Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Westchnął, uwolnił rękę z rąk córki i ciężko usiadł przy stole.
Zapanowało długie milczenie. Magda otarła łzy i zapytała:
— Tatko wie, że wyszłam zamąż?...
— Wiem — skinął głową.
— A teraz spodziewam się dziecka — dodała z odcieniem dumy.
Była pewna, że w oczach ojca to ją jeszcze bardziej zrehabilituje, niż małżeństwo.
Ale pan Nieczaj podniósł brwi:
— Niby czyjego dziecka?
— Jakto czyjego, no, mojego! — zdziwiła się.
Potrząsnął głową:
— Nie. To nie będzie twoje dziecko, choćbyś je w największym bólu rodziła. To będzie ich dziecko.
— Jakto ich?
— Ich, tych panów, tych arystokratów. Ty im tylko wysługę robisz. Głupia jesteś, to tego nie rozumiesz. Ale jak to dziecko podrośnie, ano sama zobaczysz. Wstydzić się będzie przed swoimi, że jego matka rzeźnicka córka. Wtedy dowiesz się, czyje to dziecko...
Zniżył głos i dodał:
— Taka dla ciebie będzie kara, żeś się tej jatki wstydziła i ojca rzeźnika.
— Co też tatuś mówi, ja się wcale nie wstydziłam...
Ogarnęło ją przerażenie, że ojciec może mieć rację, że to maleństwo, noszone teraz pod sercem, kiedyś może się jej wyprzeć, wstydzić, może znienawidzieć.
— Tak, Magda — ciągnął pan Nieczaj — na świecie nic nie ginie.
Chrząknął i umilkł, a po chwili zapytał:
— No, i jakże ci tam?