Trębacz cesarski/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Trębacz cesarski
Podtytuł Powieść z r. 1830—31
Wydawca Wydawnictwo Towarzystwa Św. Michała Archanioła
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Towarzystwa Świętego Michała Archanioła
Miejsce wyd. Miejsce Piastowe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XII.
Ucieczka.

Po dziesięciu dniach dopiero powróciła mu przytomność.
Jeszcze słaba, ledwie świtająca, mamideł pełna, zdumienia bezmiernego i przebłysków świadomości.
Lis otworzył oczy i obejrzał się.
Uśmiechnął się blado, spostrzegłszy białe ściany i wielkie okno, przez które świeciło wprost na niego szkarłatne, zachodzące słońce.
Poznał, jak mu się wydało, salę dworu w Pyszkowie.
Chciał poszukać oczami Juljanny, ujrzeć znane mu, miłe twarze Kobierzyckich, pani Truszkowskiej...
Nie mógł jednak poruszyć głową, a nawet wzroku skierować nabok.
Powieki po chwili bezwładnie mu opadły.
Już nic nie widział teraz, lecz pod czaszką, w głębi mózgu zaświtał wątek myśli, rosnąć zaczął jeszcze bezkształtny, co chwila rozpryskujący się na odłamki pytań i wspomnień, aż wpadł w niewidzialne łożysko i stał się zrozumieniem.
Pyszków... Juljanna... Kobierzyccy?
A gdzie i kiedy byli pułk. Ździechowski, Kicki... generał Łubieński?
Czy to pod Pyszkowem odłogiem leży aż do lasku olszynowego pole, zawalone ciałami poległych i zasnute dymami?
Szarża... Szli ułani Kickiego, a ten co w pierwszym szwadronie, tuż przy wachmistrzu pędzi, — to on sam...
Wachmistrz Chołoniewski... Mówił mu, że jest ziemianinem... że troska się o żyto...
Później bitwa... Ach! Przypomina sobie potyczkę z pułkownikiem kirasjerów...
Dlaczego wtedy nie mógł długo stać w strzemionach? A co było potem?
Połyskująca, połamana, poszarpana linja jeźdźców w błyskotliwych zbrojach... Ucieczka moskali!
Dalej! Dalej!
Jakiś rów majaczy otchłannie... i koniec.
Marszczy czoło Lis, czuje się wyczerpany mozolnem nizaniem urwanych myśli, zlepianiem okruszyn wspomnień, wywlekaniem nikłych, bezsilnych wrażeń, majaczących w lepkiej, mętnej mgle.
Znowu otwiera oczy i wpatruje się przed siebie uporczywie, usiłując objąć wzrokiem jak największą przestrzeń.
Pochyla się nad nim nieznajoma, męska twarz brodata.
Skądś zdaleka odzywa się głos, uderzający w nieruchomą próżnię.
Lis wsłuchuje się i długo nie może zrozumieć słów, skierowanych do niego.
Spostrzega tylko ruch warg ciemnych i drgające, rudawe końce długich, zwisających wąsów.
Opuszcza powieki i wpada w twardy sen.
Budzi się dopiero nazajutrz.
Może już poruszyć głową, więc ogląda pokój.
Białe mury, upstrzone dziurami od wyrwanych gwoździ, ciemne plamy kopciu; szereg łóżek drewnianych z wystającemi z sienników wiechciami słomy; ciemne, skulone lub dziwnie wyprostowane, nieruchome postacie pod szaremi kocami.
Nozdrza pochwytują ostrą woń jakichś leków i krwi, mdłe, kwaśne wyziewy wilgotnego sukna i skóry, zapach potu i wymiotów.
Lis porusza ręką i usiłuje wesprzeć się na łokciu.
Ta sama brodata twarz z ciemnemi wargami i drgającemi końcami wąsów pochyla się nad nim i coś mówi.
Lis rozumie teraz każde słowo; tylko się dziwi, że słyszy mowę rosyjską.
Błysnęła myśl trwożna, pytanie bolesne:
— Niewola?
Zbiera całą przytomność, wytęża wolę i rozkazuje umysłowi, aby pracował sprawnie i posługiwał się instynktem ludzkim i zwierzęcym.
Niewola?...
Pytanie to wsiąka w całą istotę jego coraz głębiej; pracuje mózg, wzrok i słuch; straszna myśl o niewoli staje się olbrzymiem, czarnem tłem, na którem zmysły zaczynają ciąć kreskę po kresce aż tworzy się wyraźny obraz teraźniejszości i przyszłości.
Instynkt ludzki pociąga do rozpaczy i bohaterstwa, jeszcze nieznanego i niejasnego, zaledwie poczętego w wyobraźni, instynkt zwierza czujnego i nieufnego podszeptuje przebiegłość, podstęp, pozorne poddanie się losowi.
Jednak ta walka wewnętrzna, ten proces duchowy dodały mu sił i jeszcze bardziej ożywiały i spotęgowały świadomość i rozwagę.
