Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wyobrażam sobie, jak musicie oboje być szczęśliwi. Takie cudne maleństwo.
Kamionka zaśmiał się:
— Dziecko, jak dziecko, a my owszem. Nie narzekamy sobie. Żeby nie to, że Adelka...
— Może chora?
— Nie tam, zdrowa. Tylko, że jej zupełnie, proszę pani, w głowie się przewróciło.
— Pod jakim względem?
— Całkiem bez żadnego względu. Wciąż jej się zdaje, że ja nic innego nie robię, tylko za kobitami latam. Ani mnie to w głowie, a ona wciąż tylko podejrzewa i beczy niewiadomo czego.
Magda spojrzała nań uważnie:
— Aha — powiedziała tylko.
— A jak pragnę Boga — uderzył się w piersi — Wcale się takiemi rzeczami nie zajmuję. I do kogo mam chodzić?... Do takiej Kowalszczanki?... Prosta dziwka jest, bez żadnej ogłady... Babska zazdrość tylko.
Wzruszył ramionami i zaśmiał się krótko.
— Był czas — zaczął znowu. — Był czas, że była taka jedna, za którąbym i w ogień skoczył... Ale nawet na mnie spojrzeć nie chciała... I pewno. Nie ja byłem dla niej...
Wlepił w Magdę swoje źrenice, które podawnemu wydały się jej straszne.
— Chodźmy — powiedziała — Zaczekam na ojca i na Adelę.
Usiedli w pierwszym pokoju przy stole i Kamionka westchnął:
— A pani Magdalena to wciąż piękniejsza... Ech...