Tułacze (Kraszewski, 1868)/Tom I/Księga IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tułacze
Podtytuł Opowiadania historyczne
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1868
Druk A. Schmädicki
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA IV.

Tułactwo.

Gdy się wyroki Boże spełnić mają nad narodem, a przyjdzie ona godzina ostateczna, o któréj żaden żywy człowiek nie wie; naówczas ziemia drży, w powietrzu chodzi głos Boży, szumi w falach wichrowych, w snach opowiada się śpiącym, płaczą w kolebkach niemowlęta jak gdy ma nadejść burza.. Trwożliwi sami nie wiedzą zkąd im przylatują myśli złowrogie i rozpraszają się przelękli, kędy ich czeka kara, błogosławieństwo.. przeznaczenie nieuniknione..
To przeczucie losów, przed dniem wielkim jest znamieniem palca Bożego. — Nikt jeszcze nie posłyszał gromu ani zwiastuńczego głosu, jeszcze się nie zatrzęsła ziemia pod stopami, nie rozdarła zasłona w świątyni, a już w pogodném niebie, w czystém powietrzu czuć.. nadchodzące zniszczenie — Idzie aniół niewidzialny co z mieczem ma stanąć w bramach raju, nie postrzegły go oczy, a drżą przed nim dusze.
Tak było w Polsce w przeddzień rozproszenia.
Dla czego szalały tłumy i upajali się ludzie małego serca i na stosach Sardanopola palili się Król i radni jego i ci co okropności zgonu przenieść nie mogli? — bo widzieli już przed sobą dzień sądu i kary.
Dla czego nikt nie porwał się i nie powołał ludu ku obronie? bo wszyscy niemoc nadchodzącą, ów paraliż, którym tknął Bóg, czuli na duszy.
Były to zaprawdę dnie straszne, owe dnie, zwiastujące rozproszenie narodu i uprowadzenie go w niewolą.
Jak z gniazda wyrzucone orlęta, podnosili ludzie rozbitych i nieśli, urągając się ich kalectwu. Reszta sama biegła jakby oszalała rozpaczą.
Jedni nie zmuszeni, strwożeni tylko, wylękli, opuszczali ziemię ojczystą, jakby się ona otworzyć pod ich stopami i poźréć ich miała... biegli niewiedząc dokąd, szukać na wygnaniu tęsknoty i mrzéć nie z ręki kata ale z suchot duszy i sumienia.
Drugich siła i przemoc porywały od ołtarzy, z domów spokojnych i gnały między dzicz tatarską, na lodowe krańce pustyń azyjskich..
Innym zdało się, że gdy pójdą żebrakami między narody, znajdą ludzi.. serca, litość, braci, pomoc i sprzymierzeńców.
Innym jeszcze marzyło się, że zrobią ojczyznę — jakby można stworzyć — drugą matkę!
Inni szli z zakrytemi oczyma, aby umierać niewidząc zbezczeszczonéj ojczyzny, obalonych świątyń, zbluzganych ołtarzy i chodzących w pętach ludzi wolnych.
Nakoniec byli co biegli szaléć aby zapomnieć przeszłości. — A byli i tacy którzy łatwo wdziewali nową skórę i przebierali się za generałów moskiewskich, za feldmarszałków austryackich, i za pruskich lokajów, lub szambelanów. —
Któż zliczy, ile rodzajów tułaczów i tułactw, wygnańców i wygnania zrodziła ta godzina; ilu wędrowców po niewoli lub po woli opuszczało kraj jak szczury wynoszą się z okrętu co ma spłonąć, jak ptacy z gniazda na drzewie, które ma wicher obalić. —
Była w tém jakaś mistyczna siła... niepojęta. Źli i dobrzy, często nawet najgorsi kochali przecież ten kraj; każdy prawie w sakwie podróżnéj niósł garść ziemi rodzinnéj, a w duszy tęsknotę po niéj — przecież każdy tchórzliwie siebie ocalał tylko, bo siebie kochał najwięcéj. —
Począwszy od króla, który śnił o abdykacyi i chciał jako dyletant umierać pod włoskiém niebem, spokojnie — sprzedawszy kraj za cukierek — począwszy od tego nieszczęśliwego króla, marzącego o Włoszech, a mającego skończyć życie nad Newą, włóczony za tryumfalnym wozem zwyciężcy, uciekali lub pragnęli uciec wszyscy od grożącego kataklyzmu.
Stary życia porządek runął, zwichnęły się osie jego, nowego stworzyć nikt nie miał mocy, na to się składają wieki.
Ostatnie dnie dogorywającéj konfederacyi były także włóczęgą: z Turcyi na Waradyn, szedł Krasiński do Węgier, gonił go zwaśniony z nim Potocki, kłócono się w Preszowie za radziwiłłowskim stołem, pijąc Tokay i przeklinając zdrajców; potém wygnana jeneralność biegła do Cieszyna i Białéj, potem jękami tylko znaczyła drogę wygnania z Braunau, Augsburga, Lindawy.
Na wszystkich gościncach, po wszech dworach Europy tułało się polskie sieroctwo, wycierając przedpokoje tych, którzy je zbywali — westchnieniami.
W Wiedniu Pac i Jabłonowski napróżno modlili się do Kaunitza, próżno inni biegli do Drezna szukać nadziei u królewicza, który poślubiwszy Polkę, już miał czas dla niéj zobojętnieć i o jéj ojczyźnie zapomnieć. Garnęli się tu ci, co w słabéj Saksonii dla słabszéj jeszcze Polski wyglądali posiłku.
Pełno było tych dyplomatów improwizowanych na dworze Ludwika, u wrót Porty, ba nawet w pokojach Fryderyka, choć ten przynajmniéj nie obiecywał nic, a co mógł, zagarniał pod siebie. — Było to królestwo w dorobku...
