Wysokie Progi (Dołęga-Mostowicz)/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Wysokie Progi (Dołęga-Mostowicz)
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1935
Druk „Linolit“ i „Grafia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

Z jesienią cisza nastała w Wysokich Progach. Opustoszał pałac, wyjechali letnicy, a wraz z nimi umilkły gramofony i radjo, posprzątano trzcinowe fotele z trawników, odprawiono połowę pomocniczej służby. Na krokietowym placu i na kortach tenisowych leżały gęsto żółte i czerwone liście, alejki w parku tak były niemi zasłane, że szło się po nich, jak po sprężystym, szeleszczącym dywanie. Im dalej wgłąb, tem ich było więcej, aż drzewa się przerzedzały i przed oczyma rozciągała się szeroka przestrzeń pokryta rudą podściółką, z której tu i ówdzie wznosiły się czarne pnie dębów i klonów, lip i buków, kasztanów i grabów. U samej góry dziwaczną koronką gmatwały się najcieńsze, już całkiem przez wiatr z liści odarte gałęzie, pod samem zdawało się niebem, niskiem, smutnem, matowo-szarem.
W nocy padało i w parku było wilgotnie, pachniało ziemią i deszczem. Spokojnie tu było i cicho, tak, że Magda słyszała nawet przytłumiony turkot wozów na dalekiej szosie, a gdy przystanęła, krople wody, opadające z gałęzi, wywoływały taki szmer w liściastem podłożu, jakby czyjeś ostrożne kroki zbliżały się do niej ze wszystkich stron.
Codziennie teraz odbywała dłuższe przechadzki, najczęściej samotne, gdyż pan Michał po lunch‘u wracał do siebie, pani Aldona twierdziła, iż wilgoć jej szkodzi a Ksawery zawsze znalazł jakiś pretekst, by nie zostać z Magdą. To miał pilny interes w Grójcu, to musiał wpaść do kogoś z sąsiadów, to poprostu „przejechać“ któregoś konia.
Nie brała mu tego za złe. Teraz, gdy zajęć gospodarskich miał znacznie mniej, nudził się w domu. Początkowo — jak to zawsze u niego — był rozentuzjazmowany, cieszył się niczem sztubak, chodził dumny, na wszystkie strony opowiadał, że żona spodziewa się syna, obmyślał imiona dla przyszłego dziedzica, Magdy nie opuszczał na krok, obcałowując ją raz po raz i obsypując najczulszemi wyrazami.
Tak było, póki mu to nie spowszedniało. Wybierał się wtedy w sąsiedztwo, to na bridge‘a, to poprostu na pogawędkę, gdyż — jak utrzymywał — musiał się całemu światu pochwalić swojem szczęściem.
Magda nie zaniechała swoich zajęć, chociaż pani Aldona gwałtownie ją do tego namawiała. Zresztą była teraz znacznie wolniejsza. Uważała zaś za konieczność osobiste doglądanie wszystkiego. Dość już miała doświadczenia, by każde swe niedopatrzenie umieć obliczyć w sumie tylu a tylu złotych, których wciąż było zamało.
W swobodnych godzinach wychodziła na spacer. Zwykle obchodziła park i sad, zawracała ku stawom i wracała koło folwarku. Tym jednak razem dotarła aż do parkanu i ścieżką między ugorami skierowała się ku odległej prawie o kilometr kotlince, gdzie stał stary drewniany krzyż z zardzewiałą Męką Pańską i z zawieszonym na drzewcu poniżej oszklonym obrazkiem Matki Boskiej Karmiącej.
Nie była religijna i nie miała zamiaru modlić się, ale ot, tak, na wszelki wypadek odmówić pacierz i zostawić pod krzyżem kilka gieorgiń, zerwanych w ogrodzie.
Koło krzyża przechodziła ku szosie kręta droga polna, zwana w okolicy Sierpówką, a łącząca Hańczę, Borychówkę, wieś Pożarki i jeszcze kilka pobliskich dworów z resztą świata.
Właśnie, gdy zbliżyła się do krzyża, od tamtej strony nadciągał wóz chłopski, opatrzony słomą i ciężko wyładowany kartoflami, zaprzężony w parę chudych szkap. Wóz przechylał się w garbatych koleinach, a jego właściciel, stary chłop, szedł ścieżką obok, obojętnie cmokając od czasu do czasu na konie.
Przed wjazdem na strome zbocze kotlinki konie przystanęły, chłop zaś zdjął czapkę i ukłonił się. Poznała go odrazu zarówno po łysinie, jak i po czerwonym ogromnym nosie. Był to stary Rymoń z Pożarków, który nieraz z różnemi prośbami przychodził na folwark.
Magda z uśmiechem odpowiedziała na ukłon, a chłop zatrzymał się:
— Podobnież jaśnie pani dziedziczka takżesamo do Borychówki!?... A jakże, jest tam jaśnie pan, ale tylko patrzeć, jak wyjedzie. Akurat kiedym przy borychowskiej stodole skręcił, ogierka pod ganek podprowadzali.
— Jakiego ogierka? — szeroko otworzyła oczy Magda.
— A dyć wysokoproskiego, karego z łyską, co na nim jaśnie pan dziedzic jeździ. Stare mam oczy, ale kunia to z całej okolicy rozeznam. Ho!
Magda uczuła gwałtowne zaciśnięcie się serca i ledwo dosłyszalnym szeptem bąknęła:
— Dziękuję.
Chłop cmoknął na swoje szkapy, ukłonił się nisko, powiedział „pochwalony“ i podpierając wóz pod górę ruszył swoją drogą.
— To niemożliwe... nie... niemożliwe — gorączkowo myślała Magda.
W pierwszej chwili chciała biec sama do Borychówki, by naocznie przekonać się, że to nie wierzchowiec Ksawerego, że chłop się omylił. Zastanowiła się jednak i doszła do wniosku, że i tak Ksawery musiałby jechać tędy. Chcąc ominąć krzyż, musiałby nadłożyć dobre pięć kilometrów na Kruszewo.
Postanowiła czekać.
Tuż przy krzyżu rosły krzaki dzikiego bzu, wyżej kotlinka porośnięta była już tylko zeschłemi wrzosami, a na samym wierzchu leżały gęsto kupy kamieni, wyoranych i odrzuconych tu z zagonów. Wybrała jeden większy najmniej wilgotny kamień i usiadła.
Było to nieprawdopodobieństwem, a jednak te codzienne wyjazdy Ksawerego musiały nasunąć podejrzenia. Aż dziwno jej było, że dotychczas nie przyszło jej do głowy pomyśleć o Borychówce. Tembardziej, że ilekroć wpadał ktoś z sąsiadów, Ksawery zawsze zachowywał się niespokojnie: widocznie bał się, by w rozmowie nie wyszło na jaw, że nie był u Płaszowskich, czy Mańkiewiczów, lecz u Miry.
— Tchórz, smarkacz, podły — cisnęły się do ust słowa, lecz zaczęła siebie reflektować: przecie dawał jej tyle dowodów swoich uczuć. Przecie tak wzruszająco mówił o swoim celibacie w związku ze stanem jej zdrowia!...
— Nie, niemożliwe! — powiedziała głośno.
