służący bardzo długo zabawił i kazał na się czekać, nareszcie otworzono bramę, a w podwórzu ukazał się wysokiego wzrostu młody jeszcze mężczyzna, wojskowéj postawy, nieco na Anglika wyglądający, który pozdrowiwszy wysiadujące panie, zarekomendował im się jako dziedzic. Rozmowa toczyła się po francuzku. Tola przeprosiła go za natręctwo, tłómacząc swą miłością ogrodów i kwiatów. Mówiąc o nich dziedzic wprowadził je do ogrodu. Nieopodal od pałacu były ogromne oranżerje, ananasarnie, cieplarnie różnego rodzaju i na wielką skalę znać prowadzone ogrodnictwo. Panie zwróciły się tutaj podziwiając rzadkie rośliny spotykane co kroku. Baron Opern nadzwyczaj grzecznie i uprzejmie ciceronował okazując niepospolite obeznanie z florą exotyczną. Osobna część ogrodu osłoniona od północy, wydzieloną była na to gospodarstwo, które z wzorową starannością było prowadzone. Chwalono niezmiernie.
— Wszystko ja to winienem, odezwał się baron śmiejąc — jednemu z ziomków waszych — którego nieszczęścia doznane zapędziły tu do mnie. — Nieoszacowany człowiek!! Oddał się cały ogrodnictwu. Ale to ciekawa zaprawdę historia mówił Opern. — Spotkaliśmy się z nim raz pierwszy w Algierze, polowaliśmy nawet na lwy razem... Po latach wielu na pół obłąkanego, głodnego, odartego wypadkiem znalazłem niedaleko od gościńca, na drodze z... Żem go poznał — to istny cud, bo się bardzo odmienił... Zdawał mi się tak nieszczęśliwym, żem go nie puścił i zmusiłem, by jechał ze mną. Tu powoli nabrał namiętności do ogrodnictwa odemnie, wyuczył się, przeszedł mnie samego, i jest dla mnie — nieoszacowanym skarbem. Żyje życiem swych roślin i krzewów.
Baron się rozśmiał.
— Dziki, dziwak, ale dusza szlachetna, zbolała — piękna, sympatyczna... Jest mi dziś równie drogim towarzyszem w samotności jak pomocnikiem w pracy.
Tak mówiąc weszli do parku zakreślonego na bardzo obszerną skalę. — Umiejętne rozporządzenie klombów, prześliczne aksamitne trawniki, stare drzewa, harmonijnie posprzęgane tony różnych liści — stanowiły prawdziwy krajobraz przypominający parki Anglji. — Nie brakło nawet wody, bo umiano zużytkować mały strumyk, który powstrzymany tworzył parę stawków w ogrodzie... Obie panie mówiły niewiele, ale patrzały chciwie — bo istotnie widoki były prześliczne, a Kalisko nawet widziane ztąd tworzyło wcale ładny punkt, na którym oko się mile zatrzymywało...
Droga, którą te panie szły z baronem wiodła około domku owego tajemniczego a nieszczęśliwego rodaka... ale Opern zapewniał, że dziki jego przyjaciel zobaczywszy obcych uciecze pewnie i schowa się w najciemniejszy kąt ogrodu...
Domek malutki, wśród starych olch — z ganeczkiem osłonionym pnącémi się roślinami, stał bardzo wdzięcznie ukryty w cieniu... Drożyna zawracała się tu nagle i tworzyła kąt, tak że przybywających wcale widać nie było, i temu zapewnie winny były panie, iż zapowiedzianego samotnika zastały nad stolikiem z książkami w ganku...
Usłyszawszy chód podniósł głowę i — zdziwiony stanął jak osłupiały...
Baron Opern jeszcze bardziéj zdumieć się musiał, bo doktorowa krzyknęła aż — pan Teodor!
Tola podniosła oczy drgnąwszy na to imię. Był to w istocie Murmiński, lecz znowu zmieniony wielce. Nie był to ani ten młodzieniec pełen zapału jakim go znała Tola przed laty, ani ten rozdrażniony i zbolały szaleniec, z którym się spotkała u doktorowéj, ale mężczyzna smutny, uspokojony, zrezygnowany...
Na widok tych pań, podniósł się z ławki, jakby chciał uciekać, popatrzał na Tolę i twarz mu oblał rumieniec... Baron Opern to na niego, to na gości patrzał nie wiedząc co to ma znaczyć.
— Prawdziwy cud, żeśmy tu na pana trafiły... chyba nas opatrzność i przeczucie prowadziło — zawołała szybko doktorowa... Wszyscy pańscy przyjaciele szukają go po świecie... Skryłeś się umyślnie, aby ich niepokojem nabawić!
Teodor zszedł powoli ze wschodów ganka... uspokojony już i uśmiechnięty łagodnie.
— Prawdziwie, rzekł, żem na to współczucie nie zasłużył... Ale wartoż mnie szukać... i po co mnie ztąd wyciągać?
— Czytałeś pan ogłoszenie w gazetach!
— Żadnego, bo gazet nie czytam — odparł Murmiński... przepraszam — jednę, ogrodniczą... To mówiąc uśmiechnął się. Ale cóż mnie tyczącego się mogło być w nich.
— Bardzo dla pana ważna wiadomość, przerwała Tola — profesor Kudełka, który kupił książki po zmarłym prałacie Zaklice, znalazł w nich powierzone mu przez nieboszczkę matkę pana... kopertę do niego zaadresowaną. Jest to jéj testament i legat...
— Mojéj matki! powtórzył Teodor — ale ja... matki nie znałem... mógłem ją tylko przeczuwać...
— Prezesowa jako żona ojca waszego i wasza matka podpisała się na tym depozycie.
— Gdzież on jest? u Kudełki? zapytał mimowolnie wzruszony Murmiński.
— Profesor obawiając się jakiéj napaści, przypadku, powierzył go mnie.... Jest tu... wskazała ręką Tola na bielejący dom w Kaliskach... Przyjeżdżaj go pan odebrać.
Baron Opern, który słowa po polsku nie rozumiał, patrzał na żywo rozmawiających i po twarzach ich tylko czytał, domyślał się jakiegoś nadzwyczajnego spotkania.
Doktorowa podjęła mu się to wytłumaczyć.
Teodor stał trąc czoło rękami, jakby się ze snu chciał przebudzić.
— Pan jesteś przyrodnim bratem prezesa! dodała Tola...
— A! pani, zawołał Teodor, to mi najmniéj czyni honoru i przyjemności, lecz jestem synem zacnéj, dobréj, świętéj kobiety, która dla mnie ucierpiała wiele, i dla któréj pamięci — ciężar tego spadku przyjąć jestem obowiązany.
— Kochany baronie — rzekł po niemiecku zwracając się ku niemu i wyciągając doń rękę — bardzo się lękam, żebyś nie stracił ogrodnika, ale przyjaciela wdzięcznego nie stracisz we mnie nigdy!