Zawczasu poczęły się te bieganiny po świecie, gnała losu ręka niewidzialna po rozdrożach, za morza, gdzie wprzódy imie i stopa Polaka nie postała.
Kościuszko sposobił się do wielkich przeznaczeń pod bokiem Washingtona, marząc w ogródku w West-Point o Polsce wśród krzaków bzu, przypominających wiosnę naszą.
Beniowski konfederat dla miłości swobody zabiegł pod biegun północny, o nieznanych marząc światach, o wyrąbanych królestwach i podbojach, które mu może powieści Dzierżanowskiego w bujnéj wyobraźni zasadziły.
Tam pod śniegami Sybiru rozpoczynała już Moskwa kolonizacyą niewoli, głodu i nędzy, ów nieludzki rozsadnik nieszczęścia, któremu każdy stan, wiek i niedola, każdy rok przez secinę lat miał dostarczać nowych ofiar. Senatorów, kapłanów, niewiasty, dzieci, najwyższą cnotę skuwano ze zbrodnią śląc na śmierć, aby ją zohydzić i utopić w bezcześci.
Kto raz dostał się w ten kraj nocy i śniegu, cudem chyba wyrwał się z niego na światło Boże; jak Beniowski jak Kopeć, jak ów Thesby de Bellecourt, jak Bazylian Ochocki... Upior co powracał z tego świata umarłych, niósł powieść o nim jak bajka straszną i cudowną...
Sypały się groby w nierozmarzającéj ziemi wykute, przechowującéj zarówno mammuty dla naturalistów i ofiary katów na sąd Boży.
Bez wojny, bez sądu, w ciche wieczory zimowe zajeżdżały kibitki pod spokojne dwory i przez tę niby wolną jeszcze ziemię rzeczypospolitéj — całą, niepodległą!! wieźli siepacze Carycy tych, co śmieli być ludźmi nie niewolnikami.
W tém wszystkiém któż nie dojrzy palca Bożego? mówiło z tych wypadków przeznaczenie narodu, tułacze a męczeńskie.
Ale strasznym wyrokom serca uwierzyć nie chciały.
Ileż to stworzono bańkowych nadziei, aby nie umrzeć z rozpaczy? ile wymyślono poematów politycznych, ile stworzono przyjaciół i sprzymierzeńców, ilu Wernyhorów obiecywało dzień zbawienia, konie tureckie pławiące się w Wiśle i senne bitwy na Hończarysie?
Ileż to zwycięztw przespaliśmy wśród męczeństwa — wygranych w marzeniu — ile proroctw nieziszczonych a tak jasnych, jakby były dziejami przyszłości, nie chorobliwą zmorą ginących z tęsknoty...?
Niezbłagane dzieje niedoli pisał wciąż palec Boży na coraz czarniejszych kartach..
A matki u kolebek stojąc mówiły dzieciom. Wy dożyjecie Polski! A starce czekając na nią konać nie chcieli.. aby umierając choć na chwilę białego orła lecącego w tryumfie zobaczyć..


W chwili gdy Europa, gdy świat roznamiętniał się dla dobijającéj o swobodę Ameryki, gdy Franklin szarą swą opończą obudzał entuzyazmy Francyi, gdy dwudziestoletni Lafayette płynął, życie niosąc dla ludu bohaterów na drugą półkulę; gdy Rousseau głosił przyszłą utopiją wolności, jutrzenkę jéj widząc w antypodach; gdy Burus śpiewał chwałę wybijającego się narodu, a Anglia nawet okrzykiwała bohatera Fabijusa — Washingtona; — dla biednéj Polski co ginęła przez wolność i dla wolności, nikt nie miał nic prócz chłodnego politowania. Sprawa święta za morzami niemal potępioną była w Europie: spadkobiercy wolnéj niegdyś Polski szli w kajdanach na Sybir, lub w łachmanach na tułactwo, a Voltaire król wielbił posłannictwo cywilizacyjne Katarzyny.
Posyłała mu wprawdzie tak piękne futra i kupowała w jego fabryce tyle zégarków!


Nie wszystkim wszakże z tych rycerzy ostatnich staréj Polski, co za nią walczyli i cierpieli, daném było dla niéj umierać i świadectwo dać na wygnaniu. Radziwiłł przejednał się i powrócił nawałęsawszy się po świecie, po drogach które wysypywał złotem, zdumiewając tą milionową nędzą; wrócił Ogiński, przebolawszy w Królewcu i Dreznie i Włoszech przegraną Stołowicką i utracone toaletowe przybory. Wrócili inni, cichaczem jednając się z królem, który tak był grzeczny dla wszystkich i tak wymowny, że na podłość nawracać umiał nawet najupartszych.
Wracali możni, tułali się ubodzy, i ci co wierzyli, że kiedyś z zastępem Bożych mścicieli powrócą na oswobodzoną ziemię. —
Słodził się on gorzki chleb wygnania temi nadziejami z obłoków, którym każdy dzień kłam zachował, a każde je odradzało jutro.
Polska rozprezentowaną była w Europie przez bohaterów i samozwańców, przez najwybrańszych i najostateczniejszych, przez marzycieli i świętych. Nie brak jéj było nawet istot zagadkowych i tajemniczych, którzy w epoce niewiary szli w imie mętnych religijnych idei..
Razem prawie z Pułaskim wyszedł z Częstochowy ów Frank, co Mojżesza miał przejednać z Chrystusem.. kupił do siebie tłumy, sypał złotem.. siał przed adeptami nie zrozumiałą naukę, roznosząc ją po świecie z piętnem tajemnicy, pod godłem Polski.
Któż zliczy!