I w tej właśnie chwili na odległym o jakieś pół kilometra pagórku zobaczyła wyraźnie, jak na dłoni: Ksawery prowadził „Derwisza“, a obok szła wysoka brunetka w niebieskiej sukni z zarzuconym na ramiona nieprzemakalnym płaszczem.
Magda instynktownie pochyliła się i przez badyle wrzosów przyglądała się im ze zdumieniem. Więc tak. Zdradzał ją ze swoją dawną kochanką. Nie mogła jeszcze dokładnie rozeznać jej rysów. Wiedziała jednak, że Mira ma około trzydziestki i że nie cieszy się opinją ładnej. Wyglądała w każdym razie ciężko, ciężko i staro.
Magda w pierwszym odruchu chciała uciekać do parku, lecz było to niemożliwe: gdy tylko wydostanie się z kotlinki na ugór, zobaczą ją odrazu i oczywiście gotowi ją posądzić o to, że umyślnie tu przyszła ich szpiegować.
— Co robić!? Co robić?!...
Teraz już słyszała odgłos kopyt konia i ich niewyraźne głosy. Zsunęła się w dół. Najlepiej będzie udać, że niczego nie widziała. Tak!... Uklęknąć i udawać zemdloną. Niech przejdą mimo, niech ta... ta... dziwka ma czas cofnąć się.
Był to wybieg naiwny i Magda zdawała z tego sobie sprawę, ale cóż innego miała do wyboru?... Owszem, można było jeszcze inaczej postąpić. Wyjść naprzeciw, stanąć przed nimi twarz w twarz i powiedzieć w oczy... Tak, że wie wszystko, że żadnych wyjaśnień nie potrzebuje i że życzy im szczęścia... A później skinąć głową i odejść. Oczywiście, natychmiast spakować swoje rzeczy i jak najprędzej wyjechać.
— Dokąd? — odezwała się rozwaga.
— Tak, dokąd?... Do Warszawy?... Wynająć sobie skromny pokoik i postarać się o jakąś pracę...
Nagłe zrozumiała, że jest bezradna. Przecie w takim stanie na żadnej scenie nie otrzyma nic, zresztą o jakąkolwiek pracę dziś tak trudno. Prawie niemożliwe. Wrócić do ojca?... Zwrócić się o pomoc do siostry i szwagra?... Niepodobieństwo. Nawet pójść do kogoś, choćby do dyrektora Stęposza na utrzymanie, teraz, kiedy spodziewa się dziecka... Wprawdzie Ksawery musiałby jej płacić alimenty, ale popierwsze — nie chciałaby od niego przyjąć ani grosza, a podrugie wiedziała dobrze, że z chwilą, gdy jej w Wysokich Progach nie stanie, nie tak łatwo tu będzie o pieniądze. Wszystko znowu pójdzie postaremu: marnotrawstwo, nieporządek... Cała praca, cała ogromna praca, którą włożyła, poszłaby na nic. Nic by po niej tu nie zostało. Nawet życzliwego wspomnienia. Zaliczonoby ją do długiej litanji awanturek Ksawerego i wieszanoby na niej psy. Nikt, absolutnie nikt nie stanąłby w jej obronie. Dla nich wszystkich była przecież obca. Ani obejrzą się za nią. Zawsze przyznają rację Ksaweremu. Powiedzą, że wziął sobie za żonę lafiryndę i dzięki Bogu, że uciekła. A tamci, w domu, ojciec i krewni, nawet Biesiadowski — też dobrego słowa dla niej nie znajdą...
— Więc co robić?!...
Pomysł udawania, że nic nie wiedziała, wydał się jej teraz jeszcze bardziej dziecinny.
Tymczasem głosy zbliżały się. Można już było rozróżnić poszczególne słowa.
Magda zacięła usta:
— Zrzec się wszystkiego?... Nie! O, nie!
Przedewszystkiem musi myśleć o dziecku, które ma przyjść na świat. Ono będzie miało największe prawa, a przez to i na matkę spływa prawo, nawet obowiązek wytrwania. Mniejsza o Ksawerego. Czuła dlań teraz tylko wzgardę. Z dawnych uczuć nie pozostało nic, ale czyż uczucia potrzebne są do życia?... Panią Aldonę łączy z mężem tylko wspólny dach. A pomimo to jest poswojemu szczęśliwa. Panna Klementyna nikogo nie kocha i przez nikogo nie jest kochana.
Więc można żyć wśród nich samotnie. I nie potrzebować żadnego oparcia, a rządzić, być u siebie... Tak! Pewnie... To ona uratowała Wysokie Progi, ona związała z niemi swoje życie, ona jest w nich panią...
Zgóry dobiegał niski alt pani Miry:
— ...będę zatem czekała kartki od ciebie — mówiła — ale jeżeli nie przyślesz do południa...
Magda nie chciała podsłuchiwać. Zresztą już była zdecydowana. Pewnym i spokojnym krokiem szła pod górę.
Ksawery na jej widok cofnął się o krok i upuścił szpicrutę, którą trzymał w ręku. Pani Mira zbladła i urwała w pół zdania.
Magda skinęła głową i powiedziała całkiem spokojnie:
— O ile się nie mylę, pani Czerska?...
Oboje milczeli, wobec czego dodała:
— Bardzo mi przyjemnie.
— Właśnie spotkaliśmy się — jąkał się Ksawery. — Jechałem właśnie z Hańczy...
Magda uśmiechała się ironicznie:
— Pocóż te tłumaczenia się, mój drogi?... Wystawiasz panią w takiem świetle, jakby... jakby czatowała na ciebie.
— Pani wybaczy — wybuchnęła Czerska — ale...
— Wiem doskonale — wzruszyła ramionami Magda — że mój mąż bywa codziennie w Borychówce.
— Więc nie czatuję na nikogo po drogach!
— Cóż za różnica: po drogach, czy w domu?... Kobieta w pani wieku... Chociaż naprawdę jest pani znacznie młodsza i ładniejsza, niż mogłabym sądzić z tego, co mi mówił Ksawery... Miłe rozczarowanie. Mój drogi! Znajduję, żeś zupełnie niesłusznie nazywał panią podtatusiałą sawantką.
— Magdo! — jęknął Ksawery.
— Czy powtarzam nieściśle? — zwróciła się doń najwynioślej, jak umiała.
— Doprawdy... Magduś... Nic podobnego... A pozatem ta cała scena...
— Wyszpiegowała nas pani — zaczęła pani Mira.
Magda jej przerwała:
— Bynajmniej. Myli się pani bardzo. Stało się to tylko dzięki przypadkowi. Przykro mi, że popsułam państwu humory. Naprawdę to drobiazg. Jeżeli pani Ksawery i nadal jest potrzebny do posług w łóżku, proszę bardzo. Niema czego się krępować. Mnie to nie zawadza.
— Jak pani śmie! — krzyknęła Czerska. — Wypraszam sobie ten rzeźnicki styl.
— Rzeźnicki? Zapewne. Wśród rzeźników takie damy, jak pani, nazywają lafiryndami! — wypaliła Magda.
Ksawery w samą porę skoczył między obie kobiety, gdyż pani Czerska rzuciła się ku Magdzie.
— Na miły Bóg! — wołał szeptem, chociaż nikogo nie było przynajmniej w promieniu pół kilometra — Na miły Bóg, uspokójcie się!... To straszne!...
