Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom I.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
211

Łatwiéj było przepłynąć ocean, niż uniknąć na wodach Ameryki spotkania z korsarskiemi statkami i flotą Wielkiéj Brytanii, która niosła na flagach swych sławę niezwyciężonéj.
Burza widocznie nadciągająca i owo przeczucie statków krążących u wybrzeżów — chmurą powlokały czoło kapitana pięknéj Ludwiki, który z ogorzałą twarzą swą, posępną, milczącą, pokazywał się z kolei wszędzie, gdzie coś wykonać było potrzeba. To się przyglądał mglistéj dali w stronie, od któréj ziemię się ujrzeć spodziewał; to patrzał po wodach oceanu rozkołysanych już i wzdętych. Dano rozkaz zwijania żagli, gdyż nocą niepodobna było zbliżać się do lądu.
Noc tę burzę kazała przebyć jeszcze na rozkołysanych falach, walcząc ze zburzoną głębią... a potém pozostawało jeszcze potłuczonym może szczątkom zdążyć do przystani ściganym przez angielskie kule.
Nie dziw, że w obec takiéj przyszłości groźnéj kapitan był ponury i zadumany.
Na pokładzie statku siedziało w milczeniu posępném kilku ludzi. — Byli to podróżni już znużeni długiém morza kołysaniem, oczy ich po-