To pierwsze tułactwo polskie było jeszcze pełném nadziei; nikt nie rozwiązywał sakiew podróżnych i nie siadał do pracy; czekano u drzwi Polski cudownego jutra.. Tułactwo to niemiało jeszcze téj nędzy i goryczy jakie się czuć dały następnym — nigdzie nie odmawiano przytułku, wszędzie zmuszano się do współczucia, nie okazywano obawy, o gościnność była, jeśli nie serdeczną to głośną i pokaźną.
Wędrowcy na każdy powiew wiatru od ojczyzny zrywali się, sądząc że wieść swobody przyniesie i starzeli się tak po gospodach, na popasach; marli w oczekiwaniach. Ale głód przynajmniéj nie doskwiérał, a nadzieje tak jeszcze były żywemi!
Zdawało się, że ten bezprzykładny dramat rozdarcia kraju, który rozbrojono naprzód, aby mu siłę odebrać — któremu dano króla porcelanowego, aby go jedném trąceniem dłoni rozbić można — wywoła oburzenie, zawezwie świat do sądu przysięgłych na zbrodnią. W tysiącu obrazach i pamfletach rozeszła się po świecie historya rozbioru Polski, ale ten placek królów, jak go nazwali Anglicy, spożyty został bez przeszkody.
Strawić go tylko do dziś dnia nie mogą...
Rozproszone dzieci, jak po zburzeniu Jerozolimy, lud niegdyś wybrany — pociągnęły na tułactwo wiekowe...


Było to w drugiéj połowie Sierpnia 1777 roku.
Na rozkołysanych falach Oceanu Atlantyckiego, zgubiony wśród niezmiernych przestrzeni, sam jeden na całym widnokręgu — biegł ku brzegom Nowego Świata, statek francuzki, La belle Louise.
Wieczór się zbliżał, powietrze duszne było i gorące, słońce piekło jak ogniem, na umysłach i ciałach ciężąc ołowiem, chociaż chwilami zrywał się wiatr silny, lecz parny i rozpłomieniony, dodawał żaru nie chłodził.
Majtkowie ściągali żagle powoli. Mimo że niebo jasne było jeszcze i wypogodzone szeroko, ale dla doświadczonych oczów marynarzy zwiastowała się już burza nadejść mająca nocą... kilka smug ciemniejszych, kilka kłębiastych obłoków rozściełało się w dali na jaskrawém niebie zachodu.
Ptastwo morskie niespokojnie latało dokoła okrętu nizko, a dwa rekiny, oddawna płynące w ślad za piękną Ludwiką, wychylały niekiedy głowy nad zburzone fale, jakby upatrywały rychło im krucha łupina okrętowa — ofiary wyrzuci.
Z rachunku kapitana statku Leclerc, starego morskiego wilka — jak go zwali podwładni — i z licznych, niewątpliwych oznak zwiastujących dla żeglarzy zbliżanie się do lądu, wnosić już było można, iż statek wprędce swéj dwumiesięcznéj dokona podróży.
Szczęśliwie dosyć przebył on niebezpieczną żeglugę, ale tu, u kresu gromadziły się trudności i niebezpieczeństwa.
Do koła tych brzegów, poza któremi wrzała walka zajadła pomiędzy krajem, który swą niezawisłość ogłosił, u starym jego parem co mu jéj odmawiał — krążyły niepoliczone statki Anglii dumnéj ze swéj niezachwianéj dotąd przewagi na morzu, broniące przystępu, szczególniéj okrętom płynącym z Francyi, wiozącym pomoc, otuchę, nadzieję...
Wszystko co tu zmierzało, podejrzewano o współczucie dla buntu, a posiłkowanie niepodległych kolonistów.
Łatwiéj było przepłynąć ocean, niż uniknąć na wodach Ameryki spotkania z korsarskiemi statkami i flotą Wielkiéj Brytanii, która niosła na flagach swych sławę niezwyciężonéj.
Burza widocznie nadciągająca i owo przeczucie statków krążących u wybrzeżów — chmurą powlokały czoło kapitana pięknéj Ludwiki, który z ogorzałą twarzą swą, posępną, milczącą, pokazywał się z kolei wszędzie, gdzie coś wykonać było potrzeba. To się przyglądał mglistéj dali w stronie, od któréj ziemię się ujrzeć spodziewał; to patrzał po wodach oceanu rozkołysanych już i wzdętych. Dano rozkaz zwijania żagli, gdyż nocą niepodobna było zbliżać się do lądu.
Noc tę burzę kazała przebyć jeszcze na rozkołysanych falach, walcząc ze zburzoną głębią... a potém pozostawało jeszcze potłuczonym może szczątkom zdążyć do przystani ściganym przez angielskie kule.
Nie dziw, że w obec takiéj przyszłości groźnéj kapitan był ponury i zadumany.
Na pokładzie statku siedziało w milczeniu posępném kilku ludzi. — Byli to podróżni już znużeni długiém morza kołysaniem, oczy ich pożądliwie wyglądały ziemi, ziemi nieznanéj, ziemi swobody — dla wielu z nich tylko ojczyzny złota, gdzie człowiek mógł się sprzedać korzystnie.
I tu, jak wszędzie, sprawa wielka wolności ciągnęła ku sobie najczystszych bohaterów i tych, co na świecie nawet honoru już do stracenia nie mieli.
Wypowiedział wielki wieszcz wieków (Dante) tę jedną z najsroższych boleści tułactwa, iż szlachetne serca brzemię jego na współ nosić muszą obok spółeczeństwa wyrzutków. Iść potrzeba z pokorą tą drogą skutym ze zbrodnią i podłością często dla większéj jeszcze ofiary —
Na jednego młodzieńczym zapałem popchniętego Lafayetta, iluż tam było startych na miazgę, życiem obrukanych niedobitków swawoli, szumowin i śmiecia.