Musiano znów Opernowi tłumaczyć całą tę zawikłaną historję.
— A widzisz Tolo kochana, przerwała śmiejąc się doktorowa, że czasem natrętną i ciekawą jak ja być — na coś się przydać może... Lecz czyż podobna panie Teodorze, abyś patrząc ztąd co dzień na dwór w Kalisku, nie spytał o to, do kogo on należy i nie wiedział o Toli, a jeśliś wiedział o niéj...
Teodor z wyrazem szczerości położył rękę na piersiach.
— Trudno temu uwierzyć — zawołał, ale ja o tém nie wiedziałem. — Winą moją, żem nie przeczuł. — Mówiono mi zawsze o dzierżawcy majątku nigdy o dziedziczce, bo w ogóle nie dopytywałem o nic, chciałem się zamknąć cały w tym ogrodzie i żyć nim i dla niego, a o całym świecie zapomnieć...
— Panie Teodorze — odezwała się Tola — profesor Kudełka znalazłszy w brewiarzu kopertę na całą noc przyleciał do mnie, tak się lękał o nią... teraz ja bać się będę jeśli pan jéj dziś jeszcze nie weźmiesz odemnie. Prezes z ogłoszenia w gazecie wie o niéj — może się domyśleć u kogo jest złożoną... a ja... boję się prezesa.
— Ja się go dziś nie lękam! zawołał Murmiński — pamięć matki każe mi się starać o odzyskanie należnego w świecie stanowiska. Ojciec... którego może wynajdę.
Doktorowa z Tola spojrzały tylko po sobie, ale w téj chwili nie chciały mu jeszcze powiedzieć o ojcu.
— Będziesz pan dziś u mnie! dodała Tola. Teodor się skłonił. — Będę pani...
— Jedźmy więc — zawołała — ogród już nas nie zajmuje — choć doprawdy bardzo ładny. Lecz zkąd — że panu ta ogrodów miłość?
— A! pani, coś w życiu kochać trzeba, lub umrzeć — rzekł Teodor — wybrałem kwiatki, bo one ciągle i życie i śmierć i los nasz przypominają, a są najwdzięczniejszą istotą w całém stworzeniu.
— Mnie się zdaje, że przez kwiatki pan się powoli i z ludźmi pogodzisz — dodała doktorowa.
Rozmawiając tak doszli do dziedzińca. Baron Opern zapraszał na podwieczorek, ale odmówić mu musiały. Tola dopiero usiadłszy do powozu, rzuciwszy się w głąb jego, odetchnęła swobodniéj. Wzruszona ściskała swą towarzyszkę nie mówiąc słowa i łzy płynęły po twarzy... Prawie nie przemówiwszy do siebie dojechały do Kaliska. Tola pozostała zamyśloną i milczącą, doktorowa za to niezmiernie ożywioną z góry obmyślała plan kampanji przeciwko prezesowi, z którym się jeszcze bez walki obejść nie mogło.
Siedząc w ganku oczekiwały aż do zmroku na Murmińskiego. — Zmierzchało już gdy kłus konia dał się słyszeć w dziedzińcu i Teodor wszedł w tém samém skromném ubraniu, w jakim go panie u barona widziały.
— Przebaczy mi pani, rzekł w progu, że się tak stawię po ogrodniczemu. Dwa lata nie ruszałem się nigdzie z tego domku, nikt mnie nie widział, ja nie widywałem nikogo... otwarcie powiem, nie mam się w co ubrać.
— Dajże pokój i nie mów o tém! przerwała doktorowa — siadaj.
Tola z pod chusteczki, którą miała narzuconą na szyję, dobyła pakiet opieczętowany i położyła go przed Teodorem.
W oczach jego łzy widać było i twarz mieniła się wzruszeniem, nie śmiał dotknąć téj spuścizny — patrzał na nią z poszanowaniem, jakby martwa dłoń z mogiły mu ją podawała.
— Za pozwoleniem — odezwała się doktorowa w położeniu pana — wszystko trzeba czynić z rozwagą. Czy nie stósowniéjby było złożyć ten legat w sądzie i prosić o świadków urzędowych przy rozpieczętowaniu?
— Tego ja rozstrzygnąć nie potrafię — odparł Teodor — radbym ostatnie wyrazy méj matki jak najrychléj czytać — lecz... któż wie?
Zawahał się... — Jam nie prawnik... ale koperta adresowana jest do mnie... bądź co bądź, naprzód ja wolę matki znać muszę.
Tola patrzała z daleka blada i równie jak on poruszona.
Teodor z poszanowaniem rozciął papier nie naruszając pieczęci. —
Zawierał on na osobnym papierze kilkanaście słów pożegnania i błogosławieństwa podyktowanych księdzu Zaklice... podpisanych ręką umierającéj i poświadczonych przez prałata i plenipotenta.. Ten ostatni żył jeszcze. —
W paczku była wierzytelna kopia metryki ślubu i chrztu Teodora, taka sama jaką drugą spalił prezes wydarłszy doktorowéj, naostatku gotowemi papierami rządowemi 50,000 talarów, które prezesowa z własnego majątku wydzielała synowi, prosząc go, aby o nic więcéj u rodziny się nie upominał. Prośba ta była rozkazem...
Teodor odczytawszy papiery złożył je na stoliku i głęboko się zatopił w myślach, jakby się modlił do ducha matki, która w ostatniéj życia godzinie o nim nie zapomniała.
— Jeżeli która z pań, łaskawą jest dla mnie, rzekł — proszę niech mi odbierze te pieniądze i przechowa... nie będę wiedział co zrobić z niemi.
Tola wyciągnęła rękę po nie. Teodor się skłonił dziękując.
— Jutro odezwał się, muszę jechać, abym poczciwemu podziękował Kudełce... i — urzędownie upomniał się o prawo swoje...
— Gdybyś się staréj babie towarzyszyć nie wzdrygał — śmiejąc się wtrąciła doktorowa, jabym waćpana zabrała, bo i ja pojadę jutro, a kto wie — jeśli przyjdzie do wojny z prezesem, możebym się mu i na co przydała...
Tola milcząca pomogła pani Teresie do rozdania herbaty; kiedy niekiedy oczy jéj spotykały się z Teodora wzrokiem i oboje nie unikali siebie, jak przy ostatniém owém spotkaniu.
— Zmieniłeś się pan na lepsze — poczęła doktorowa, z otwartością sobie właściwą — bardzo mi się tak podobasz. —
— Ostygłem trochę — odżywiła mnie praca, odezwał się na to Teodor — stworzyłem sobie sztucznie cel życia i w duszę zawitał spokój jakiego nigdy nie doznawałem. Ten czas, który spędziłem tam wśród tych szklarni — drzew, kwiatów, na wieczornych rozmowach z człowiekiem ostygléjszym odemnie, lepiéj może pojmującym życie — był dla mnie jakby chwilą upamiętania i pokuty... jakby nowicjatem poprawy... Mogę powiedzieć żem dzielnego w sobie zwyciężył człowieka.