— Jestem zupełnie spokojna, mój zacny mężu — odpowiedziała Magda. — To twoja kochanka...
— Magduś!...
— ...to twoja kochanka zachowuje się dość nieetykietalnie. Aż dziwię się, że przy twojej pasji dobrego tonu nie nauczyłeś jej odpowiedniej formułki towarzyskiej na podobną okazję. Podnieś pani płaszcz! Nie zapominaj się, mój zacny mężu. Jak to mówisz?... Że prawdziwy gentleman w każdej okoliczności...
Ksawery rzeczywiście, nie puszczając cugli, pochylił się do leżącego na ziemi płaszcza, lecz pani Mira z wściekłością podniosła płaszcz sama.
— Magduś — błagalnie zawołał Ksawery. — No, poco to wszystko,... No, trudno, stało się...
— Ależ ja nie robię ci żadnych wymówek. Proszę bardzo. Bądź łaskaw nie przeszkadzać sobie. Jeszcze raz przepraszam, że zakłóciłam państwu sielankę. Dowidzenia!... Dowidzenia!...
Skinęła dwa razy głową i nie oglądając się zawróciła w stronę Wysokich Progów. W głowie jej szumiało, a serce tłukło się nieprzytomnie w piersiach. Była półprzytomna. Całą siłę woli skupiała, by iść prosto z podniesioną głową.
Szła tak dobrych pięć minut, gdy usłyszała za sobą tętent.
Ksawery dopędził ją, zeskoczył z konia i przez chwilę szedł obok w milczeniu. I Magda nie odzywała się. Zdążyła już opanować się. Wprawdzie jeszcze teraz z przyjemnością spoliczkowałaby tę nędzną kreaturę, ale postanowiła za wszelką cenę nie wychodzić z obranej roli i postępować rozsądnie.
— Wiem — zaczął Ksawery — że byłem nieuczciwy. Tak... Przyznaję się, niepotrzebnie ukrywałem przed tobą, że zaglądam do Borychówki... Niepotrzebnie tam zaglądałem wogóle, ale zapewniam cię, że zdarzało się to rzadko, bardzo rzadko, a pozatem nie zdradziłem cię ani razu...
— Kłamiesz — odpowiedziała spokojnie.
Ksawery zrobił szybszy krok, by ją wyprzedzić, zatrzymał się i zrobił uroczystą minę:
— Więc daję ci na to słowo honoru!
— Kłamiesz — powtórzyła Magda, idąc dalej i nie patrząc nań wcale.
Świetnie znała tę jego sztuczkę i ten ton: ilekroć kłamał w rzeczach ważniejszych, stale się nim posługiwał.
— Nie wierzysz mi? — zapytał gorzko.
— Przestań grać komedję — wzruszyła ramionami.
— Ach! Więc ja gram? — zaśmiał się tragicznie.
Umilkł, a po dłuższej chwili powiedział:
— Jesteś niesprawiedliwa. Więc, przypuśćmy, że rzeczywiście popełniłem w stosunku do ciebie... podłość, ale...
— Och, podłość to zbyt mocne słowo, mój drogi. Ciebie nawet w złem nie stać na nic wielkiego. Poprostu, zrobiłeś świństwo, świństewko...
— No, dobrze, ale przecie wiesz, że ciebie tylko, jedną ciebie kocham!... Przecież nie potrafisz temu zaprzeczyć! Popełniłem błąd, przyznaję. Lecz chcę odpokutować. Wierz mi, Magduś, że mam wprost potrzebę ekspiacji. Pragnę dać ci dowód, że każdą pokutę z twojej ręki przyjmę.
Zrobił pauzę i zakończył:
— Jeżeli tego zażądasz... palnę sobie w łeb.
Magda spojrzała nań obojętnie:
— Pokutę?... Owszem. Wydaje mi się, że najodpowiedniejszą pokutą dla ciebie będzie...
— Przyjmę każdą.
— ...będzie obowiązek codziennego bywania nadal u tej pani.
— Chyba żartujesz?... — żachnął się.
— Dlaczego?
— Więcej tam moja noga nie postanie. Daję ci na to...
— Tylko bez honoru, proszę cię.
— Więc przysięgam ci.
— Niepotrzebnie. Zapewniam cię, mój drogi, że to mi wcale nie przeszkadza. Używaj na zdrowie...
— Ach — wybuchnął — nie wiedziałem, że tyle złości siedzi w tobie, że potrafisz być tak bezwzględna dla człowieka, który cię ubóstwia.
Doszli właśnie do parkanu otaczającego park i Magda, odsunąwszy zbutwiałą deskę, weszła do środka. Ksawery, prowadząc konia, musiał okrążyć park, gdyż z tej strony furtki nie było.
Nim znalazła się przed pałacem, Ksawery zdążył już dojechać i oddać konia. Czekał na nią przed drzwiami. Minę miał ponurą i skruszoną.
— Nie zechcesz ze mną pomówić? — zapytał.
Potrząsnęła głową:
— Zaoszczędź mi tego. Zresztą nie mamy nic do mówienia.
— A... a... co zamierzasz zrobić?
— Ja?... — spojrzała mu prosto w oczy. — A cóż zdaniem twojem powinnam zrobić?
Chwycił jej ręce i zaczął całować. Nie broniła mu, miała dłonie bezwładne, obojętne. Ksawery szeptał:
— Przebacz mi, przebacz, jedyna, najdroższa!... Całem życiem nie odpłacę ci się za to, ale przebacz... ja wiem, że nie zasłużyłem na to, ale przebacz...
Słuchała tego, jak pustych dźwięków. Widziała, że Ksawery mówi szczerze, że ma najlepsze chęci, ale — nic to już jej nie obchodziło.
Ogarnęła okiem gazon, grabową aleję, pałac i odpowiedziała drewnianym głosem:
— Dobrze. Przebaczam.
Chciał ją objąć w nagłym porywie radości i wzruszenia, ale ona spokojnie odsunęła jego ręce:
— Muszę iść zrobić rachunki, przepraszam cię...
I zostawiła go samego przed drzwiami.
Ksawery na cały szereg dni zmienił się nie do poznania. Czuł się winnym wobec Magdy i wszelkiemi sposobami starał się odzyskać jej uczucie. Rozumiał, że przebaczyła mu nie z serca, ale z przekonania. Irytowało go to, lecz zły humor spędzał na całe otoczenie, zaś wobec Magdy był milszy i serdeczniejszy, niż nawet w pierwszych tygodniach po ślubie. Nie zaniedbał niczego, by się jej przypodobać. Wstawał znowu sam do obroków, pilnował osobiście odstawy, doprowadził do porządku książki gospodarskie, a jeżeli wyjeżdżał z domu, to tylko do urzędu skarbowego, lub do starostwa, i po powrocie zdawał szczegółowe sprawozdania, powołując się na świadectwo stangreta, by Magda mogła mieć pewność, że nie tylko w Borychówce nie był, lecz i wogóle nie zaglądał nigdzie, gdzieby Mirę mógł spotkać.
W Wysokich Progach, gdzie nikt o niedawnem zajściu nie wiedział, zachowanie się Ksawerego wzbudzało ogólne zdziwienie. Natomiast Magda nadal przyjmowała wszystko obojętnie.
