Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom I.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
222

to znowu cichło, milczenie groźne dawało słyszeć nowy ryk nadchodzącéj burzy, która rosła, wzmagała się, wyła i ustawała jakby sił do nowych szałów nabrać potrzebowała..
Milczenie naówczas straszniejszém było od szumów i wycia..
Wśród nadchodzącéj wrzawy.. z pod pokładu dobył się nagle na wierzch człowiek szpakowaty, ospowaty, niemiłéj choć usiłującéj przymilić się twarzy, małych oczek krecich, rysów ruchawych pulczynella, suchy, żylasty.. Oparł się łokciami o deski, wystawił głowę zaspaną, obejrzał do koła, a obaczywszy chmury i poczuwszy wicher, który go opoliczkował, wyskoczył niespokojny na podłogę. —
Był to Gaskończyk, kapitan Girod, płynący jako towar do Ameryki, typ oryginalny człowieka na sprzedaż.. który tak wysokie miał, a przynajmniéj okazywał o sobie wyobrażenie, iż mu się zdało, że byle dotknął stopą ziemi nowego lądu, a zagadać raczył do Washingtona, Amerykanie go złotem obsypią i na rękach nosić będą.. pod Palankinem..
Giród roił o świetnéj przyszłości. Ale burza w pobliżu lądu, a jeszcze nocą, przeraziła