I ten okręt płynący ku Ameryce wiózł jéj w swém łonie zwykły kontyngens bohaterstwa i nikczemności. Na pokładzie w jednym kącie siedzieli smutnie i poważnie ludzie umiejący życie dźwigać godnie, w drugim kręcili się niespokojni ci, którym pilno było tylko wyjść cało, a przehandlować się drogo.
Statek prawdopodobnie miał doścignąć lądu pomiędzy Karoliną północną, a nowym Jersey, a tu właśnie około ujścia Delawary kręciły się obficie angielskie rozbójniki.


Ściśnięci w gromadkę, pół siedząc, pół leżąc na zwojach lin okrętowych i rzuconych płaszczach, gwarzyli cicho polscy wygnańcy, to znów długiém milczeniem wypoczywali.
Byli to Kazimierz Pułaski, Karol Pluta i Maciéj Rogowski.
Pierwszy z nich, mąż jasnéj myśli, wielkiéj ducha potęgi, teraz się zdawał złamanym i przybitym więcéj, niż w ciągu całéj podróży, w któréj sam drugich znużenie krzepił, zniechęcenie rozpraszał, nadzieje podtrzymywał.
Nie patrzał on w tę stronę, od któréj ląd nowego świata miał się im wkrótce pokazać, ale w przeciwną, jakby po za przebytym oceanem szukał snu, choćby straconéj ojczyzny.
Na tym statku, co ich niósł od niéj, czuł się jeszcze prawie w Europie, jakby w jakimś domu szczątku; za dzień, za dwa miał już stopą dotknąć nieznanego świata, ziemi wolności, ale zarazem wygnania.
Wszystkie odpędzane tęsknice po kraju rodzonym, po przeszłości ze świateł i cieni utkanéj, cisnęły się ku niemu, obsiadały piersi, zawisły na czole, przygniatały myśl znękaną.
Niekiedy rzadki gość na męzkiéj powiece, łza się zakręciła w oku i nikła spalona. Usta czasem nieprzytomne, machinalnie poczęły jakby modlitwę, a myśl nadbiegła i ołtarz ów obaliła. Uśmiechało się lice i oblekało żałobą, krew napływała i uciekała od serca; jakby zapowiadająca się burza już i niém miotała.
Co téż przeżył ów złomek człowieka od téj godziny, gdy z krzyżem na piersi, wyszedł z ojcem i braćmi do Baru?? Upokorzenie, zwycięztwo nieprzyjaciół, niechęci i waśnie od swoich, zdrady, potwarze i ohydę. Ojciec zmarł, dobity niemi, bracia życie oddali w sprawie świętéj, on jeden, gdy miał się pogrzebać żywcem w gruzach twierdzy... rozkaz z góry wytrącił mu miecz i wskazał tułactwo, aby wypił czarę do dna.
I pociągnął skazany pod te pręgierze, na ten plac sławy i kary z pokorą posłuszną.. opatrzność rzucała nim, jak trupem na zburzonéj fali..
W stolicy Saskiéj zobaczył znowu, powitał i pożegnał, niegdyś ukochaną Franusię Krasińską, tylu nadziejami szczęśliwą, a teraz tak biedną..
Potém wałęsał się bez celu, do Turcyi, aby walczyć ze wspólnym nieprzyjacielem.. i być świadkiem i uczestnikiem klęski; aby uciekać z hańbą i gniewem od murów Sylistryi, przeżyć kilka dni jaśniejszych w Adryanopolu i Rodosto, przedrzymać miesięce w Stambule. — To był tylko nocleg w gospodzie.
Walczą gdzieś za wolność, więc iść gdzie się za nią biją.. wszakci to sprawa całéj ludzkości jest wspólna.. Wspomnienia tego kilkoletniego, a kilkowiekowém zdającego się tułactwa — oblegały biednego żołnierza. A nad nie wszystkie żywiéj przypominała się Ukraina i Podole, lata młode, matka, co go w progu nowego życia błogosławiła, ojciec, bohater oplwany i wieczory pod lipami, na których klekotały bociany przyjaciele, i to szare niebo północy ze zgrzebnych domowych płócien utkane, w którego obsłonach zwierciedli się nasza tęsknica.
Przychodziły łzy po jednéj na każdy ból, a odprawiał je nazad do serca, aby z niego nie wychodziły.
Obok niego siedzieli towarzysze przybici, wymęczeni swym smutkiem, podróżą i tęsknotą długą.
Karol usiłował utaić w sobie uczucia, które nim miotały, choć z duszy odzywała mu się ta pieśń nie pozbyta wspomnień, do szału i rozpaczy rozgorączkowująca człowieka.
Rogowski nie wiele tam zostawił prócz grobów, a i jemu po wąsach płynęły łzy, które przeklinając odpędzał.
Karol poświęcił obowiązkowi przysięgłego ojczyźnie żołnierza wszystko, co w ofierze przekonaniom złożyć można, niżeli odda się życie.
Gdy odpoczywali w stolicy saskiéj, ojciec dowiedziawszy się z listu o jego pobycie, przybiegł sam, chcąc go z sobą zabrać do Skały; ale próżne były pokusy i namowy. Karol pod urokiem bohaterstwa i poświęcenia Pułaskiego, pod wrażeniem słów natchnionych starego Skiby, powiedział sobie, że przysiągł walczyć lub tułając się czekać walki i z młodzieńczą fantazyą od postanowienia swojego odstąpić nie chciał.
Ojciec prosił, przekonywał, na końcu uległ. Prosił drugich aby za niego mówili do upartego dziecka; Pułaski sam skłaniał go do powrotu i oczekiwania lepszych czasów w domu, ale milczący Karol stał przy swojém, że mu towarzyszyć będzie.
Tęsknił po dziadzie, po matce, ojcu i po Ewusi, o któréj nie śmiał wspominać, ale tęsknota potęgowała w nim żądzę ofiary. Chciał cierpieć.