Po długiéj w noc rozmowie — Teodor odjechał do Barona, a nazajutrz razem z doktorową ruszyli do miasta.
Od chwili gdy Kudełka ogłoszenie w gazetach umieścił, i od ostatniéj z nim rozmowy — prezes chodził jakby wewnętrzną gorączką trawiony. — Z tych trosk nie zwykł się był spowiadać żonie — ale oko pani Żulietty odgadywało z twarzy ponuréj męża, z jego przechadzek po pokoju milczących, z długiego czuwania po nocach, że mu jakaś boleść dolegała wewnętrzna. Stósunek małżonków do siebie nie dozwalał jéj rozpytywać go — wiedziała dobrze, że przed nią do niczegoby się nie przyznał — i że uprosić na nim wyznanie było niepodobieństwem.
Obcy nawet postrzegli zmianę w dostojnym panu, który zwykle jednostajnie pogodną a raczéj chłodną i obojętną fizjognomią, niepodległą ani chmurnym zaćmieniom, ani słonecznym blaskom — powszechną obudzał admirację. Nikt jak on nie umiał być nieprzeniknionym i zamkniętym. Musiał więc mieć brzemię nadzwyczajne na duszy, jeśli jego ciężar stawał się widocznym. —
Odgadnąć było łatwo dla obcych przyczynę zmartwienia — czytano bowiem i komentowano powszechnie owe ogłoszenie i przypomniano sobie owo powiedzenie ks. Salvianiego przy obiedzie i zaprzeczenie prezesa... Jedna żona była w zupełnéj nieświadomości wszystkiego, gdyż prezes starannie przed nią taił to, i pilnował, aby numer dziennika do niéj się nie dostał.
Chociaż sam biegły w prawie — drugiego zaraz dnia po rozmowie z Kudełką prezes udał się do zaufanego adwokata, doktora praw, pana Fryderyka Obst’a. Wierzył bowiem więcéj w cudzoziemca i mniéj go on niż rodak, przed którymby się spowiadać musiał — obchodził. — Dr. Obst był jurystą praktycznym bardzo biegłym w prawie, a zupełnie obojętnym na rzeczy sumienia. Moralne znaczenie sprawy nie obchodziło go wcale, i dla klientów był tém dogodny, iż nigdy się do ich uczciwości nie odwołał, uważając ją za rzecz prywatną — do któréj spraw mu się mięszać nie wypadało. —
Chłodny — grzeczny, mało mowny dr. Obst był rzeczywiście machiną do spraw tylko, ale dobrze zbudowaną i młócącą procesa jak młockarnie wybijają zboże. — Wymłacał téż starannie kieszenie swych klientów, a napełniał swoją. — Z dr. Obstem prezes miewał częste i liczne stósunki — ale nigdy we własnych sprawach. Zdziwił się niepomału Niemiec, gdy go ujrzał w gabinecie i posadziwszy na kanapie, dowiedział się z bladych ust, cichym głosem wyrzeczonéj zapowiedzi, że chce jego rady zasięgnąć w interesie prywatnym, który dyskrecji jego powierza. Dr. Obst liczący kwadranse konsultacji bardzo troskliwie, czekał potém dobrych minut kilka nim prezes mówić zaczął...
— Żądam rady pana w sprawie tak delikatnéj, tak trudnéj, iż samo zwierzenie mu jéj, możesz pan uważać za dowód zaufania — rzekł po długiém milczeniu. Są czasem tajemnice familijne, które konieczność tylko odsłonić zmusza, choć się człek rumieni przyznając do nich. — Słyszałeś pan co o ogłoszeniu? dodał.
Dr. Obst potrząsł głową — nic nie wiem.
— Znałeś pan nieboszczkę matkę moją? zapytał prezes.
— Nie byłem tu jeszcze, gdy zmarła.
— Doszło co pana o niéj, o nas....
— Nie mam czasu słuchać historji prywatnych — rzekł Obst.
— Będę więc zmuszonym mówić z panem otwarcie.
— Proszę — inaczéjbym rady dać nie umiał.
— Ojciec mój odumarł mnie małém chłopięciem — mówił prezes z pewném wzruszeniem — matka moja w dosyć młodym jeszcze wieku owdowiała. — Do mnie potrzebowała guwernera. Nastręczono jéj człowieka, który najpodstępniéjszym sposobem starał się wkraść w jéj serce, zaufanie, — potrafił się podobać. Ciężko mówić synowi o nieżyjącéj matce. Już na ówczas familia dostrzegała w niéj oznaków osłabienia umysłowego, skutków ciężkich newralgji, jakie znosiła. Jeśli dała się najniecniéjszemi środkami skłonić do ślubu z guwernerem, do którego ją ten niegodziwiec zmusił, można to przypisać nieszczęśliwemu stanowi jéj umysłu.
Nie wierzę ja w ten ślub, ale mówią, że ślub odbył się za granicą, w tym kraju, gdzie wszystko jest możliwém — we Włoszech. — Przyszedł na świat syn... Po powrocie méj matki do kraju rodzina jéj i nasza, zasłyszawszy o tém, przerażona — wszelkiemi możliwemi środkami starała się ja skłonić do wyrzeczenia się i zaparcia ślubów uwłaczających sławie naszego imienia i domu. Uległszy przecie tym prośbom... matka moja nie ogłosiła małżeństwa, dziecko się wychowywało jako sierota przybrana...
Tym czasem nieprzyjaciele nasi, intryganci, ludzie chciwi naszego majątku i upodlenia dobywają jakieś dowody tego ślubu... testamenta, metryki... Ja się muszę bronić, ja będę bronił do ostatka sławy domu.
To są fałszerstwa... Zresztą wiadomy wszystkim stan umysłu matki mojéj.
— Czy był on przez doktorów poświadczonym urzędownie? spytał dr. Obst.
— Miarkujesz pan, że tegośmy téż unikali kryjąc nieszczęście nasze, rzekł prezes.
— A jakże dziś się do tego odwołać możecie?
Prezes westchnął.
— Dowody — świadectwa lekarzy — wyjąknął — dały by się znaleść — tak sadzę.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Zapewne — byłoby dobrze, gdyby się znalazły...
— Na ten czas sądzę — dodał prezes, że i ślub byłby uznany nieważnym, — i —
— Za pozwoleniem — przerwał dr. Obst — nie wiem prawdziwie, jak prawo kanoniczne rzymskie w takich razach rozstrzyga... ale że kościół katolicki kapłanowi, który ślub dawał, więcéj wierzy niż nawet lekarzom, a osłabienie i obłąkanie umysłowe, bywa tego rodzaju, iż miewa intervalla lucida.
