Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chciała przekonać i ojca i siebie, że wszelkie obawy są bezpodstawne:
— O, bardzo dobrze — zaczęła mówić żywo — Bardzo. Jestem szczęśliwa. Mój mąż mnie kocha, jest dla mnie dobry. Jego rodzice też. Krewni tak samo. Wszyscy. Dbają o mnie... Ufają. Przecie ja tam wszystkiem rządzę. Pracuję badzo dużo, ale za to oni są mi wdzięczni...
— Tak — przerwał pan Nieczaj. — To oni. A ty?...
— Ja? — zaniepokoiła się Magda.
— No, tak, czy ty jesteś wśród nich szczęśliwa?
Magda przełknęła ślinę i powiedziała jaknajbardziej przekonywująco:
— Pewno, że jestem szczęśliwa.
— Ha, daj ci Boże — mruknął pan Nieczaj.
— Czemuż nie mam być szczęśliwa?... Każda byłaby szczęśliwa. Co ja byłam?... Biedna dziewczyna, aktoreczka. A teraz jestem panią dużego majątku. Wielką panią. Czyż to nie szczęście?...
Ojciec nie przytaknął, a jego mina wyrażała powątpiewanie. Czyżby w swoim uporze nie rozumiał, że zrobiła wielką karjerę, o jakiej córka zwykłego rzeźnika nawet marzyć nie mogła?....
Postanowiła przekonać go za wszelką cenę:
— Mieszkamy w ogromnym pałacu. W całej Warszawie niema takiego. A w środku urządzenie, jak w Zamku. Dywany, wspaniałe meble. Samego srebra jest na sześćdziesiąt osób! Różni goście, to wszystko obywatele, arystokraci, dyrektorzy, nawet ministrowie. A obora, prawie dwieście krów. Stajnia siedemdziesiąt koni. I to wszystko moje. Tak, moje, bo to Ksawerego, a on mi pełną plenipotencję dał. Mogę tatkowi pokazać. Mam tu przy sobie...