— Gdzie jestem? co się ze mną dzieje? — szepnął po rosyjsku, patrząc na rude końce długich wąsów nieznajomego.
— Jesteście w szpitalu etapowym № 11 w Brześciu... Na tablicy stoi wypisane: „jeniec polski z pod Warszawy“ — odparł nieznajomy, uśmiechając się niebieskiemi oczyma.
— Niewola! — stuknęło młotem po ogromnem kowadle straszne słowo.
Wtedy uświadomił sobie, że jako ranny musiał się dostać w ręce Moskali.
Nie mógł udźwignąć lewej nogi. Leżała na kocu, jak wielki, biały kloc, omotany bandażami.
— Ach... generał Chłopicki... granat... przed bitwą rzemykiem przeciągnęłem sobie udo... krew ciurkiem uchodziła... Tak!... A może potem raz jeszcze byłem ranny? — kołowały w głowie wspomnienia aż ułożyły się w nowe pytania:
— Czy rana jest niebezpieczna?
— Odłamek granatu w udzie, które jest mocno poszarpane... Żelazo wyjął wam lekarz na czołówce... Straciliście dużo krwi... myślałem, że tak i zamrzecie, bo dziesięć dni już minęło — mówił brodaty człowiek, łagodnie patrząc na rannego.
— Dawno tu już jestem? — pytał dalej Lis.
— W Brześciu trzeci dzień... Przywieźli was tu razem z innymi, których do Rosji odstawiają z etapu na etap — odpowiedział Moskal. — Ja też z tym samym taborem przyjechałem, bo trzech nas felczerów konwojuje chorych i rannych...
Lis przymknął oczy. Miał już dość rozmowy na razie. Musiał znowu skupić myśl, wysnuć jakieś wnioski, coś postanowić.
Największą troską jego w tej chwili była noga, ta gruba, omotana, nieruchoma kłoda, której nie mógł udźwignąć.
Gdy felczer odszedł Lis podniósł głowę i przyjrzał się jej uważnie.
Zrozumiał, że miał nogę przywiązaną ręcznikiem do krawędzi łóżka.
Ukradkiem, długo się wysilał, zanim podciągnął się na rękach i usiadł.
Zamroczyło go natychmiast, lecz po chwili już jął drżącemi palcami szarpać węzły ręcznika.
Znowu się obsunął na poduszkę i począł próbować podnieść nogę.
Bolała go bardzo. Przekonał się jednak, że nie była bezwładna. To go pocieszyło i uspokoiło.
Leżał nieruchomo, oddychał ciężko, lecz myślał już jasno i trzeźwo.
Postanowił jak najmniej mówić o sobie i udawać półprzytomnego.
Zaczął to natychmiast, gdy mu przyniesiono strawę i kubek herbaty.
Trząsł głową i bełkotał słowa niezrozumiałe.
Sanitarjusz machnął ręką i, zostawiwszy na stołku posiłek, oddalił się.
Lis wyczekał aż moskal zniknął w następnym pokoju, szybko zjadł zupę z kawałkami sucharów i popił herbatą.
— Hm! — mruknął. — Marne smakołyki, lecz lepsze to niż nic...
Uśmiechnął się i znowu układał w głowie plan działania.
Przez kilka dni jeszcze udawał napółprzytomnego i bardzo osłabionego, chociaż świadomość wróciła mu już była w całej pełni, a i siła wzmagała się z dniem każdym.
Zato uszu nastawiał Lis na każde słowo, rozlegające się w sali. Szczególnie zaś uważnie przysłuchiwał się rozmowom lekarzy, gdy całą gromadą obchodzili szpital.
W ten to sposób Lis, nikogo o nic nie pytając, dowiedział się wkrótce, że Dybicz nie odważył się szturmować Pragi i bombardować Warszawy, natomiast zażądał przysłania mu z Rosji bateryj oblężniczych; w oczekiwaniu zaś przybycia ciężkich dział cofnął się i wyznaczył armji leża aż do czasu puszczenia lodów na Wiśle.
Lis zgrzytnął zębami, gdy posłyszał, że Polacy, za poradą generałów Łubieńskiego i Szembeka, rozpoczęli byli rokowania z feldmarszałkiem, a ten szorstko odmówił wszelkiego porozumienia, do czasu cofnięcia przez rząd polski aktu detronizacji cesarza Mikołaja.
Ulżyło mu, gdy jeden z lekarzy dodał, że parlametnarjusze polscy — Mycielski i Kołaczkowski bardzo ostro odpowiedzieli Dybiczowi i że Polacy postanowili „bunt“ nadal podtrzymywać i do wiosennej kampanji przygotowują się starannie.
— Dobrze, że Skrzynecki będzie przeciwko nam stawał, a nie Dwernicki! — mówił lekarz. — Mianowania tego generała na wodza naczelnego obawiał się nasz sztab najwięcej, bo to, ja wam powiadam, wilk zubasty!