Cierpieć za ojczyznę, iść na wygnanie dobrowolne zdawało mu się z razu tak piękném jak Radziwiłłom, Ogińskim, Pacom, Potockim; którzy wszakże jeszcze piękniejszém wkrótce uznali powrócić do łask królewskich i do domu.
Dalecy krewni Plutów, Mniewscy, bawiący naówczas w Dreznie, bo Drezno od czasów Saskich było dla wielu pierwszym popasem wygnania, dla innych pierwszym i ostatnim; zacna pani Moszyńska, inni ziomkowie używali wszelkich możliwych perswazyi, aby go skłonić do powrotu, ale wybłagał u ojca, że mu pozwolił dzielić Pułaskiego losy.
Nad brzegami téj Elby, która tyle naszych pożegnań na wieki widziała — rozstali się z ojcem, który powrócił do Skały, a syn poszedł bić się pod Sylistryą, patrzeć na morze w Rodosto, tęsknić, błąkając się nad najpiękniejszemi w świecie wybrzeżami Carogrodu, aż dopóki rozbudzony nagle Pułaski nie zawołał: — Jedźmy do Ameryki!
— Do Ameryki! myśl tę z zapałem młodości pochwycił Karol.
Teraz siedział i on z ciężarem na duszy, ale dumą zarazem, że dotrwał na stanowisku, i jedném westchnieniem żegnał ojczyznę, drugiém witał ziemię boju i trudu.
Promienisto wydawał mu się ten kraj tytanicznych zapasów, homerowych bojów i spartańską cnotą odzianych jak zbroją bohaterów.


Wśród tego milczenia i smutnych myśli wieczora niekiedy słówkiem odezwał się który z nich o Polsce, tylko o niéj, o niéj zawsze. Po licach przebiegł jakby promień światła, potém jakby chmura ciemna i znowu milczenie.
— Któżby to był mi powiedział, gdym chłopięciem biegał po polach w Raduczu, że mnie wiatry i miłość ku wam zagnają kiedyś aż do Antypodów! Rzekło się wprawdzie w Częstochowie — mówił Rogowski — że choćby do Antypodów za wami, ale dalipan nie myślałem wówczas, ażeby się to sprawdzić miało. —
— Hej! hej! ktoby mi był śmiał przeczyć, odparł Pułaski — że na murach jasnogórskich życia nie położę — miałbym go za oszczercę.. ale losy człowieka to wiekuista zagadka. Bóg kazał inaczéj — nie myślmy o tém — stało się. Karol westchnął i on pomyślał.
— Gdym wyjeżdżał do Tyńca lub Częstochowy, któżby zgadł, że się na ocean atlantycki zabłąkam.
— Dziś jeśli mi kogo żal, to tego dziecka Ukrainy, Bohdanka mojego, mówił Pułaski — trzebać mu było, wyrwawszy się cało z rąk tłuszczy tureckiéj pod Sylistryą, przepłynąwszy większą część drogi, dać się poźréć rekinowi pod San Domingo.. biedne, poczciwe chłopię..
— Ale bo i sam sobie winien, do trzykroć.. przerwał Rogowski — com go naprzestrzegał żeby nie dokazywał z tém pływaniem. Dobrze to u nas gdzie największa ryba sum, ale tu.. te djabelskie monstra toby wołu zjadło na śniadanie nie tylko takie drobne stworzenie jak Bohdanek.. Ale on byle wodę zobaczył, jak ryba, jak amfibija zaraz mu się zachciewało pływać.
— Dajże mu już pokój nieborakowi, odparł smutnie Pułaski, niech mu Bóg da odpoczynek.. dziecko było i służka serdeczny. Mój Boże jak to piosnki śpiewało! Nie jestem zabobonny, dodał, ale mam to sobie za niedobra wróżbę, że swoją miłość dla mnie życiem przypłacił.
Rogowski westchnął — E! generale, rzekł po chwili, kto tam wie co lepiéj, czy ginąć od rekina, który gładko schrusta, czy od kuli angielskiéj, co gotowa, na dwa podzieliwszy dania, naprzód zrobić kaleką, a w końcu nieboszczykiem.
— Zapewne, odparł Pułaski — kiedy zginąć raz potrzeba. To téż mi to wszystko jedno co Bóg przeznaczy, ale bym już co rychléj pragnął na ląd wysiąść i bić się a coś robić. Ta długa bezczynność i kontemplencya wód morskich.. rano, w południe i na wieczór, zmordowały mnie.. Gładka powierzchnia téj szyby nudzi, nie cierpliwi.. obmierzłe morze.. Fala ruchawa niby, bałamutna, a zawsze toż samo.. i człowiek przeciw niéj nic nie może..
— Nie trzebaby jednak kłócić się z nią i mówić jéj nieprzyjemności przed burzą — odezwał się Rogowski, na noc podobno zbierze się na dobrą przeprawę. Niedarmo kapitan Leclerc chodzi nasępiony jak mruk, nawet nie poświstuje, a płótno ściągają zewsząd. Uważałem to nieraz, że gdy tylko te szmaty poczną wałkować.. już coś złego.. grozi.
— Zbiera się na burzę to pewna, dorzucił Karol — chmury pędzą choć jeszcze daleko, wiatr dmie coraz gwałtowniéj i nierówno, jakby się gniewał.. zły znak. Okręt jak łupina skacze po falach.
Zamilkli. Karol na wspomnienie Bohdanka westchnął po swoim Staszku.. Niewiedział nawet co się z nim teraz działo. Musiał go zostawić w Częstochowie, ale chłopię wierne dognało go późniéj w Dreznie, towarzyszyło wszędzie i dopiero w Paryżu, przestraszone długą morską podróżą, wahać się poczęło..
