Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc daję ci na to słowo honoru!
— Kłamiesz — powtórzyła Magda, idąc dalej i nie patrząc nań wcale.
Świetnie znała tę jego sztuczkę i ten ton: ilekroć kłamał w rzeczach ważniejszych, stale się nim posługiwał.
— Nie wierzysz mi? — zapytał gorzko.
— Przestań grać komedję — wzruszyła ramionami.
— Ach! Więc ja gram? — zaśmiał się tragicznie.
Umilkł, a po dłuższej chwili powiedział:
— Jesteś niesprawiedliwa. Więc, przypuśćmy, że rzeczywiście popełniłem w stosunku do ciebie... podłość, ale...
— Och, podłość to zbyt mocne słowo, mój drogi. Ciebie nawet w złem nie stać na nic wielkiego. Poprostu, zrobiłeś świństwo, świństewko...
— No, dobrze, ale przecie wiesz, że ciebie tylko, jedną ciebie kocham!... Przecież nie potrafisz temu zaprzeczyć! Popełniłem błąd, przyznaję. Lecz chcę odpokutować. Wierz mi, Magduś, że mam wprost potrzebę ekspiacji. Pragnę dać ci dowód, że każdą pokutę z twojej ręki przyjmę.
Zrobił pauzę i zakończył:
— Jeżeli tego zażądasz... palnę sobie w łeb.
Magda spojrzała nań obojętnie:
— Pokutę?... Owszem. Wydaje mi się, że najodpowiedniejszą pokutą dla ciebie będzie...
— Przyjmę każdą.
— ...będzie obowiązek codziennego bywania nadal u tej pani.
— Chyba żartujesz?... — żachnął się.
— Dlaczego?
— Więcej tam moja noga nie postanie. Daję ci na to...