Prezes zachmurzył twarz — zamilkł.
— Dokumenta muszą być pofałszowane... rzekł z cicha — w to bić należy.
— Można, potwierdził prawnik — i ze wszech miar lepiéj. W takim razie dziecię matki pańskiéj byłoby nielegalném...
Prezes się zaczerwienił.
— Chciałbym dowieść, że to jest podrzutek, którego ona, przy swym stanie umysłowym, nawykła uważać za dziecię własne — choć ono niém nie było.
— Trzeba by na to dowodów...
— Chciwość tych ludzi.
— Czy domagają się czego?
— Dotąd nic... lecz mam posądzenie, że ze słabomyślności méj matki korzystali i postarali się o pochwycenie znacznego kapitału...
W ten sposób zaczęły się narady.
Dr. Obst badał znakomicie i surowo bardzo. — Prezes się pocił, męczył, — stękał, odpowiadał i znać było, że tylko ostatnia konieczność wymódz na nim mogła tak bolesne zeznania. Konferencja trwała godzinę. — Gdy się wyczerpały pytania i odpowiedzi, Dr. Obst siedział długo zamyślony, bawiąc się nożem od papieru i gryząc koniec jego w ustach.
— Cóż pan mówi? zapytał prezes.
— Że sprawa w każdym razie niesłychanie jest zawikłana i do przeprowadzenia trudna. Macie panowie za sobą to, że małżeństwo prezesowéj nigdy w kraju ogłoszoném nie było... możecie mieć świadectwo doktorów.... Lecz bądź co bądź ścierając jednę plamę, robicie drugą nieuchronnie.
Jakże dziś dowieść podrzucenie dziecięcia....
— A gdybyśmy znaleźli człowieka, który towarzyszył w podróży matce i zeznałby pod przysięgą, iż dziecię było kupione i podrzucone?
Ostatnie słowa prezes wymówił cicho, niewyraźnie, głosem zmienionym i drżącym.
— A rozgłos takiego procesu?
— Jeśli będzie nieuniknionym....
Zamilkli oba.
— Ułóż to pan jak mu się podoba — rzekł prezes wstając — do mnie należy dostarczyć materjałów. Jeśli się znajdzie człowiek, co będzie śmiał mianować się mym bratem, do ostatka opierać się muszę i będę.
Dr. Obst zdającego się zmierzać ku drzwiom wstrzymał grzecznie, ujmując za rękę.
— Panie prezesie — rzekł zimno — dla mnie jako prawnika, wierzaj pan, zawikłany, zajmujący, ciekawy, tajemniczy proces, złożony z takich żywiołów, jakie się tu przedstawiają — byłby prawdziwém dobrodziejstwem, jako adwokat tylko pragnąc go mogę. Jest to rzecz bardzo piękna, jest to jak dla medyka znakomity wypadek szczególnie rozwiniętéj choroby. Takiéj sprawy starczy, aby człowieka uczynić sławnym. Wszystkie dzienniki będą o niéj pisać. Inaczéj się rzecz ma z osobami w sprawie działającemi. Przeciwna strona nie ma nic do stracenia, a wiele do zyskania, pan zaś z pozycją, jaką zajmujesz w świecie, zdaje mi się, że dobrzebyś pomyśleć powinien, niżeli rozpoczniesz.
Są przecież środki inne, łagodniejsze, a przynajmniéj nie tak rozgłośne i jawne.
To mówiąc Dr. Obst, który tabakę zażywał, wziął tabakierkę ze stolika i spoglądając z pod okularów na klienta, czekał odpowiedzi.
Prezes ode drzwi się zawrócił nic nie mówiąc, padł na kanapę obiema rękami podpierając się na siedzeniu, patrzał w okno zadumany.
— Uwagi są słuszne — odezwał się jakby złamany niemi — bardzo trafne, lecz cóż począć? co począć!
— A! mój Boże — przerwał Dr. Obst przechadzając się zwolna. Napomknąłem panu, że są przecież środki mniéj rozgłośne, cichsze, a wybór ich już od pana zależy. — Dla mnie lepszyby był proces głośny, dla szanownego pana z pewnością nie.
— Trzeba się bronić — napaści — mówił prezes.
— Lecz, szanowny panie, dorzucił Dr. Obst — o ile ja mogłem wyrozumieć rzeczy, choćbyście państwo w końcu potrafili się nawet obronić, zostanie zawsze cień wątpliwości. To wypływa z natury rzeczy. Rodzina można przeciwko ubogim ludziom, choćby miała słuszność jawną, zawsze zostanie w podejrzeniu ucisku, przy środkach jakie posiada. Z tych wszystkich względów, jeszcze raz powtarzam, dobrze się rozmyśleć należy.
Prezes zmilczał.
— A więc rozmyślę się — rzekł podając rękę adwokatowi — a tymczasem zostać to powinno między nami.
— Adwokat jak doktór ma obowiązek milczenia — kłaniając się dodał Dr. Obst, który spojrzał na zegar, ażeby wiedział jak naradę ocenić.
Ze zwieszoną głową wyszedł prezes od niego. Dotąd całą sprawę sam wedle swéj myśli chciał prowadzić, nikogo nie przypuszczając i nie wtajemniczając w swe zamiary. — Teraz zaczynał miarkować, iż rodzinę swą, równie jak on interesowaną w procesie, należało wezwać dla narady. Nie chciał jéj wszakże czynić zbyt głośną i dla tego listy do najbliższych krewnych rozpisał, zapraszając ich nie do miasta, lecz do wiejskiego swego majątku.
Gdy Teodor Murmiński przybył z panią doktorową do miasta — prezesa nie było, właśnie wyjechał do domu żonę i rodzinę zostawiając. Spodziewano się go wkrótce z powrotem.
Miał więc czas odetchnąć i obmyśleć jak mu postąpić należy. — Najpierw pobiegł do Kudełki, którego zastał, jak zwykle, w książkach zatopionego.
Stary uściskał go serdecznie.
— Już tedy teraz, zawołał — wszystkie biedy skończone, a widzisz, niegodziwcze ty jakiś, a widzisz jak nigdy rozpaczać się nie godzi! No — a gdybym ja tam wówczas nie był!! Składa się jak najpiękniéj, imię, dziedzictwo i przyszłość jasna i spokojna... Dzięki Bogu!
Teodor uśmiechał się... ale smutnie...
— Oto masz ten brewiarz który losy twoje tak długo w sobie chronił — zawołał pokazując mu księgę... Ks. prałat był bardzo rozumny człowiek, co miał najdroższego chował w książkach... Dowiedziona rzecz, że to najbezpieczniéjsze... naprzód nikt się na książki nie łakomi — powtóre, rzadko je kto otwiera...