Karol widząc go smutnym, sam się postarał zostawić go we Francyi.. Staszek miał wrócić do Skały.. wahał się jednak..


Głos kapitana Leclerc komenderejącego mięszał się z szumem wichru, pluskiem fal coraz rosnących, ogromnych, spienionych; z chrzęstem masztów i drzewa w samych wnętrznościach statku. Majtkowie zwijali się żywo, mrok zapadał, burza nadciągała widocznie.. Niekiedy w dali błyskawica, jak wstęga złota przerznęła czarne obłoki i piorun przeleciał jak wąż w przepaście.. to znowu cichło, milczenie groźne dawało słyszeć nowy ryk nadchodzącéj burzy, która rosła, wzmagała się, wyła i ustawała jakby sił do nowych szałów nabrać potrzebowała..
Milczenie naówczas straszniejszém było od szumów i wycia..
Wśród nadchodzącéj wrzawy.. z pod pokładu dobył się nagle na wierzch człowiek szpakowaty, ospowaty, niemiłéj choć usiłującéj przymilić się twarzy, małych oczek krecich, rysów ruchawych pulczynella, suchy, żylasty.. Oparł się łokciami o deski, wystawił głowę zaspaną, obejrzał do koła, a obaczywszy chmury i poczuwszy wicher, który go opoliczkował, wyskoczył niespokojny na podłogę. —
Był to Gaskończyk, kapitan Girod, płynący jako towar do Ameryki, typ oryginalny człowieka na sprzedaż.. który tak wysokie miał, a przynajmniéj okazywał o sobie wyobrażenie, iż mu się zdało, że byle dotknął stopą ziemi nowego lądu, a zagadać raczył do Washingtona, Amerykanie go złotem obsypią i na rękach nosić będą.. pod Palankinem..
Giród roił o świetnéj przyszłości. Ale burza w pobliżu lądu, a jeszcze nocą, przeraziła go niepomału, począł się obawiać o drogą swą osobę, zachmurzył i pobiegł do zasępionego Leclerca.
— Kapitanie! czy jest niebezpieczeństwo? na miły Bóg? czy jest niebezpieczeństwo?
Francuz nic nie odpowiadając nawet, ręką rzucił w powietrzu zniecierpliwiony, pozbywając się natręta.
— Burza, burza nadchodzi widocznie, ja się znam na tém jak na innych sprawach.. wy to wiecie! A właśnie jesteśmy nieopodal od brzegów, nuż nas rzuci o skały, lub osadzi na mieliźnie.
O mało nie dodał: Caesarem vehis ejusque fortunam; ale Leclerc odpędził go gniewny, rozkazując mu niegrzecznie iść do stu tysięcy djabłów. Naówczas przerażony Girod, czując w niebezpieczeństwie niepohamowaną potrzebę wygadania się, obrócił się do garstki Polaków.
Można sobie wystawić jak ta samochwalcza, awanturnika postać wstrętliwą była dla Pułaskiego; rad się jéj pozbywał aby jak najmniéj o tę żywą antithezę ociérać.
Ale Girod umiał być natrętnym aż do głuchoty i ślepoty dobrowolnéj. — Dopadł do nich łamiąc ręce.
— To bałwan ten kapitan, on nas wszystkich pogubić może! Co panowie myślicie? To nie są żarty! Leclerc mruk ani się odezwie, prawdziwy rekin morski, czuję grożące niebezpieczeństwo...
Wszyscy milczeli.
— Śliczna rzecz! przepłynąć Ocean, nadławić się morską chorobą a na brzegu dać nurka! Gdybym był wiedział, co się stanie.. byłbym został w San Domingo.. poczekał na inny statek..
Z nim ani pogadać, ani mu poradzić! Żeglowałem nie po jedném morzu.. pod noc w burzę.. nad brzegami..


Gdy Gaskończyk tak narzekał maszty coraz mocniéj trzaskały gięte od wichru, burza rosła, statek obnażony z płótna, rzucany falami, kołysał się, przechylał, skakał po pełném morzu, na łaskę wiatru i wody oddany.
Miotało nim już tak, że ludzie na pokładzie choć nawykli do tych skoków, musieli się oburącz trzymać lin i drzewa, aby ich fala i wiatr nie zniosły. Bałwany coraz groźniejsze przeskakiwały statek, porywając z sobą co spotkały; Gaskończyk schronił się pod ławę klnąc i płacząc, nikt na niego nie zważał. —
Noc stawała się co chwila czarniejszą, przepaścistszą, zstąpiła z chmurami gęstemi, zdając się niebo przechylać tak iż nad masztami zawisło. Nakoniec lunął dészcz ulewny a raczéj strumienie wody rzuciły się z obłoków rozerwanych, pioruny bić zaczęły, a błyskawice nieustanne oślepiać.
Na pokładzie cisza była uroczysta, ludzie zmaleli, tulili się jak robaczki po okrętu szczelinach. Każdy z nich zajmował swe miejsce milczący, z okiem wlepioném w linę, w maszt, w pompę, gdzie stał i co mu oddano do straży. Kapitan jak wrosły do desek, niemy, obojętny, zimny, patrzał na ten szał żywiołów nie nowy dlań z zimną krwią, z chłodną powagą starego marynarza.. który nie jeden orkan przebył na Chińskich i Japońskich wodach.
Burza choć gwałtowna, nie była wszakże tą trąbą, porywającą i druzgocącą wszystko, z któréj cudem chyba statek wyjść może cało. Kładła ona okręt, rzucała go w przepaści, miotała nim w górę, ale walczyć z nią mógł rozum, męztwo i doświadczenie człowieka.
— I ta burza u brzegów to także nie najlepsza dla nas przepowiednia, rzekł Pułaski. —
— Ktoby powiedział, szepnął Rogowski, że — jak mi Bóg miły, kochany wódz wierzysz w te banialuki.. Co ma za związek burza amerykańska z losem polskich wygnańców?
