Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To niemożliwe... nie... niemożliwe — gorączkowo myślała Magda.
W pierwszej chwili chciała biec sama do Borychówki, by naocznie przekonać się, że to nie wierzchowiec Ksawerego, że chłop się omylił. Zastanowiła się jednak i doszła do wniosku, że i tak Ksawery musiałby jechać tędy. Chcąc ominąć krzyż, musiałby nadłożyć dobre pięć kilometrów na Kruszewo.
Postanowiła czekać.
Tuż przy krzyżu rosły krzaki dzikiego bzu, wyżej kotlinka porośnięta była już tylko zeschłemi wrzosami, a na samym wierzchu leżały gęsto kupy kamieni, wyoranych i odrzuconych tu z zagonów. Wybrała jeden większy najmniej wilgotny kamień i usiadła.
Było to nieprawdopodobieństwem, a jednak te codzienne wyjazdy Ksawerego musiały nasunąć podejrzenia. Aż dziwno jej było, że dotychczas nie przyszło jej do głowy pomyśleć o Borychówce. Tembardziej, że ilekroć wpadał ktoś z sąsiadów, Ksawery zawsze zachowywał się niespokojnie: widocznie bał się, by w rozmowie nie wyszło na jaw, że nie był u Płaszowskich, czy Mańkiewiczów, lecz u Miry.
— Tchórz, smarkacz, podły — cisnęły się do ust słowa, lecz zaczęła siebie reflektować: przecie dawał jej tyle dowodów swoich uczuć. Przecie tak wzruszająco mówił o swoim celibacie w związku ze stanem jej zdrowia!...
— Nie, niemożliwe! — powiedziała głośno.
I w tej właśnie chwili na odległym o jakieś pół kilometra pagórku zobaczyła wyraźnie, jak na dłoni: Ksawery prowadził „Derwisza“, a obok szła wysoka brunetka w niebieskiej sukni z zarzuconym na ramiona nieprzemakalnym płaszczem.