Po krótkiéj pogadance poszli razem do doktorowéj, która na nich z herbatą czekać miała. Tu się dopiero dowiedział Teodor o prawdopodobnéj śmierci ojca i papierach, które po nim wręczono doktorowéj — i jak prezes z niemi postąpił.
Oburzyło to Murmińskiego do najwyższego stopnia, a los ojca wycisnął mu łzy gorzkie. Zaraz nazajutrz postanowił biedz do szpitala, aby się tam lepiéj rozpytać i dośledzić, w jaki sposób papiery te dostały się kobiecie i czy przy nich nic więcéj nie było. Doktorowa jednak powstrzymała go, lękając się narazić uczciwą swą sługę na odpowiedzialność przed mężem, która by jéj całe życie mogła ciężyć. — Nazajutrz rano poszli razem...
Ekonom i panna Hilarja opowiedzieli o owym starym człowieku... musiano pokazać rzeczy po nim pozostałe... Teodor poznał w nich niektóre stare odzieże dawniéj widziane na ojcu... Na numerze Giornale di Roma, stało ołówkiem zapisane nazwisko i znany adres domu, w którym długo przemieszkiwał. Nie było więc wątpliwości, iż stary życie tu skończył, — wskazano nawet świeżą jeszcze mogiłę, która zwłoki pokryła — a Teodor miał nadzieje, iż wyrobi pozwolenie exhumacji i nowego przystojniéjszego pogrzebu.
Wieść o przybyciu Murmińskiego i nowych jego losach, wprędce się rozeszła po mieście, profesor który znał dobrze ludzi nie omieszkał powierzać na ucho wszystkim, iż znaczny otrzymał legat i jest teraz człowiekiem bardzo zamożnym... Nic tak serc nie pozyskuje jak podobna wiadomość, nic nie odstręcza bardziéj nad samo posądzenie, iż ktoś jest w położeniu mogącem wymagać pomocy. — Starzy koledzy i znajomi, którzy by nigdy Murmińskiego nie szukali, teraz się garnęli do niego i odnawiali dawne stosunki — ofiarowali usługi. — Zwierzęcy jakiś instynkt paskudny odpędza człowieka od niedoli i cierpienia.
Przez parę dni prezesa nie było.
Nie powracał — Murmiński zajął sobie w kamienicy Kudełki pokoik na trzeciém piętrze dawniejszy i żył cicho a skromnie, nie pewien jeszcze co z sobą pocznie. Wszystko zależało od postanowienia prezesa i jego postępowania. — Ze wszystkiego jednak wnosząc można się było spodziewać wystąpienia gwałtownego i procesu.
Ale dni kilka spłynęło w ciszy — jak przed burzą.
Jeszcze o powrocie prezesa nie wiedziano w mieście, gdy — jednego ranka, o godzinie wczesnéj służący zameldował doktorowéj, iż prosi, aby się z nią mógł widzieć i rozmówić. Doktorowa była tak jeszcze rozgniewana i obrażona, iż wcale go znać nie chciała, namyśliła się jednak, iż może przybywać z chęcią zgody lub zadość uczynienia — i kazała prosić.
Cała blada i drżąca przyjęła go w progu salonu.
— Nie spodziewałam się pana u mnie widzieć, rzekła, i podziwiam jego odwagę.
Milczący i blady wszedł gość, pozdrawiając ją lekkiém głowy skinieniem, obejrzał się ostrożnie za siebie, a nie widząc nikogo, począł pół głosem.
— Kuzynka jesteś nadto dobrą chrześcianką, ażebyś mi przebaczyć nie miała — jeśli jéj chybiłem. Są chwile w życiu, gdy człowiek sobą nie włada. Mogłem pobłądzić, ale gdy czuję winę, chętnie ja naprawiam.
Wielce zdumiona gospodyni nie umiała na nią odpowiedzieć.
— Jesteś pani krewną naszą, masz dla rodziny pewne obowiązki, ani my się ich też ku niéj nie zapieramy.
Bądź co bądź, tę nieprzyjemną, gorzką, pamięci mojéj matki uwłaczającą historję chciałbym skończyć zgodnie i bez niczyjéj krzywdy.
Dowiedziałem się tu, że pan Teodor się znalazł... chcę... chcę się z nim widzieć, pomówić — jeśli można przejednać. Czynię kroki z méj strony do zgody. Odmówisz mi pani pośrednictwa?
— Nie, odpowiedziała doktorowa, badawczo patrząc mu w oczy — ale za skutek ręczyć nie mogę.
— Gdy pani zechcesz — potrafisz to — rzekł prezes. O cóż idzie, abyśmy się w neutralném miejscu zejść mogli i pomówić.
— Tak, jest to rzecz bardzo prosta, odezwała się gospodyni — nie przeczę, ale, daruj mi prezesie, po ostatniém twém znalezieniu się u mnie nie powinieneś się dziwić, iż ostrożni być musimy.
Na twarzy przybyłego ukazał się i znikł rumieniec gniewu i niecierpliwości.
— Zmiłuj się pani, zawołał — przecież mu nic nie grozi — życia mu nie odbiorę, papierów swych brać nie potrzebuje. Pragnę zgody — może ona i dla niego być korzystną.
— Kiedyż z nim się chcesz widzieć?
— Jak najprędzéj — odezwał się prezes — chcę zachodzące miedzy nami okoliczności załatwić co najrychléj, jeśli się one dadzą. Widzisz mnie pani uspokojonym i zrezygnowanym.
— Czy może być kto przytomnym spotkaniu? — spytała doktorowa.
— Po co? odparł prezes ironicznie — jabym się go więcéj niż on mnie obawiać powinien. — Cóż mu grozi? na co nam świadkowie?
Chodził nie kładnąc kapelusza po pokoju — stanął i spojrzał na gospodynię.
— Mogę się więc spodziewać? dodał.
— Zrobię co mogę i dam znać panu prezesowi.
Przybyły skłonił się grzecznie.
— Prosiłbym, aby to mogło stać się jak najprędzéj...
Posłuszna téj prośbie doktorowa natychmiast po wyjściu prezesa posłała nagląc Teodora o przybycie... W godzinę był już u niéj.
— Mam panu nie wiem już dobrą czy złą do zwiastowania, ale zawsze ciekawą nowinę.
— Cóż to być może? spokojnie rzekł Teodor.
— Przed godziną był prezes u mnie — dodała, prezes który nigdy w życiu nie miał przestąpić progu tego domu. — Żąda on — zgody — pragnie się tu u mnie zejść z panem i pomówić. Sam pierwszy robi krok do pojednania. Murmiński słuchał z razu zdziwiony, nie dowierzający, potém się rozśmiał.