Stała się milcząca i oschła, w stosunku do służby wymagająca jeszcze bardziej i jeszcze bardziej apodyktyczna. W tym okresie cała władza bezapelacyjnie przeszła w jej ręce. Już nawet pani Aldona nie ośmielała się wydawać żadnych dyspozycyj i jeżeli sama chciała dokądś pojechać, wysyłała służącego do pani dziedziczki, czy i które konie może kazać zaprząc. W razie uchybienia tej władzy Magda umiała z całym naciskiem podkreślić przysługujące jej prawa, a Ksawery, który nigdy o władzę nie był zazdrosny, teraz, pragnąc przypodobać się żonie, umyślnie przy każdej sposobności zaznaczał, że najwyższą instancją jest Magda.
Tak układały się stosunki, gdy do Wysokich Progów na kilkudniowy pobyt zjechała panna Klementyna z Radzieńca. Dzięki bystrości swej i spostrzegawczości szybko zorjentowała się w sytuacji i niemal odrazu zajęła wobec Magdy najżyczliwsze stanowisko. Lekceważąc siostrę, jej męża uważając za manjaka, a Ksawerego za półgłówka, nie ukrywała swego uznania dla Magdy. Przeprowadziła iście inspektorski przegląd gospodarstwa, a chociaż oczywiście wiele znalazła usterek i braków, nie żałowała i pochwał.
Ujęta tem Magda, patrzyła w pannę Klementynę, jak na wzór do naśladowania, a że już przedtem szerokie w tym kierunku żywiła ambicje, łatwo przejęła się poglądami panny Klementyny na rolę kobiety-ziemianki: oszczędność, laboratoryjny porządek, handlowa kalkulacja, reprezentacyjność umiarkowana, dyscyplina bezwzględna. Tylko w takiej atmosferze mogą być kultywowane czyste obyczaje, i ład moralny, i stare cnoty szlacheckie.
— Zwłaszcza teraz — mówiła panna Klementyna — gdy ma pani zostać matką, dać życie nowemu dziedzicowi starego nazwiska, należy uprzątnąć tutejsze życie z wszelkich śmieci. Naturalnie, póki żyje moja siostra i jej nieszczęśliwy mąż, nie będzie to możliwe w stu procentach. W każdym razie trzeba w miarę możności odgrodzić ich w ich rezerwacie i uniemożliwić jakikolwiek wpływ na dziecko.
Magda przyznawała pannie Klementynie zupełną rację, a bolał ją tylko lekceważący stosunek ciotki do Ksawerego. Oceniała go sama bardzo nisko, żywiła do niego głęboki i niedający się usunąć żal, a jednak pragnęła za wszelką cenę, by Ksawery w oczach innych ludzi nie uchodził za snoba, ani za głupca. Przyznawała mu też głośno wszystkie te zalety, które bezsprzecznie i dla wszystkich oczywiście posiadał. Nie mówiła jednego: — że dla niej nie przedstawiały już one żadnej wartości.
Traktowała go uprzejmie, dość chłodno, ale życzliwie. Usiłowała nawet wzbudzić w sobie wdzięczność za jego dobrą wolę, chociaż wiedziała, że jest ona wynikiem nietyle skruchy, ile nieumiejętności znoszenia zimnej atmosfery w domu. Pomimo pozorów męskości charakteru, był słaby i miękki.
Gdy doszło między nimi znowu, któregoś dnia po wyjeździe panny Klementyny, do rozmowy na ten, wciąż wiszący w powietrzu, temat, nawet rozpłakał się.
Było to tak:
Wczesnym rankiem Magda na dziedzińcu folwarcznym przyłapała jakiegoś obcego wyrostka, który na jej widok zaczął rejterować. Wobec tego jednemu z ludzi kazała go dopędzić i, pomimo wykrętów, wydobyła odeń list, który miał wręczyć dziedzicowi, koniecznie do rąk własnych. List był z Borychówki.
Magda znalazła Ksawerego w kuźni i wywoławszy go, podała mu list.
— Przyniósł chłopiec z Borychówki — powiedziała bez żadnej intonacji.
Ksawery zaczerwienił się i cofnął ręce za siebie.
— Nie chcę go.
— Cóż za dziecinnada — wzruszyła ramionami. — Weź!
— Nie chcę. Spal, wyrzuć, przeczytaj, zrób, co chcesz. Ja wogóle tego listu nie wezmę do ręki.
Magda spojrzała nań uważnie i powiedziała podstępnie:
— Czemu właśnie tego listu nie chcesz, skoro inne z tejże Borychówki odbierasz, a nawet na nie odpisujesz?
Był to tylko domysł, ale Ksawery nie połapał się i żarliwie zaprzeczył:
— Nieprawda! Nie odpisałem na żaden!
Magda uśmiechnęła się:
— Ale otrzymałeś i czytałeś. Nie róbże wyjątku.
Ksawery wziął list, zawahał się chwilę i nagłym ruchem przedarł go na połowę. Rozejrzał się, jakby szukając miejsca, gdzieby wyrzucić i schował do kieszeni.
— Niepotrzebnie przedarłeś — obojętnie zauważyła Magda — będziesz musiał składać kartki do czytania.
— Ach, więc ty myślisz, że dlatego?...
Wyjął i podarł na drobne strzępy.
— Posłuchajno, Wery — powiedziała Magda. — Jest między nami pewne nieporozumienie. Tobie się zdaje, że ja mam coś przeciw twoim stosunkom z panią Czerską. Bardzo się mylisz. Owszem. Uważam, żeś powinien nie zapominać o niej. Kilkuletnie uczucia mają swoje prawa. A pozatem, rozumiem, że przebywanie ze mną może cię nudzić. Ja nawet gimnazjum nie skończyłam, zaś pani Mira jest kobietą wykształconą, doktorem filozofji. To też dużo znaczy...
— Nie drwij ze mnie — przerwał wzburzonym głosem — czy znajdujesz specjalną rozkosz w znęcaniu się nademną? Ja ze skóry wyłażę, żeby ci było najlepiej... Doktór filozofji?... Czy mnie potrzebne czyjeś wykształcenie!? Otóż, powiem ci, że odwrotnie. Ona zamęczała mnie zawsze tą swoją mądrością. Sto, tysiąc razy wolę ciebie! Miljon!...
— Doprawdy, niezasłużony zaszczyt.
— Niezasłużona przedewszystkiem ironja — powiedział drżącym głosem.
W oczach miał łzy.
— Masz rację — odpowiedziała łagodnie — przepraszam cię za mój ton.
To go rozczuliło. Stali za węgłem obory gdzie nikt ich nie mógł widzieć, i Ksawery rozpłakał się nadobre:
— Ty nawet nie wiesz, jak ja cierpię — mówił, ocierając oczy chusteczką — nawet nie przypuszczasz... No cóż, niebędę cię okłamywał... Rzeczywiście, bywałem w Borychówce i ciągnęło mnie tam... Czy ja wiem, może przyzwyczajenie, może poprostu chęć rozerwania się... Ona, widzisz, zna mnie oddawna, i całą okolicę, i wie, że interesuję się tem, co gdzie słychać, kto się z kim żeni, czy rozwodzi, czy ma romans... Ja nie umiem ci tego wyjaśnić, bo my nigdy o tych rzeczach nie rozmawiamy ze sobą. Ty ich nie lubisz, nie obchodzą cię... Tylko mnie źle nie zrozum... Przecie jej cała wiedza tylko mnie męczy, ale ona... Przysięgam ci, że jej nie kochałem nigdy...
