Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobry wieczór, panie Edmundzie. Nie poznaje mnie pan?
Kamionka cofnął się:
— Panna Magdalena... Pani Magdalena — poprawił się — Proszę... Przepraszam bardzo...
Weszła za nim. Był w marynarce, bez kołnierzyka i krawata. Na ich miejscu świeciła się złocona główka spinki. Utył bardzo, przez prawy policzek biegła szeroka różowa blizna.
— Przepraszam bardzo — jąkał się. — Nie spodziewaliśmy się...
— Dobry wieczór — podała mu rękę.
— Moje uszanowanie — pocałował z rozmachem i szastnął nogą.
— Ojca niema?
— Niema, proszę pani... Ale pewno niedługo wróci.
— A Adela?
— Adela jeszcze w jatce. Proszę bardzo... Proszę...
Weszła do pokoju. I tu nic się nie zmieniło, tylko abażur na lampie był nowy.
Kamionka odsunął krzesło, wytarł je dłonią i podał Magdzie. Pomału odzyskiwał swobodę:
— Prędzejbym się nagłej śmierci spodziewał... jak pragnę Boga... Taka niespodzianka.
— Jakże, zdrowi wszyscy? — zapytała.
— A zdrowi. Dziękuję. Pani też wygląda, można powiedzieć, jak się należy.
— A jakże się powodzi?...
Kamionka skrzywił się:
— Ciężkie są czasy. Ludzie poszczą, nabożniejsze się porobili.