— On! ze mną! pragnie zgody! zawołał — dziwnie to brzmi w moich uszach. Byłby to dowód, że sam czuje, iż mnie nie zwalczy. Ale kto zna człowieka to rzecz nie do pojęcia. Nie rozumiem — dorzucił — nie pojmuję. To chyba zdrada być musi.
— Ale jakimże sposobem?
— Powiadam pani że nie rozumiem, a obawiam się...
— Czyżbyś mógł się go lękać?
Teodor zamyślił się.
— Nad wyraz wszelki wstrętliwem będzie dla mnie spotkanie z człowiekiem, który mi tyle złego uczynił, w którym czuję nieprzyjaciela — który zmienić się dla mnie nie może.
— Zgody nigdy się odpychać nie godzi!
— Mamy się widzieć przy świadkach?
— Nie — sami.
— Kiedy? zapytał Murmiński.
— Jak najrychléj.
Teodor zadumał się.
— Dobrze, rzekł — posyłaj pani po niego — jestem gotów — po cóż mamy odkładać, niech przyjdzie.
Doktorowa zdziwiła się nieco nagłemu postanowieniu. — Nie potrzebujesz się namyślać? rozważyć?
— Nie — wolę zrzucić z siebie to natychmiast, jestem przekonanym, że to do niczego nie prowadzi...
To mówiąc rzucił się na krzesło Murmiński, załamał ręce i pozostał nieruchomy.
— Odłóżmy to do jutra — szepnęła ręki jego dotykając doktorowa. — Nie trzeba okazywać zbytniego pospiechu — miéj czas do rozmyślenia, jak się z nim znajdziesz...
— Jak mi uczucie podyktuje — odparł Murmiński — lecz, jeśli pani chcesz do jutra... Zgadzam się.
Postanowiono tedy, że nazajutrz o godzinie dwunastéj zejść się mają. Murmiński z ta dziwną nowiną pospieszył do Kudełki, który nie wiedział co sądzić. — Ba! rzekł po chwili — to tylko znaczy, że rozrachowali wszelkie prawdopodobieństwa — i wolą rzecz ubić nie czyniąc rozgłosu. — Waćpan powinieneś się mieć na baczności — ludzie są zręczni, a w wyborze środków nie przebierają...
Tegoż wieczora przyjechała do miasta panna Tola; wprost z powozu wysiadłszy do doktorowéj. — Od niéj dowiedziała się o wielkiéj nowinie. Zamiast radości sprawiła ona na niéj wrażenie jakieś bolesne — serce się ścisnęło. —
— Boję się, rzekła po cichu. —
— Ale czegożbyśmy się gorszego dlań lękać mogli?
— Nie wiem, lękam się od nich wszystkiego...
Doktorowa śmiejąc się ramionami ruszyła. — Tola zabawiła z godzinę u przyjaciółki. — Dziś — odezwała się odchodząc — nie proszę was do siebie, ale jutro, gdy się odbędzie to straszne spotkanie... pozwól mi albo przybiedz do siebie, lub przyjdź do mnie...
Cały wieczór Murmiński spędził w swoim pokoiku z cygarem w ustach, na jakichś dumaniach nieokreślonych. —
Biła godzina dwunasta na miejskim zegarze, gdy prezes wchodził na wschody mieszkania doktorowéj, Murmińskiego nie było jeszcze. — Pospiech ten dowodził, jak bardzo pragnął, aby widzenie się przyszło do skutku.
Doktorowa go przyjęła znowu w przedpokoju...
— Idź pan do gabinetu za salonem — odezwała się witając go z daleka. — Drzwi zostaną otwarte, a wyjścia z niego żadnego nie ma, podsłuchanymi więc być nie możecie i będziecie całkiem swobodni. Idź pan, ja tu zostanę.
Nic nie mówiąc prezes bardzo blady, ale ubrany powagą wielką poszedł natychmiast do gabinetu — i nie rzucając kapelusza, stanął oparty o ów komin, w którym niedawno spalił papiery Murmińskich...
W dziesięć minut potém chód w salonie dał się słyszeć, Teodor dość spokojny zbliżył się do progu. Oczy dwóch zajadłych nieprzyjaciół spotkały się z wyrazem, w którym było więcéj może ciekawości niż gniewu. Obaj usiłowali zbadać swe usposobienia. —
Gdy Murmiński próg przestąpił, prezes powolnie zbliżył się ku niemu...
— Panie Teodorze — rzekł głosem drzącym — sam pragnąłem widzenia się z nim... Okoliczności od nas nie zależące uczyniły nas nieprzyjaciołmi... dziś, pamięć téj, która i dla pana była matką winna zbliżyć nieprzyjaciół i wyjednać spokój jéj cieniom...
Teodor milczał.
— Przynajmniéj w téj chwili — odezwał się po długiéj pauzie, ja wojny nie rozpoczynałem... Widzisz pan, że się na jego wezwanie stawiam...
Z kolei prezes długo zamilkł. —
— Uczyń pan zgodę i porozumienie możliwém — odezwał się nieśmiało.
Czego pan żądasz od nas?
— Nic — rzekł Murmiński — prawa, jakie mam po matce, tych mi odebrać nie możecie — spadku po niéj nie biorę, bo to co mi wydzieliła, odebrałem...
— Nie o to idzie — przerwał prezes — chciéj mnie pan wysłuchać cierpliwie. —
— Bardzo chętnie.
— Położenie wielkich rodzin i imion historycznych jak nasze — mówił daléj z powagą prezes, — nie łatwo bywa pojęte w innych sferach. Mamy obowiązki szczególne, bo stoimy na świeczniku narodu... Nic boleśniejszém być nie może dla rodziny, jak poniżenie matki rodu... wyrzekającéj się szanownego imienia dla drugich jakichś związków... upokarzających ze wszech względów...
— Rozumiem do czego pan zmierza — przerwał Teodor, lecz — darujesz — ja na tém stanowisku nie mogę stanąć, i rzeczy te inaczéj zupełnie pojmuję. Dla mnie nazwiska wszystkich ludzi uczciwych są jednéj wartości. Zasługi przodków miłą są spuścizną — lecz choć mniéj cenione i widziane — mają i ubodzy i nieznani... także swą godność i zasługi.
— Nie wymagam od pana, abyś się wyrzekł swych demokratycznych idei — dodał prezes, lecz zwracam jego uwagę, że ś. p. prezesowa sama musiała te rzeczy tak widzieć jak ja... jeśli swego drugiego małżeństwa — nie wchodzę w jakich warunkach zawartego, nie ogłaszała — taiła się z niém.
— Uległa natrętnym prośbom rodziny — odpowiedział Teodor — lecz najlepszym dowodem, iż téj słabości wstydziła się, jest to, że testament, który mam w ręku, ostatnia jéj wola, ostatnie pismo do mnie — nosi nazwisko mego ojca...
Prezes zaciął usta — drzał. —
— Pan masz te wolę ostatnią? spytał.