Ot to bieda, dodał, że zasnąć będzie trudno, bo hałasuje diable i z łóżka wyrzucić może.. a ta noc wyda się, jak cztérysta lat długą... Czeluści czarne.. chmurzyska gdyby całuny...
Giród jęczał i klął na przemiany.. modlił się nawet po cichu, na wszelki przypadek, gdyby gdzie jaki pan Bóg się znalazł, choć w pogodę zwykł był chlubić się ateuszowstwem... Niekiedy głowę podniósł, w niebiosach szukając nadziei, to znów chował ją ze strachu..
Wściekły wicher okręt pędził, miotał nim, jak dziecinną zabawką.. Były chwile, że statek pochylony zdawał się wywracać i tonąć, to znów wzlatywał, odbity na grzbiecie fal i wyskakiwał w powietrze.. i wpadał w przepaście..
Szerokie błyskawice wszystko się zdawały zapalać do koła, ale w ich blasku nie widać było nic, oprócz piętrzących się fali i białéj piany, która je obrębiała. Niekiedy otwierała się, jakby paszcza ogromna, spieniona i zdawała chcieć poźreć statek.. oblewała pokład, przelatywała przezeń i biegła daléj..
— Zważcie, proszę, rzekł, przysuwając się Giród — co za los mój! już miałem zapewnione szczęście, bylem się tylko na ląd dostał.. a tu.. sądny dzień.. to nie obejdzie się bez katastrofy. Jeszczem takiéj burzy na morzu nie widział.
— A ta, co nas chwyciła u Antyllów, spytał Rogowski.
— Tamta! to była zabawka w porównaniu do téj piekielnéj nocy...
— Prawda, dodał Pułaski po polsku, że to noc jarząbkowa — wszakże tak, panie Macieju?. u nas się tak te błyskawiczne nocy nazywają...
— Ale wiem, jarząbkowemi lub Eliaszowemi...
— Na Rusi dodał z westchnieniem Pułaski.
Girodowi w biedzie gęba się nie zamykała, ale go nikt nie słuchał. —
— To już fatalność jakaś, wołał — służyłem Fryderykowi Wielkiemu i tam mi diabeł przeszkodził do jeneralskich szlifów, choć stary Fryc poznał się na mnie i cenił; służyłem potem w austryjackich dragonach i z tamtąd mnie intrygą wypchnięto, gdym już pewny był awansu.. Cap de diou! żałuję teraz, żem nie dostał się jak chciałem, do Petersburga.. jest to kraj dziewiczy, potrzebują ludzi, jak ja.. do wszystkiego zdolnych.. byli by mnie obsypali.. a morza nie było do przebycia.
Gaskon mówił sam dla siebie, burza głuszyła jego paplanie.
Karol nie mogąc wysiedzieć bezczynnie, poszedł się kapitanowi ofiarować do jakiéj roboty.. i otrzymał zlecenie dozorowania ludzi przy pompie na dnie..
Burza zawsze jeszcze zdawała się zwiększać i rosnąć —
Pułaski niezmrużoném okiem patrzał na migocące błyski i bijące pioruny, płonęło od nich powietrze.. oślepiały chwilami.. Uderzający grom w bliskości wyrywał źrenice, a ciemność nieprzebita, otchłanna, długo nic rozpoznać nie dawała.
Świat się palił wśród potopowéj ulewy a mimo grozy tego widoku był on wspaniałym i wielkim. Światłości i cienie składały się na obraz, jakiego wyobraźnia stworzyć nie może, coraz różny, coraz groźniejszy. Błyskawic światło odbite w falach i rozprysłych kroplach, jakby iskier tysiącem obsypywało statek. —
— Majestatyczny widok daje nam ocean na pożegnanie — odezwał się cicho Pułaski.. ale co za upokarzające położenie człowieka, który w obec śmierci nie może walczyć, z założonemi rękami czekać musi losu swojego, — bezwładny! Wolę burzę wojenną.. hufce, tłumy, kule, strzały.. sam jestem z szablą w ręku.. tu spowity, jak dziecko —
— To téż Karol, poczciwy chłopak, nie mogąc walczyć z piorunami i burzą, odezwał się p. Maciej, poszedł podobno do pomp, byle się komu sprzeciwić, a coś robić. —
— O! zacneż to młode stworzenie, dodał Pułaski.. a jak mi go żal, że dla mnie i ze mną idzie na stracone imie.. Ale na pociechę, żebyż się już dostać do konia, obozu, roboty...
— Tak, tak, przerwał Maciéj, byle nie na dno morza, do tych zębatych rekinów... ciągle za okrętem płynęły, czując co nas czeka.. podwieczorku im się chciało..
Okręt hecę wyprawia, jakiéj nie bywało.
W téj chwili trzask silniejszy się rozległ i oślepiający błysk oczy im zakrył — ogień strumieniem przeleciał po jednym z mniejszych masztów, i strzaskany słup upadł na pokład okrętu...
Szczęściem nie zapalił go, a majtkowie rzucili się natychmiast, aby szkodzie zaradzić.. W chwili trwogi Girod wyleciał z pod ławy, wołając — Giniemy! giniemy..
— Milczże Waść, ofuknał Pułaski. Gdzie siła Boża z ludzką słabością idzie w zapasy, tam i o łasce Bożéj pamiętać potrzeba...
Po chwili krótko trwałego przerażenia już resztki masztu ściągano; nikt rażonym nie został, a strata łatwo się zapaśnym masztem wynagrodzić dała.
Piorun ten zdawał się być zwiastunem końca burzy.. błyskawice stawały się rzadszemi, wicher opadał powoli, dészcz lał tylko rzęsisty.