Magda niewiele z tych wyznań zrozumiała. Wyłowiła z nich tylko jeden zarzut pod swoim adresem: nie umie zaciekawić się plotkami towarzyskiemi.
Zastanawiała się nad tem długo, przypominała sobie różne rozmowy, wizyty w sąsiedztwie i przyjazdy gości. Rzeczywiście, nudziła się prawie zawsze, gdyż głównym tematem rozmów, tematem, przy którym odrazu ożywiał się nastrój Ksawerego i wszystkich, przy którym nawet pan Michał nie szukał pretekstu ucieczki do swojej pracowni, były plotki towarzyskie. Przynajmniej Magda tak to nazywała.
Nigdy nie umiała przejąć się ani zainteresować faktem, że się ktoś żeni, wydaje córkę, lub rozwodzi, że tak, a nie inaczej przeprowadza działy majątkowe, że tak się nazywała jego babka z domu, że taki miała posag czyjaś żona, że tak idą koligacje i pokrewieństwa. Nazwiska i nazwy majątków nic jej nie mówiły. Nie znała tych ludzi, a wiedząc, że i nikt z osób, tak szczegółowo zajmujących się ich sprawami, też osobiście ich nie zna, wprost pojąć nie mogła, dlaczego z takiem namaszczeniem, z taką zawziętością i erudycją rozprawiają o obcych sobie ludziach.
Najważniejsze sprawy podatków, ustaw rolnych, ba, wojny i kataklizmy, jak i najbliższe kwestje rodzinne — wszystko to schodziło w kąt wobec tego, że jakaś panna Szementówna z Toroczewicz na Wołyniu wychodziła za jakiegoś Misia Stołyhwę z Bieraczyc w Poznańskiem, chociaż nikt z obecnych na oczy ich nie widział.
Mieszkańcy i goście Wysokich Progów wprost pasjonowali się temi sprawami i mówili o nich tak, jakby najbliżej ich dotyczyły. Zdawało się, że napamięć każdy i każda wyliczyć mogą wszystkie nazwiska ziemiańskie i wszystkie majątki w całej Polsce, oraz wszelkie pokrewieństwa i koligacje.
Dla Magdy był to chaos nazwisk i informacyj obcych, obojętnych, drażniących już tem, że się nie mogła w nich zorjentować, podczas gdy dla nich wszystkich samo czyjeś imię wystarczyło, jako powód do ogólnego śmiechu, czy oburzenia, lub też do długich sporów.
Podczas podobnych rozmów Magda czuła się najbardziej obco. Co więcej, zdawało się jej, że umyślnie ten temat wybierano, by dać jej odczuć, że ona w tem środowisku znalazła się przypadkowo i niepotrzebnie. To też kilkakrotnie próbowała okazać zainteresowanie i pytała o to lub owo, lecz potem czuła niesmak i niechęć do samej siebie. Ich wszystkich zaś zdawało się irytować to, że Magdzie nie imponują. W tonie Ksawerego często wyławiała nutki zniecierpliwienia, gdy przerywała mu jakieś wywody o koligacjach.
Nigdy jednak nie okazał jej tego zbyt wyraźnie. Wogóle swoją delikatność wynagradzał w znacznej mierze inne cechy, które obcowanie z nim robiły czemś prawie przykrem.
Spadły pierwsze dość późne, ale zato obfite śniegi. Za radą lekarza Magda miała wyjechać na kilka dni do Warszawy. Przy sposobności zamierzała załatwić szereg spraw i interesów, a przedewszystkiem doprowadzić do końca pertraktacje dotyczące sprzedaży Karczówki.
Ksawery w tym celu przygotował dla niej plenipotencję. Nie zdziwiła się, że wolał zostać w Wysokich Progach, a na pożegnanie powiedziała mu:
— Trochę odetchniesz od mojego towarzystwa.
— Jak możesz tak mówić! — zawołał ze zbyt skwapliwem oburzeniem.
— No, dobrze, dobrze. Baw się wesoło.
— Jeżeli chcesz, to będę ci towarzyszył — zaofiarował się natychmiast.
— Nie, dziękuję ci, dowidzenia.
— Dowidzenia, jedyna.
W Warszawie od czasu swego zamążpójscia Magda bywała rzadko. Codzienne zajęcia nie pozwalały na zbyt częste wyjazdy, ani na zbyt długi pobyt poza domem.
Teraz postanowiła spędzić w stolicy przynajmniej tydzień.
Przedewszystkiem odwiedziła znanego ginekologa, który orzekł, że wszystko zapowiada się normalnie, potem widziała się z dyrektorem Stęposzem. Na szczęście Bank Wschodni zdecydował się ostatecznie na kupno Karczówki. Rozmowy z adwokatami, wizyty u rejenta i różne formalności pochłonęły kilka dni. Potem dopiero Magda odpoczęła i zaczęła załatwiać zakupy. Postanowiła też odwiedzić dawnych znajomych ze Złotej Maski. Wszyscy oni byli teraz rozproszeni. Teatry rewjowe albo przestały istnieć, albo zeszły na psy. Większość kolegów znalazła przytułek w pomniejszych teatrach dramatycznych, niektórzy wyjechali do różnych miast. Siostry Stelli otworzyły własną szkołę baletową w tym lokalu, w którym niegdyś uczyła się Magda u pani Iwony.
Bończę też tam spotkała, gdyż wykładał u sióstr Stelli historję tańca.
Nawet nie przypuszczała, by spotkanie to mogła przyjąć tak obojętnie.
Gdy zwrócił się do niej po imieniu, powiedziała spokojnie:
— Mój Boże, to takie dawne czasy... Sądzę, że wygodniej nam będzie, nam obojgu, mówić do siebie na pan i pani.
Rozmowa z Bończą i jeszcze z kilkoma kolegami teatralnymi jeszcze głębiej przekonała Magdę, że nic jej z tym światkiem nie łączy. Ten szmat przeszłości minął, nie zostawiając najmniejszej niteczki, któraby z nią Magdę łączyła.
Jadąc do Warszawy, tłumiła myśl odwiedzenia ojca i siostry. Nie miałoby to żadnego sensu. Przedewszystkiem wiedzieli o niej wszystko, lub prawie wszystko przez Biesiadowskiego. Gotowiby przypuszczać, że przypomniała sobie o nich tylko poto, by pochwalić się, by zadrzeć nosa i pokazać tym, co jej się wyrzekli, że przecież sama zaszła wyżej, niż mogli marzyć, tym, co ją odepchnęli, jako zwichniętą, zaimponować teraz swojem jaśnie państwem.
A Magda bynajmniej tego nie chciała. Nie chciała wystąpić przed ojcem z miną wyższości, nie chciała go ani upokorzyć, ani zmusić do wyrażenia żalu, że tak źle z nią postąpił.
Jednak im dłużej siedziała w Warszawie, tem lepiej zdawała sobie sprawę, że poto tylko tu siedzi, by zdecydować się na wizytę u ojca. Wciąż silniejsza ogarniała ją tęsknota, aż pewnego wieczoru, podniósłszy wysoko kołnierz swego futra, weszła do tak dobrze znanej bramy.
