Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom I.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
231

cie dalekim, jakby linią czarną, odcięło się morze od niebios jaśniejszych.
Francuz obejrzawszy się, ośmielony całkiem z pod ławy się dobył, i weselszy, raźniejszy zbliżył się do Pułaskiego, z uśmiechem zwycięzkim na ustach. Statek rzucał się jeszcze, ale fale już nie były tak rozhukane, głębie nie roztwierały się głodne... kołysał się na wierzchach wzdętych bałwanów, a rzadko większy z nich zaglądał przez ściany do wnętrza...
— Mojéj to szczęśliwéj gwieździe i przestrodze, którą w porę dałem kapitanowi, przypisać potrzeba, żeśmy jako tako wyszli z tego diabelskiego tańca! rzekł Girod do Rogowskiego.
— Ale czy nie zawcześnie się cieszycie — odparł z przekorą p. Maciéj. Kapitan mi powiadał, że wybrzeża około Delawary okryte są statkami angielskiemi, tam nas może dopiero czeka ostateczna rozprawa. Jeżeli nas złapią... nie ma wątpliwości, że pójdziemy albo na dno morza, lub na pontony, na których życie gorsze podobno, niż tu na statku przy śmierdzącéj wodzie, staréj słoninie i robaczliwych sucharach...
— Kapitan ma od tego głowę, rzekł Francuz.
— Dla tego téż się frasuje, że mu tu i naj-