Nad głowami ich chmury się rozbijały, dzieliły, niebo gdzieniegdzie przeglądało jaśniejsze, a choć wicher jeszcze straconą odzyskiwał siłę, koniec tych szałów jego przewidywać było można. Okręt z walki wyszedł zwycięzko... Głos kapitana znowu się dał słyszeć, majtkowie śmieléj zwijali się po pokładzie; — na horyzoncie dalekim, jakby linią czarną, odcięło się morze od niebios jaśniejszych.
Francuz obejrzawszy się, ośmielony całkiem z pod ławy się dobył, i weselszy, raźniejszy zbliżył się do Pułaskiego, z uśmiechem zwycięzkim na ustach. Statek rzucał się jeszcze, ale fale już nie były tak rozhukane, głębie nie roztwierały się głodne... kołysał się na wierzchach wzdętych bałwanów, a rzadko większy z nich zaglądał przez ściany do wnętrza...
— Mojéj to szczęśliwéj gwieździe i przestrodze, którą w porę dałem kapitanowi, przypisać potrzeba, żeśmy jako tako wyszli z tego diabelskiego tańca! rzekł Girod do Rogowskiego.
— Ale czy nie zawcześnie się cieszycie — odparł z przekorą p. Maciéj. Kapitan mi powiadał, że wybrzeża około Delawary okryte są statkami angielskiemi, tam nas może dopiero czeka ostateczna rozprawa. Jeżeli nas złapią... nie ma wątpliwości, że pójdziemy albo na dno morza, lub na pontony, na których życie gorsze podobno, niż tu na statku przy śmierdzącéj wodzie, staréj słoninie i robaczliwych sucharach...
— Kapitan ma od tego głowę, rzekł Francuz.
— Dla tego téż się frasuje, że mu tu i najlepsza nie pomoże, dodał umyślnie Rogowski, aby się pozbyć natręta...
Poszedł więc gaskon skwaszony.


Teraz cichło już i łagodniało morze, fale jeszcze szeroko były rozkołysane, ale niebiosa już się widocznie rozpogadzały.
Przez podartych chmur reszty, które doganiały starsze towarzyszki swoje... gwiazdki ciekawie ku morzu patrzały... Obłoczki coraz lżejsze, rozczochrane, zmęczone, odlatywały w stronę, w którą burza na ocean się zwaliła...
Wzięto położenie statku i obrachowano gdzie się znajdował, a Leclerc przekonał się, że był daleko bliżéj lądu niż się spodziewał. Było już dobrze z północy, wiatr upadając znacznie, dozwalał nieco rozpiąć żagli, można było rachować że ze dniem pokaże się ziemia...
Kapitan, który już niejedną podróż po wodach tych odbywał i znał dobrze wybrzeże, u którego bezpiecznych portów było mało, rachował na to, że burza, co piękną Ludwikę pędziła, musiała téż i angielskie statki oddalić od brzegów; nimby więc na stanowiska czas powrócić miały, trzeba było pospieszać, aby bezpiecznie zawinąć.
Jak tylko nieco uspokojone dozwoliło powietrze, rozwinięto żagle, zaczęto je pomnażać stopniowo i nagie liny statku okryły się powoli rozpiętemi skrzydły. Załoga była doświadczona, ludzie zwinni i ochotni, okręt posłuszny, i choć miotające nim fale przerzynać musiał, wiatr mając ukośny, pospieszał znowu ku brzegom Ameryki.
Nad świtaniem gdy wszelkie minęło niebezpieczeństwo, podróżni znużeni od kajut i hamaków na spoczynek się porozchodzili, tylko polscy wygnańcy bez snu na oczach pozostali na pokładzie, poobwijani w burki i płaszcze, zobojętnieli na sen i spoczynek.
Karol spracowany, oblany potém, wrócił od pomp i padł przy swoich na pokład... Jakaś tęsknota niezmierna, jakby przeczucie złych losów opanowała umysły — rozmowa nawet o domu się nie kleiła.
Tak na wpół drzemiących, pół sennych i rozmarzonych smutnie zastał poranek, który na wypogodzoném niebie zabłysnął. — Morze poruszało się jeszcze zagniewane i wzdęte, ale nic nie groziło już pięknéj Ludwice, oprócz angielskich statków. Cała osłoniona białemi żaglami od góry do dołu, strojna, wesoła, pędziła ku nowemu światu.
Uroczyste było milczenie, gdy z wierzchołka kosza na maszcie porucznik statku zawołał:
— Ziemia!!
Okrzyk ten powtórzony w mgnieniu oka stem ust, zalektryzował wszystkich... porwali się podróżni zewszad, pobudzili, zbiegli patrzeć... a Pułaski starym obyczajem, jak zawsze w przeddzień ważnéj godziny, pokląkł na pokładzie, zdjął czapkę z głowy i sparty na kolanie... począł po cichu... Kto się w opiekę...
Karol i Rogowski poszli za jego przykładem reszta czeredy zbieranéj po świecie patrzała urągliwie na tę ich jawną pobożność.
Wielu z nich może miało jeszcze w sercu religijne uczucie, ale odwagi do okazania go — nie miało... inni postradali ją a nie zyskali nic za nią, prócz dziwacznych zabobonów..
Ziemi téj zapowiedzianéj dla oczów nieprzywykłych do jéj szukania — nie było... na widnokręgu.
Coś w dali jakby pas sinych chmurek leżących na morzu szarzało. Ale z każdą chwilą ta mgła stawała się wyraźniejszą, dobitniejszych nabierała kształtów.
Tak... był to nareszcie świat nowy. Serca się ścisnęły. Co Bóg da na tym nowym świecie, dolę czy niedolę... śmierć czy zwycięztwo?
Fiat voluntas Tua! zawołał głośno Pułaski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.