Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tylko bez honoru, proszę cię.
— Więc przysięgam ci.
— Niepotrzebnie. Zapewniam cię, mój drogi, że to mi wcale nie przeszkadza. Używaj na zdrowie...
— Ach — wybuchnął — nie wiedziałem, że tyle złości siedzi w tobie, że potrafisz być tak bezwzględna dla człowieka, który cię ubóstwia.
Doszli właśnie do parkanu otaczającego park i Magda, odsunąwszy zbutwiałą deskę, weszła do środka. Ksawery, prowadząc konia, musiał okrążyć park, gdyż z tej strony furtki nie było.
Nim znalazła się przed pałacem, Ksawery zdążył już dojechać i oddać konia. Czekał na nią przed drzwiami. Minę miał ponurą i skruszoną.
— Nie zechcesz ze mną pomówić? — zapytał.
Potrząsnęła głową:
— Zaoszczędź mi tego. Zresztą nie mamy nic do mówienia.
— A... a... co zamierzasz zrobić?
— Ja?... — spojrzała mu prosto w oczy. — A cóż zdaniem twojem powinnam zrobić?
Chwycił jej ręce i zaczął całować. Nie broniła mu, miała dłonie bezwładne, obojętne. Ksawery szeptał:
— Przebacz mi, przebacz, jedyna, najdroższa!... Całem życiem nie odpłacę ci się za to, ale przebacz... ja wiem, że nie zasłużyłem na to, ale przebacz...
Słuchała tego, jak pustych dźwięków. Widziała, że Ksawery mówi szczerze, że ma najlepsze chęci, ale — nic to już jej nie obchodziło.
Ogarnęła okiem gazon, grabową aleję, pałac i odpowiedziała drewnianym głosem:
— Dobrze. Przebaczam.