Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom I.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
224

choty i ślepoty dobrowolnéj. — Dopadł do nich łamiąc ręce.
— To bałwan ten kapitan, on nas wszystkich pogubić może! Co panowie myślicie? To nie są żarty! Leclerc mruk ani się odezwie, prawdziwy rekin morski, czuję grożące niebezpieczeństwo...
Wszyscy milczeli.
— Śliczna rzecz! przepłynąć Ocean, nadławić się morską chorobą a na brzegu dać nurka! Gdybym był wiedział, co się stanie.. byłbym został w San Domingo.. poczekał na inny statek..
Z nim ani pogadać, ani mu poradzić! Żeglowałem nie po jedném morzu.. pod noc w burzę.. nad brzegami..


Gdy Gaskończyk tak narzekał maszty coraz mocniéj trzaskały gięte od wichru, burza rosła, statek obnażony z płótna, rzucany falami, kołysał się, przechylał, skakał po pełném morzu, na łaskę wiatru i wody oddany.
Miotało nim już tak, że ludzie na pokładzie choć nawykli do tych skoków, musieli się oburącz trzymać lin i drzewa, aby ich fala i wiatr nie zniosły. Bałwany coraz groźniejsze przeskakiwały