Nic się tu nie zmieniło. Taksamo mętna żarówka opleciona drutem sterczała nad wejściem na schody, taksamo na schodach było brudno i ciemno. Nawet drewniane stopnie między drugiem a trzeciem piętrem trzeszczały i chwiały się taksamo.
Zadzwoniła.
W przedpokoju usłyszała szybkie męskie nieznajome kroki. Drzwi uchyliły się i dopiero po głosie go poznała: był to pan Kamionka, mąż Adeli.
— Kto? Do kogo?... — zapytał, natężając wzrok.
— Dobry wieczór, panie Edmundzie. Nie poznaje mnie pan?
Kamionka cofnął się:
— Panna Magdalena... Pani Magdalena — poprawił się. — Proszę... Przepraszam bardzo...
Weszła za nim. Był w marynarce, bez kołnierzyka i krawata. Na ich miejscu świeciła się złocona główka spinki. Utył bardzo, przez prawy policzek biegła szeroka różowa blizna.
— Przepraszam bardzo — jąkał się. — Nie spodziewaliśmy się...
— Dobry wieczór — podała mu rękę.
— Moje uszanowanie — pocałował z rozmachem i szastnął nogą.
— Ojca niema?
— Niema, proszę pani... Ale pewno niedługo wróci.
— A Adela?
— Adela jeszcze w jatce. Proszę bardzo... Proszę...
Weszła do pokoju. I tu nic się nie zmieniło, tylko abażur na lampie był nowy.
Kamionka odsunął krzesło, wytarł je dłonią i podał Magdzie. Pomału odzyskiwał swobodę:
— Prędzejbym się nagłej śmierci spodziewał... jak pragnę Boga... Taka niespodzianka.
— Jakże, zdrowi wszyscy? — zapytała.
— A zdrowi. Dziękuję. Pani też wygląda, można powiedzieć, jak się należy.
— A jakże się powodzi?...
Kamionka skrzywił się:
— Ciężkie są czasy. Ludzie poszczą, nabożniejsze się porobili.
— Jakto? — nie zrozumiała żartu.
— A no, mniej mięsa konsumują. Kryzys. Opchnie jeden z drugim byle co. Lepsze gatunki wcale nie idą.
— Tak... To ojciec musi martwić się — westchnęła.
Przyglądała się Kamionce. Zmienił się bardzo. Co się z tego ładnego chłopca zrobiło. Utył, rozrósł się, oczy mu tłuszczem zapłynęły i ruszał się teraz jakoś niezdarnie.
Nagle w sąsiednim pokoju rozległ się płacz dziecka.
— Co to? — zerwała się Magda.
— Aaa — zaśmiał się. — To przychówek. Znaczy się niby moja córeczka.
— Córeczka? Co pan mówi. Można zobaczyć?
— Proszę bardzo.
W dawnym panieńskim pokoiku Magdy stały teraz dwa ogromne jesionowe łóżka, a w nogach zielony wózek dziecinny.
— Boże! — zawołała Magda, pochylając się nad czerwoną małą twarzyczką, wynurzającą się z białej, obszytej koronkami poduszki.
— Zofja jej na imię — objaśnił Kamionka.
— Jakie cudne maleństwo. Ileż ono ma?
— Ano, za tydzień akurat wypadnie cztery miesiące, jak Adela porodziła.
Magda przyglądała się dziecku i łzy napływały jej do oczu.
— Czy poród był lekki? — zapytała.
— Było tam trochę strachu, ale szczęśliwie się skończyło. Adelka już na czwarty dzień poszła do sklepu.
— Tak prędko?
— Trzeba pilnować interesu.
— Wyobrażam sobie, jak musicie oboje być szczęśliwi. Takie cudne maleństwo.
Kamionka zaśmiał się:
— Dziecko, jak dziecko, a my owszem. Nie narzekamy sobie. Żeby nie to, że Adelka...
— Może chora?
— Nie tam, zdrowa. Tylko, że jej zupełnie, proszę pani, w głowie się przewróciło.
— Pod jakim względem?
— Całkiem bez żadnego względu. Wciąż jej się zdaje, że ja nic innego nie robię, tylko za kobitami latam. Ani mnie to w głowie, a ona wciąż tylko podejrzewa i beczy niewiadomo czego.
Magda spojrzała nań uważnie:
— Aha — powiedziała tylko.
— A jak pragnę Boga — uderzył się w piersi. — Wcale się takiemi rzeczami nie zajmuję. I do kogo mam chodzić?... Do takiej Kowalszczanki?... Prosta dziwka jest, bez żadnej ogłady... Babska zazdrość tylko.
Wzruszył ramionami i zaśmiał się krótko.
— Był czas — zaczął znowu. — Był czas, że była taka jedna, za którąbym i w ogień skoczył... Ale nawet na mnie spojrzeć nie chciała... I pewno. Nie ja byłem dla niej...
Wlepił w Magdę swoje źrenice, które podawnemu wydały się jej straszne.
— Chodźmy — powiedziała. — Zaczekam na ojca i na Adelę.
Usiedli w pierwszym pokoju przy stole i Kamionka westchnął:
— A pani Magdalena to wciąż piękniejsza... Ech... Pani to umiała życie sobie urządzić. Co my, proste ludzie.
W wejściowych drzwiach zgrzytnął klucz.
— O, jest Adela — powiedział obojętnie i krzyknął: — Adelka, a chodzino! Gościa mamy...
— Pan Kwiatkowski?... — zawołała zaspanym głosem Adela. — A to dobrze. Tylko buty ze śniegu obtrząsnę.
— Chodzino, chodź, nie Kwiatkowski.
Drzwi uchyliły się i Adela w nich skamieniała:
— Jezus, Marja! — wyszeptała — Magda!
Rzuciły się sobie w objęcia i obie zaczęły płakać. Od Adeli czuć było mdłym zapachem jatki i pieluszkami. Schudła i postarzała bardzo. Wyglądała tak staro, jak matka, kiedy umierała.
— Czy ja też tak zbrzydnę po porodzie? — przebiegło przez głowę Magdy.
Tymczasem Adela zdjęła palto i, usiadłszy tuż przy siostrze, przyglądała się jej z rozczuleniem, zachwytem i z podziwem. Długo nie mogła zdobyć się na żadne pytanie.
— Jakże ci, Magduś — wykrztusiła wreszcie. — Jesteś szczęśliwa?
— Owszem — odpowiedziała Magda z bladym uśmiechem.
— To chwała Bogu, chwała Bogu... Ślicznie wyglądasz, ślicznie.
— Tak sobie...
— A widziałaś moją kruszynkę?
— Widziałam, pan Edmund mi pokazywał, jest rozkoszna.
Adela pomimo to pobiegła do drugiego pokoju i wróciła z wózkiem. Czerwona twarzyczka niemowlęcia skrzywiła się w płaczu.
— Światło w oczy bije. Poco taskasz bachora — ostro odezwał się Kamionka.
— No, nie krzycz, o, widzisz go... Dziecka pokazać nie mogę... Patrz, laleczko, to twoja ciocia, ta piękna pani, to twoja ciocia!... Ona cię będzie kochać, prawda?
— Tak, tak — skwapliwie potwierdziła Magda.
Na schodach rozległo się donośne chrząkanie i wszyscy przycichli.
