Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



ROZDZIAŁ VII.

Z jesienią cisza nastała w Wysokich Progach. Opustoszał pałac, wyjechali letnicy, a wraz z nimi umilkły gramofony i radjo, posprzątano trzcinowe fotele z trawników, odprawiono połowę pomocniczej służby. Na krokietowym placu i na kortach tenisowych leżały gęsto żółte i czerwone liście, alejki w parku tak były niemi zasłane, że szło się po nich, jak po sprężystym, szeleszczącym dywanie. Im dalej wgłąb, tem ich było więcej, aż drzewa się przerzedzały i przed oczyma rozciągała się szeroka przestrzeń pokryta rudą podściółką, z której tu i ówdzie wznosiły się czarne pnie dębów i klonów, lip i buków, kasztanów i grabów. U samej góry dziwaczną koronką gmatwały się najcieńsze, już całkiem przez wiatr z liści odarte gałęzie, pod samem zdawało się niebem, niskiem, smutnem, matowo-szarem.
W nocy padało i w parku było wilgotnie, pachniało ziemią i deszczem. Spokojnie tu było i cicho, tak, że Magda słyszała nawet przytłumiony turkot wozów na dalekiej szosie, a gdy przystanęła, krople wody, opadające z gałęzi, wywoływały taki szmer w liściastem podłożu, jakby czyjeś ostrożne kroki zbliżały się do niej ze wszystkich stron.
Codziennie teraz odbywała dłuższe przechadzki, najczęściej samotne, gdyż pan Michał po lunch‘u wracał do siebie, pani Aldona twierdziła, iż wilgoć jej szkodzi a Ksawery zawsze znalazł jakiś pretekst, by nie zostać z