Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciła z wózkiem. Czerwona twarzyczka niemowlęcia skrzywiła się w płaczu.
— Światło w oczy bije. Poco taskasz bachora — ostro odezwał się Kamionka.
— No, nie krzycz, o, widzisz go... Dziecka pokazać nie mogę... Patrz, laleczko, to twoja ciocia, ta piękna pani, to twoja ciocia!... Ona cię będzie kochać, prawda?
— Tak, tak — skwapliwie potwierdziła Magda.
Na schodach rozległo się donośne chrząkanie i wszyscy przycichli.
— Zabieraj bachora — półgłosem zakomenderował Kamionka.
Adela pośpiesznie wypchnęła z pokoju wózek, a Magda wstała. Niewypowiedziane wzruszenie zacisnęło jej gardło. I niepokój: Jak ją ojciec powita?... Co powie?... Nie umiała tego bliżej sobie określić, ale w swojej obecności tutaj wyczuwała coś nieodpowiedniego... Może niepotrzebnie ubrała się w to drogie futro?... Niepotrzebnie się uperfumowała... Ojciec perfum nie lubi. A może należało go wogóle o swojem przyjściu uprzedzić... Znajdzie ją tu już w komitywie z Adelą i z Edmundem i z temi sprzętami, i z tym domem, w którym nie chciał jej mieć nawet wtedy, gdy już była znaną aktorką...
Teraz wprawdzie to całkiem coś innego. Na palcu nosi obrączkę, ma zostać matką, jest żoną wielkiego pana...
— Tak, tak, tamto pierwsze trzeba podkreślić, lecz broń Boże, nie zranić jego ambicji... Niech mu nawet do głowy nie przyjdzie, że wynosi się ponad niego...
Pan Nieczaj otworzył drzwi, zrobił krok naprzód i zatrzymał się. Jego ogromna czerwona twarz nie zmieniła