— Zabieraj bachora — półgłosem zakomenderował Kamionka.
Adela pośpiesznie wypchnęła z pokoju wózek, a Magda wstała. Niewypowiedziane wzruszenie zacisnęło jej gardło. I niepokój: Jak ją ojciec powita?... Co powie?... Nie umiała tego bliżej sobie określić, ale w swojej obecności tutaj wyczuwała coś nieodpowiedniego... Może niepotrzebnie ubrała się w to drogie futro?... Niepotrzebnie się uperfumowała... Ojciec perfum nie lubi. A może należało go wogóle o swojem przyjściu uprzedzić... Znajdzie ją tu już w komitywie z Adelą i z Edmundem i z temi sprzętami, i z tym domem, w którym nie chciał jej mieć nawet wtedy, gdy już była znaną aktorką...
Teraz wprawdzie to całkiem coś innego. Na palcu nosi obrączkę, ma zostać matką, jest żoną wielkiego pana...
— Tak, tak, tamto pierwsze trzeba podkreślić, lecz broń Boże, nie zranić jego ambicji... Niech mu nawet do głowy nie przyjdzie, że wynosi się ponad niego...
Pan Nieczaj otworzył drzwi, zrobił krok naprzód i zatrzymał się. Jego ogromna czerwona twarz nie zmieniła się zupełnie. Tak samo była poważna, jakby gniewna, nabrzmiała, zdawałoby się tryskająca nadmiarem krwi. Ale ramiona nieco się pochyliły, brzuch wyrósł i zarysował się ociężale, a na głowie i wąsach przybyło siwych włosów.
Widok Magdy zdziwił go i w pierwszej chwili to jedno dostrzegła w jego małych bystrych oczach.
Zbliżyła się doń i powiedziała:
— Tatku, to ja...
Zrobił ruch, jakby się chciał cofnąć, lecz ona chwyciła jego rękę i zaczęła pokrywać gorącemi pocałunkami.
— Tatku... tatku — powtarzała, nie mogąc zahamować łez.
— Magda — powiedział cicho.
— Ja, tatku. Nie gniewaj się na mnie, że przyszłam...
Adela i jej mąż na palcach wycofali się do swego pokoju i przymknęli za sobą drzwi.
— Przyjechałam na kilka dni i musiałam tatkę zobaczyć — mówiła Magda, wciąż nie puszczając ręki ojca.
Boże! Ileż dałaby teraz za to, by ją pogładził po głowie, by chociaż dłoń na jej ramieniu położył... Ale pan Nieczaj stał nieruchomo.
— Widzisz — odezwał się po chwili. — Powiadasz, że musiałaś... Zawsze tak. Tylko o sobie myślisz. Nie zastosowałaś się, że zakazałem ci, że dla mnie może zaciężko patrzeć na rodzoną córkę, co wyparła się i ojca, i domu...
— Tatku...
— No, trudno. Taka twoja natura. Nie wdałaś się w rodziców...
Westchnął, uwolnił rękę z rąk córki i ciężko usiadł przy stole.
Zapanowało długie milczenie. Magda otarła łzy i zapytała:
— Tatko wie, że wyszłam zamąż?...
— Wiem — skinął głową.
— A teraz spodziewam się dziecka — dodała z odcieniem dumy.
Była pewna, że w oczach ojca to ją jeszcze bardziej zrehabilituje, niż małżeństwo.
Ale pan Nieczaj podniósł brwi:
— Niby czyjego dziecka?
— Jakto czyjego, no, mojego! — zdziwiła się.
Potrząsnął głową:
— Nie. To nie będzie twoje dziecko, choćbyś je w największym bólu rodziła. To będzie ich dziecko.
— Jakto ich?
— Ich, tych panów, tych arystokratów. Ty im tylko wysługę robisz. Głupia jesteś, to tego nie rozumiesz. Ale jak to dziecko podrośnie, ano sama zobaczysz. Wstydzić się będzie przed swoimi, że jego matka rzeźnicka córka. Wtedy dowiesz się, czyje to dziecko...
Zniżył głos i dodał:
— Taka dla ciebie będzie kara, żeś się tej jatki wstydziła i ojca rzeźnika.
— Co też tatuś mówi, ja się wcale nie wstydziłam...
Ogarnęło ją przerażenie, że ojciec może mieć rację, że to maleństwo, noszone teraz pod sercem, kiedyś może się jej wyprzeć, wstydzić, może znienawidzieć.
— Tak, Magda — ciągnął pan Nieczaj — na świecie nic nie ginie.
Chrząknął i umilkł, a po chwili zapytał:
— No, i jakże ci tam?
Chciała przekonać i ojca i siebie, że wszelkie obawy są bezpodstawne:
— O, bardzo dobrze — zaczęła mówić żywo. — Bardzo. Jestem szczęśliwa. Mój mąż mnie kocha, jest dla mnie dobry. Jego rodzice też. Krewni tak samo. Wszyscy. Dbają o mnie... Ufają. Przecie ja tam wszystkiem rządzę. Pracuję bardzo dużo, ale za to oni są mi wdzięczni...
— Tak — przerwał pan Nieczaj. — To oni. A ty?...
— Ja? — zaniepokoiła się Magda.
— No, tak, czy ty jesteś wśród nich szczęśliwa?
Magda przełknęła ślinę i powiedziała jaknajbardziej przekonywująco:
— Pewno, że jestem szczęśliwa.
— Ha, daj ci Boże — mruknął pan Nieczaj.
— Czemuż nie mam być szczęśliwa?... Każda byłaby szczęśliwa. Co ja byłam?... Biedna dziewczyna, aktoreczka. A teraz jestem panią dużego majątku. Wielką panią. Czyż to nie szczęście?...
Ojciec nie przytaknął, a jego mina wyrażała powątpiewanie. Czyżby w swoim uporze nie rozumiał, że zrobiła wielką karjerę, o jakiej córka zwykłego rzeźnika nawet marzyć nie mogła?....
Postanowiła przekonać go za wszelką cenę:
— Mieszkamy w ogromnym pałacu. W całej Warszawie niema takiego. A w środku urządzenie, jak w Zamku. Dywany, wspaniałe meble. Samego srebra jest na sześćdziesiąt osób! Różni goście, to wszystko obywatele, arystokraci, dyrektorzy, nawet ministrowie. A obora, prawie dwieście krów. Stajnia siedemdziesiąt koni. I to wszystko moje. Tak, moje, bo to Ksawerego, a on mi pełną plenipotencję dał. Mogę tatkowi pokazać. Mam tu przy sobie...
Sięgnęła do torebki, lecz pan Nieczaj powstrzymał ją ruchem ręki:
— Poco, nie trzeba.
— A męża takiego też nie każdej uda się zdobyć. Wysoki, przystojny, młody i pan z panów. O, niech tatko zobaczy fotografję. No, niechże tatko zobaczy...
Pan Nieczaj niechętnie wziął zdjęcie i przyglądał się mu z niezadowoloną miną.
— Owszem — powiedział po chwili. — Niczego sobie...
— Więc, widzi tatko, że takie szczęście to nie każdej się trafi...
Pilnie spoglądała w oczy ojcu, lecz nie mogła z nich wyczytać, czy w duchu przyznał jej rację.
