Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sięgnęła do torebki, lecz pan Nieczaj powstrzymał ją ruchem ręki:
— Poco, nie trzeba.
— A męża takiego też nie każdej uda się zdobyć. Wysoki, przystojny, młody i pan z panów. O, niech tatko zobaczy fotografję. No, niechże tatko zobaczy...
Pan Nieczaj niechętnie wziął zdjęcie i przyglądał się mu z niezadowoloną miną.
— Owszem — powiedział po chwili. — Niczego sobie...
— Więc, widzi tatko, że takie szczęście to nie każdej się trafi...
Pilnie spoglądała w oczy ojcu, lecz nie mogła z nich wyczytać, czy w duchu przyznał jej rację.
— No, tak — odezwał się po dłuższem milczeniu — Wszystko, co mówisz, wygląda bardzo pięknie... Bardzo pięknie... Ja też nie ganię ci, żeś wyszła zamąż. Owszem, to nawet lepiej, ale na świecie długo już żyję, niejedną rzecz widziałem, nie nad jedną swoje zastanowienie miałem... I tak wiem, że obcy to zawsze obcy. Choćbyś ze skóry, człowieku, wyłaził, to i tak swoim między nimi się nie staniesz. A co do tych pałaców i wspaniałości... Pewno... Ale sercu ludzkiemu nie to drogie, co drogie, a to, co swoje. Mówisz, że wielcy panowie. Ja tam całe życie byłem prostakiem, do wielkich państwa nie pchałem się, bo i oni mnie nie chcieliby i jabym ich nie chciał. A nie chciałbym dlatego, że mnie nie pieniądze imponują, ani że tam ktoś po dywanach umie chodzić i parlefransować. Byle łachudra to potrafi. I psa w cyrku na tylnych albo i na przednich łapach biegać nauczą. Nie to ma znaczenie, ale to jaki jest człowiek. Choćby i najbardziej nosa zadzierał, to mnie nie oszuka. Znam ja ich. Niema już tych panów, co dawniej... Choć