Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się zupełnie. Tak samo była poważna, jakby gniewna, nabrzmiała, zdawałoby się tryskająca nadmiarem krwi. Ale ramiona nieco się pochyliły, brzuch wyrósł i zarysował się ociężale, a na głowie i wąsach przybyło siwych włosów.
Widok Magdy zdziwił go i w pierwszej chwili to jedno dostrzegła w jego małych bystrych oczach.
Zbliżyła się doń i powiedziała:
— Tatku, to ja...
Zrobił ruch, jakby się chciał cofnąć, lecz ona chwyciła jego rękę i zaczęła pokrywać gorącemi pocałunkami.
— Tatku... tatku — powtarzała, nie mogąc zahamować łez.
— Magda — powiedział cicho.
— Ja, tatku. Nie gniewaj się na mnie, że przyszłam...
Adela i jej mąż na palcach wycofali się do swego pokoju i przymknęli za sobą drzwi.
— Przyjechałam na kilka dni i musiałam tatkę zobaczyć — mówiła Magda, wciąż nie puszczając ręki ojca.
Boże! Ileż dałaby teraz za to, by ją pogładził po głowie, by chociaż dłoń na jej ramieniu położył... Ale pan Nieczaj stał nieruchomo.
— Widzisz — odezwał się po chwili — Powiadasz, że musiałaś... Zawsze tak. Tylko o sobie myślisz. Nie zastosowałaś się, że zakazałem ci, że dla mnie może zaciężko patrzeć na rodzoną córkę, co wyparła się i ojca, i domu...
— Tatku...
— No, trudno. Taka twoja natura. Nie wdałaś się w rodziców...