— No, tak — odezwał się po dłuższem milczeniu. — Wszystko, co mówisz, wygląda bardzo pięknie... Bardzo pięknie... Ja też nie ganię ci, żeś wyszła zamąż. Owszem, to nawet lepiej, ale na świecie długo już żyję, niejedną rzecz widziałem, nie nad jedną swoje zastanowienie miałem... I tak wiem, że obcy to zawsze obcy. Choćbyś ze skóry, człowieku, wyłaził, to i tak swoim między nimi się nie staniesz. A co do tych pałaców i wspaniałości... Pewno... Ale sercu ludzkiemu nie to drogie, co drogie, a to, co swoje. Mówisz, że wielcy panowie. Ja tam całe życie byłem prostakiem, do wielkich państwa nie pchałem się, bo i oni mnie nie chcieliby i jabym ich nie chciał. A nie chciałbym dlatego, że mnie nie pieniądze imponują, ani że tam ktoś po dywanach umie chodzić i parlefransować. Byle łachudra to potrafi. I psa w cyrku na tylnych albo i na przednich łapach biegać nauczą. Nie to ma znaczenie, ale to jaki jest człowiek. Choćby i najbardziej nosa zadzierał, to mnie nie oszuka. Znam ja ich. Niema już tych panów, co dawniej... Choć i dawniej też... Pieniądze puszczali, żadnej wiary nie mieli, po knajpach a dancyngach ich pełno, a później bruki szlifują. Co człowiek do rąk gazetę weźmie, to za każdym razem czyta: a tu takiego hrabiego wsadzili do więzienia, a tu drugiego... A jakby i ta reszta swoje pieniądze potraciła, to teżby się zabrała i do cudzych, i za kraty. Bo Boga w sercu nie mają, ani też tego samego postanowienia w sobie! O!... Ale co ja ci będę gadał. I tak nie zrozumiesz.
Machnął ręką i dodał:
— Miałaś uczciwego człowieka. Chciał się żenić, poszłaś inną drogą, jak sobie posłałaś, tak się wyśpisz. No, a teraz już czasu więcej nie mam. Tak już pożegnaj się i idź z Bogiem.
Magda próbowała jeszcze przeciągnąć rozmowę. Pytała o zdrowie ojca, o interesy, o krewnych i znajomych, ale pan Nieczaj odpowiadał niechętnie i zdawkowo, a wkońcu wyjął swój gruby notes i poślinił ołówek. Trzeba było iść.
Pocałowała ojca w rękę, weszła na chwilę do siostry i szwagra, którzy nawet nie mieli odwagi jej odprowadzić. Już była na schodach o piętro niżej, gdy usłyszała, że na górze drzwi się otwierają. Stanęła.
— Magda!... — rozległ się niski, przyciszony głos pana Nieczaja.
— Jestem — odezwała się.
— A słuchajno... — jakby się wahał, zatrzymał się ojciec. — Gdyby ci tam już bardzo źle było... To... to możesz wrócić. Kąt w mieszkaniu się znajdzie i co do gęby włożyć, a pracy w jatce zawsze jest dość...
— Tatku... — wybuchła płaczem — tatku...
Wzruszenie nie pozwalało jej mówić. Zawróciła, biegła na górę, chcąc rzucić się mu do nóg, ale pan Nieczaj groźnie zamachał rękami:
— Idź już, idź! Niema poco... Idź — i czemprędzej cofnął się do mieszkania, zamykając drzwi.
Oparła się o poręcz schodów i długo zalewała się łzami. W piersiach aż skowyczało z miłości do tego surowego, nieszczęśliwego ojca, do tego tyrana... Jakże dobrze wiedziała, co za walkę musiał on przeprowadzić ze swem sumieniem, ze swą despotyczną naturą, by zdobyć się na takie poświęcenie, by dać przemówić temu odepchniętemu, zbolałemu sercu, gdzie zapiekła się krzywda, gdzie, jak nieznośna drzazga, tkwiła szorstka i cierpka, ale jedyna miłość dla niej, dla złej, niewdzięcznej córki...
Tak.... Zerwać się i biec do niego!.... Upaść mu do kolan, mocno przycisnąć jego grubą rękę. I tak już zostać z nim na zawsze, do śmierci, powiedzieć mu, wyszlochać, że kłamała, że wszędzie jest nieszczęście i pustynia, iż wszyscy są dalecy i obcy, tylko on i to małe mieszkanko, jak jedyna wyspa na wrogim, cudzym świecie, to wciąż jej własne, najbliższe, najdroższe...
Boże! Ileż odczułaby ulgi, jaką cichą a wielką radością krzyczałoby w niej serce!... Jak błogo, jak słodko odetchnęłaby...
Więc nie uwierzył jej, jego kochane oczy musiały przeniknąć ją nawskroś. Poznał jej cierpienia i smutek...
— Tatku — zanosiła się łkaniem — tatku...
I im większe ogarniało ją rozczulenie, tem bliżej była decyzji: wrócić, zaraz, natychmiast. Ani obejrzeć się za siebie!... Co ją łączy, co wiąże z tamtymi?... Z Ksawerym?... Przecie nic. Nawet nie dziecko, bo i to zechcą jej odebrać. Gdy przyjdzie na świat, będzie już należało do nich, a później wstydzić się będzie matki, wyprze się jej... Nie! Musi je zachować dla siebie, tylko dla siebie... Nie da go nikomu!..
Oplotła ręce wokół siebie i z jakąś rozpaczliwą czułością łagodnie przycisnęła dłonie.
Na dole rozległy się czyjeś kroki i głosy. Jacyś ludzie wchodzili nagórę. Szybko otarła twarz, poprawiła kapelusz i zaczęła schodzić. Każdy stopień oddalał ją, zdawało się, o setki mil od małego, ubogiego mieszkanka. A jednak nie zatrzymała się.
Po głowie tłukły się myśli, niby biedne, wystraszone ptactwo: więc co, oszukiwała samą siebie? Grała przed samą sobą komedię?... Nie, nie!... Niczego w życiu szczerzej nie pragnęła, niż powrotu. Ale pchało ją coś, czego nie rozumiała, wobec czego była bezsilna...
Nie bała się szarego życia, nie odczuwała wstrętu do pracy w jatce, nawet tych dawnych, prostych ludzi umiałaby może polubić... Ależ czyż można wyrwać z siebie to, co przez długie lata nawarstwiło się w duszy? Przecież od dziewczęcych rojeń, poprzez tysiączne wysiłki, walkę i cierpienia szła ku osiągnięciu tego, co uważała za jedyne szczęście... Zawiodła się, ale cofnąć się już nie umiała.
Jeszcze jedno piętro. Minęła dwoje ludzi, jeszcze jedna kondygnacja schodów i była już w bramie, na ulicy.
Od Wisły dął silny, mroźny wiatr.
— Nie mogę, nie mogę — szeptała w miękkie futro kołnierza — niech się dzieje, co chce... Nie mogę.
Wsiadła do pierwszej spotkanej dorożki, w hotelu prędko spakowała walizki. O dziewiątej odchodził pociąg. Zdążyła jeszcze na czas. Wagon drgnął, przed oknami zwolna zaczęły przesuwać się latarnie, koła zastukotały na zwrotnicach.
Warszawa w migotaniu drobnych światełek znikała na horyzoncie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.