— Odebrałem ją...
— Jakże ona pana doszła...?
— Sadzę, iż pan byłeś o tém uwiadomiony przez profesora...
— Mogę spytać, co panu zostawiła pani prezesowa?
Teodor wymienił sumę odebraną.
— Masz więc pan zapewnioną przyszłość — mówił prezes daléj — a godziż się, byś przez wdzięczność dla kobiety, któréj winieneś wszystko, karał i mścił się na jéj rodzinie?
Nie przywięzujesz pan żadnéj wagi do stosunków i nazwiska, dla czegóż byś miał opierać się przy tém, by pochodzenia dowodzić, które mu jest obojętném?? Na cienie téj kobiety, na jego miłość dla niéj zaklinam pana... wyrzecz się pan...
— Wierz mi pan — usiłując utrzymać spokój — odezwał się Teodor — iż nie ma, czegobym dla matki nie uczynił — nie rozumiem jednak, by ona mi się wyprzeć siebie kazała. Dla rodziny zaś, która mnie prześladowała, która mi od kolebki dała uczuć tylko nienawiść i wzgardę — przez którą życie moje zostało zwichnięte — zatrute — nie mam najmniejszych obowiązków. — Mogę się wyrzec zemsty — nie czuję się powinnym do ofiary. —
— W imię matki — na pamięć jéj! powtórzył prezes — zbliżając się.
Teodor się cofnął. —
— Nie — tego, co się moim przekonaniom przeciwi, nie uczynię...
— O cóż idzie — dodał pierwszy — my nie wymagamy nic więcéj nad to, byś testamentu nie głosił — by rzecz pozostała pokryta milczeniem. — Rodzina moja otwiera panu drzwi — ja pragnę przejednania, jeślim obraził, proszę o przebaczenie. — Co pan zyskujesz na tém, że nas dotkniesz boleśnie choćby w przesądach naszych, że uczynisz z nas nieprzyjaciół i wrogów...? —
— Chccsz pan więc, abym dla miłości waszéj nosił na czole piętno jakiegoś wątpliwego pochodzenia i dla miłości matki, dla jéj pamięci, okrył ja hańbą?
To mówiąc rozśmiał się Teodor.
— Przyznaję się, że tych idei i pojęć zupełnie nie rozumiem.
Prezes chmurny cofnął się i stanął oparty o komin.
— Jesteśmy od kilkuset lat osiedli w kraju — rzekł zwolna — mamy stosunki przeważne, mamy siły, których pan nie cenisz, lecz które mu się w każdéj chwili życia dać uczuć mogą; wyzywasz nas do walki, która niekoniecznie szczęśliwie dla pana wypaść może.... Co zyskujesz na tém?
— Spełniam obowiązek — idę prostą drogą prawdy — odezwał się Teodor — nie widzę najmniejszego powodu, dla któregobym zrzekać się miał praw moich.
— My zrzeczenia się ich nie wymagamy, ale — przemilczenia — dodał prezes — ofiarujemy panu za to przyjaźń, pomoc, zgodę.
Teodor nie odpowiadał długo, usta jego bolesny uśmiech podnosił.
— Na szczerość téj przyjaźni, na skuteczność téj pomocy, na trwałość téj zgody, po tylu latach prześladowania, po tylu dowodach nienawiści nie mogę rachować — rzekł cierpko... pozostańmy sobie obcymi, to lepiéj.
— Nie narzucamy mu się — odparł prezes — byleś pan milczał — będziemy mu wdzięczni.
— Nie mogę, dla pamięci matki.
— Dla pamięci matki!! powtórzył prezes. A gdybyś pan miał dowód, dowód niezaprzeczony, iż po wyjeździe ks. Jeremiego, — po napisaniu téj ostatniéj woli, którą panu przesłała, na łożu śmierci, na kilka godzin przed skonaniem... żądała tego po panu, czego ja po nim wymagam??
— Gdzież jest ten dowód? zdumiony zapytał Teodor....
— Mamy jéj wolę na piśmie; świadkami przy niéj podpisani są ludzie żyjący, wiary godni, którzy pod przysięgą zeznają, iż dyktowała nie przymuszona... z własnego popędu.
Teodor stał przybity.
— Ale gdzież ta wola jéj ostatnia? zawołał.
— Oto jest jéj kopia — rzekł prezes dobywając papier z kieszeni.
Drżącemi rękami wziąwszy to pismo, Murmiński zbliżył się ku oknu. Nie rychło wzruszenie czytać mu dozwoliło.
Dokument ten, w którym prezesowa wspominała głucho o powierzoném dla Teodora piśmie ks. Jeremiemu, był jakoby błaganiem ostatniém konającéj.
— „Chciałam, aby Teodor wiedział, iż byłam matką jego ze krwi jak mnie znał matką sercem — lecz zaklinam go, ażeby dla mojego spokoju w grobie, dla oszczędzenia mi narzekań zamilczał o swém pochodzeniu i prawnie go nie dochodził. Dla tego wydzieliłam mu z mojego majątku com dlań przeznaczyła, aby mu dochodzenia oszczędzić i przykrych stósunków uniknąć. Niech Teodor wie, iż pod tym warunkiem tylko błogosławię mu z łoża konania. Wszelkiego rozgłosu, sporu, procesów, przez którebym umarła jeszcze cierpieć musiała, zakazuję pod tém błogosławieństwem — a jeślim mu była matką dobrą i czułą, niech mi się tém on wywdzięczy....“
Oczy Teodora łzami zaszły, zamyślił się długo i posępnie. Czytał, odczytywał, poznawał w tém styl i sposób wyrażania się prezesowéj, ale jéj serca nie znajdował. Skazywała więc go sama na położenie dwuznaczne, na jakieś wygnanie i banicję ze społeczeństwa, na niepojęte milczenie, na zadanie kłamu samemu sobie. Nie pewien co począć, papier położył na stole, ręce na piersiach załamał, spuścił wzrok w ziemię — stał przybity i nieprzytomny.
Prezes patrzał nie odzywając się.
— Ten dokument możemy mu przedstawić w oryginale — dodał po chwili oczekiwania.
— Nie mam nic do odpowiedzenia nań, złamanym głosem odezwał się Teodor — jeśli to było wolą matki, poszanuję ją; chociaż przekonany jestem, iż wymuszono na konającéj nielitościwą natarczywością — to pismo, w którém ja jéj nie poznaję. Zadano jéj gwałt moralny, którego wina niech spadnie na tych, co się go dopuścili.
To mówiąc Munniński wziął kapelusz ze stołu, i nie patrząc już na prezesa, nie żegnając go, wyszedł powoli z pokoju.
W trzecim zastał doktorową, która w trwodze oczekiwała tu skutku tego spotkania, co chwila spodziewając się usłyszeć wrzawę i zajadłą walkę. Spojrzawszy na zbladłą twarz Teodora, który szedł jak pijany, poznała że coś niespodziewanego a niedobrego zajść musiało... nie śmiała go spytać. Podali sobie ręce, Murmiński wyszedł.
