Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gła na górę, chcąc rzucić się mu do nóg, ale pan Nieczaj groźnie zamachał rękami:
— Idź już, idź! Niema poco... Idź — i czemprędzej cofnął się do mieszkania, zamykając drzwi.
Oparła się o poręcz schodów i długo zalewała się łzami. W piersiach aż skowyczało z miłości do tego surowego, nieszczęśliwego ojca, do tego tyrana... Jakże dobrze wiedziała, co za walkę musiał on przeprowadzić ze swem sumieniem, ze swą despotyczną naturą, by zdobyć się na takie poświęcenie, by dać przemówić temu odepchniętemu, zbolałemu sercu, gdzie zapiekła się krzywda, gdzie, jak nieznośna drzazga, tkwiła szorstka i cierpka, ale jedyna miłość dla niej, dla złej, niewdzięcznej córki...
Tak.... Zerwać się i biec do niego!.... Upaść mu do kolan, mocno przycisnąć jego grubą rękę. I tak już zostać z nim na zawsze, do śmierci, powiedzieć mu, wyszlochać, że kłamała, że wszędzie jest nieszczęście i pustynia, iż wszyscy są dalecy i obcy, tylko on i to małe mieszkanko, jak jedyna wyspa na wrogim, cudzym świecie, to wciąż jej własne, najbliższe, najdroższe...
Boże! Ileż odczułaby ulgi, jaką cichą a wielką radością krzyczałoby w niej serce!... Jak błogo, jak słodko odetchnęłaby...
Więc nie uwierzył jej, jego kochane oczy musiały przeniknąć ją nawskroś. Poznał jej cierpienia i smutek...
— Tatku — zanosiła się łkaniem — tatku...
I im większe ogarniało ją rozczulenie, tem bliżej była decyzji: wrócić, zaraz, natychmiast. Ani obejrzeć się za siebie!... Co ją łączy, co wiąże z tamtymi?... Z Ksawerym?... Przecie nic. Nawet nie dziecko, bo i to zechcą