W chwilę po nim ukazał się prezes — z twarzą wypogodzoną i tryumfującą.
— Dziękuję bardzo, szanownéj kuzynce, za jéj pośrednictwo — rzekł z lekkim ukłonem. Zdaje mi się, żeśmy się z p. Murmińskim porozumieli i unikniemy dla stron obu nieprzyjemnych ostateczności.
— Mogę spytać jak się to stało?
— Nic prościéjszego — odpowiedział zagadnięty — mieliśmy oddawna na ratunek w razie ostatnim wolę ś. p. prezesowéj spisaną przy świadkach, w któréj jest wyraźna wzmianka o tém, jak życzy sobie, by p. Teodor postąpił. Nawzajem wymogła na nas, abyśmy się przejednali. Zdaje się, że — że p. Teodor czego innego się spodziewał — dlatego odszedł, nie chcąc się porozumieć ze mną co do stósunków naszych. Pani raczy być moim tłumaczem i zapewnić go, że na naszą pomoc i — życzliwość liczyć może.
Słowa te tak jakoś brzmiały impertynencko, że doktorowa w imieniu protegowanego chciała na nie odpowiedzieć, iż ani pomocy ani życzliwości ich potrzebować nie będzie — wstrzymała się jednak i skłoniła tylko żegnając zdaleka.
— Spodziewam się — dodał prezes — że teraz gdy wszystko jest szczęśliwie skończone i pani na nas będziesz łaskawszą.
Nie czekając odpowiedzi prezes się ukłonił i cicho, wolnym krokiem wysunął się z domu. Doktorowa wzięła na siebie obowiązek doniesienia Toli o zakończeniu sprawy i skutkach rozmowy — lecz nie czuła potrzeby się spieszyć.
Siadła w fotelu i na łzy się jéj zebrało; miała jakieś niedobre przeczucia. Nie poszła więc do przyjaciółki i kazała dać wiedzieć, że czeka na nią u siebie. Lecz zamiast Toli w pół godziny nadbiegła jéj towarzyszka p. Teresa.
— Pani moja droga — poczęła od progu — jak kochasz Tolę, chodź do niéj. Nie wiem co się stało — przed godziną przyjechał hrabia Maurycy — zamknął się z nią na jakaś rozmowę... Tola siedzi teraz i płacze — a że ona płakać nie zwykła, musiało zajść coś niespodziewanego, coś bardzo nie dobrego.
Hrabia Maurycy był opiekunem panny Toli i dalekim jéj krewnym. Nie mięszał się on wprawdzie ani do zarządu majątku, ani do jéj postępowania — lecz podpis jego i zgoda była zawsze potrzebną, a Tola nawykła go była szanować.
Hrabia Maurycy był téż z wielu względów poszanowania godnym — ale — ale tak praktycznie i teoretycznie skończonego arystokraty nawet w junkierskich zastępach niemieckich znaleść było trudno. Nosił imię piękne, dosyć stare, godne ze wszech miar szacunku, lecz pojmował swą dostojność pańsko-szlachecką na sposób nie polski tylko cudzoziemski i kosmopolityczny. Polscy magnaci i szlachta wielką przywiązywali wagę do swych przywilejów, lecz widzieli w nich obowiązki — arystokracja europejska widzi w nich tylko prawa. Ta jest ogromna różnica miedzy tém co w Polsce stanowiło stan szlachecki, a co w Europie bawiło się w heraldykę. — Z zerwaniem zdrowych tradycji polskich w XVIII w. zmąciło się i to pojęcie nasze, które wygodniéj było zastąpić europejskiém, nieskończenie przyjemniéjszém do praktykowania. Była chwila gdyśmy w XVIII wieku widzieli już rozdwojone szlachectwo nasze na polskie stare i nowe europejskie. — Dwa te obozy już się nie rozumiały. Nasza szlachta ofiarna, poczciwa, rwała się do szabel i rzucała ostatnie ślubne pierścienie do skarbony narodowéj — kosmopolici kazali sobie płacić swe podpisy na aktach rozbiorowych.
Hrabia Maurycy, zkąd inąd człowiek poczciwy był arystokratą, który się czuł wszędzie w domu, gdzie znalazł tylko herbownych. Był najpewniejszy, że niebieska krew płynie w jego żyłach, że arystokracja jest instytucją z łaski Bożéj, że szlachta jest narodem wybranym, że plebeje służyć jéj powinni, że dla niéj stworzył Bóg światło, że ją wyznaczył do kierowania losami świata i że kto tę dostojność krwi otrzymał po przodkach, powinien ją zachować od zetknięcia z kastami parjasów, dorobkiewiczów i t. p. Był zresztą dla ludu litościwym panem (zawsze jednak panem), dobrym chrześcijaninem wedle pojęć średniowiecznych, przykładnym członkiem familji i dosyć gorliwym obywatelem, byle mu za pan brat nie kazano zasiadać z bezherbownymi i wspólnie z nimi pracować. — Człowiek najpiękniejszego wychowania, miły, uprzejmy, grzeczny, nigdy jeszcze ręki nie podał człowiekowi, nie przekonawszy się wprzódy, czy ma do czynienia z szlachcicem....
Doktorowa ledwie narzuciwszy na siebie chustkę, pośpieszyła z panią Teresą do Toli.
W istocie znalazła ją chodzącą wielkiemi krokami po pokoju z oczami zaczerwienionemi i mocno poruszoną.
Na widok przyjaciółki, ruszyła się udając uśmiech ale bez téj żywéj ciekawości, jakiéj się po niéj spodziewać było można. Ścisnęła jéj ręce...
— A cóż? zapytała obojętnie.
Doktorowa zmilczała. — Nie wiem doprawdy jak się skończyło — szepnęła po chwili. — Teodor wychodząc nic mi nie powiedział. — Prezes zapewniał, że się porozumieli. Ze smutku pierwszego, z wypogodzenia czoła prezesa wnoszę, iż dla Murmińskiego nie zbyt to pomyślnie wypaść musiało.
— Tegom się spodziewała! westchnęła Tola — inaczéj być nie mogło. Miałam przeczucia najgorsze — niestety! sprawdziły się...
— Prezes dał mi do zrozumienia, iż wolą matki jego było — a woli téj na piśmie miała przekaz zostawić — ażeby Teodor się o swe prawa nie upominał.
Spuściwszy głowę na ręce Tola słuchała tych wyrazów jak wyroku na siebie samą...
— Zresztą prezes ofiaruje zgodę, przyjaźń — pojednanie...
— A zatém — dodała Tola z ironicznym uśmiechem — tout est pour le mieux dans le meilleur des mundes.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.