— No, nie mówcie tak, kolego! — zawołał inny lekarz. — Skrzynecki też dobry wojak! Przecież to on uratował Napoleona w bitwie pod Arcis-sur-Aube. Bonaparte uciekał wtedy przed szarżą kawalerji nieprzyjacielskiej wśród szeregów piechoty polskiej, a ta atak świetnie odparła i cesarza ocaliła.
— Być może, ale Dwernicki — lepszy! — twierdził pierwszy. — Takiego wojownika nie mamy. Ot i teraz Dwernicki pod Puławami pobił na głowę pułkownika Tuchaczewskiego i generała Kawera, a nie przestaje gnębić gen. Kreutza. Słyszałem dziś, że już zajął Lublin.
— To wszystko-nic! — zawołał jakiś ranny oficer, słuchający tej rozmowy. — Jestem z oddziału gen. Tolla, który niby to ścigał Dwernickiego, bo ten poprzecinał komunikację z Rosją, pozbawił armję naszą żywności i paszy...
— Na czemżeż ta się wyprawa skończyła? — pytali zaciekawieni lekarze.
Oficer machnął ręką i odparł ze śmiechem:
— Skandalem! Ten djabeł zniknął jak szpilka! Generałowie Toll, Sakken i Witt otoczyli go, podobno, lecz stracili z oczu, bo im się wywinął, jak węgorz. Toll zamęczył tym pościgiem naszą rezerwę i — bez żadnego wyniku.
— A Dwernicki?
— Dwernicki! Spokojnie sobie wyszedł z żelaznego koła i małemi oddziałami trapił nas nieustannie. W jednej z takich potyczek zostałem właśnie ranny... — zakończył oficer swoje opowiadanie.
— Dzielny to generał! — zachwycał się zupełnie szczerze lekarz szpitala. — Spotykałem go w Belwederze u wielkiego księcia Konstantego. Bujną ma duszę Dwernicki!
Lis z biciem serca słuchał tych opowiadań, myśląc z żalem, że gdyby Dwernicki działał w bitwie, to podczas rozgrywki Grochowskiej innyby miała ona przebieg, a potem zamiast Radziwiłła on ująłby w swe ręce buławę naczelnego wodza.
Jednak już, i to, co posłyszał, napełniało duszę jego radością i dumą.
Później znów inne przyszły wieści, które dowodziły, że polskie wojska przeszły do działań zaczepnych, a nieraz bardzo pomyślnych.
Echem ponurem przebrzmiały w sercach Moskali, a grały triumfalnie w duszy rannego porucznika polskiego słuchy o zwycięstwie Polaków pod Wawrem, o porażce korpusu Geismara pod Wielkiem Dembem, gdzie Bogusławski, Tomasz Potocki, Skarzyński zadali pierwszy cios Rosenowi, niszcząc jego armję ostatecznie pod Iganiami, gdzie sławą się okryli generał Ignacy Prądzyński i Bem.
Lis po dwóch tygodniach zaczął już chodzić.
Rana, w którą niemal już wdała się była gangrena, goić się zaczęła.
Słabość tylko jeszcze nie opuszczała porucznika, boć przecie w ciągu długich godzin bitwy pod Grochowem, z ciała jego bezmała wszystka krew wyciekła.
Siły powracały mu powoli, chociaż robił wszystko, aby czemprędzej uzyskać dawną moc: jadł dużo, spał i nie robił żadnych wysiłków.
Trapiła go tęsknota za Juljanną i żarła obawa o los ojczyzny.
To powodowało za każdym razem gorączkę i jeszcze większe, straszniejsze osłabienie. Przemógł się chory porucznik, wielkiem skupieniem woli odpędzał od siebie tęsknotę i smutek gryzący, nauczył się nie myśleć i nie wspominać.
Pragnął tylko zdrowia i powrotu do dawnych sił.
Potrzebne mu one były, jak woda dla usychających krzewów, niezbędne, bo już ułożył był swój własny szalony plan.
Zmuszony był go wykonać znacznie wcześniej.
Pewnego poranku jakaś komisja wojskowa przeprowadzała rejestrację rannych rosyjskich żołnierzy i jeńców.
Gdy oficerowie zapytali Lisa o nazwisko i pułk, w którem służył, odparł, nie mrugnąwszy okiem:
— Jan Karusewicz, porucznik ułanów 2-go pułku.
Jeden z oficerów zapisał i rzekł:
— Jutro wyprawimy tabor z rekonwalescentami i jeńcami do Mińska, gdzie się odbędzie sąd nad polskimi buntownikami...
Lis zauważył, że przygotowań do odjazdu partji dokonywano w gorączkowym pośpiechu. Zaczął wypytywać o przyczyny tego i wkrótce dowiedział się, że sztab zarządził jak najszybszą ewakuację szpitali w głąb Rosji, ponieważ armja poniosła nowe, ciężkie straty, a poza tem wciąż dawał się odczuwać brak aprowizacji, krzyżujący plany feldmarszałka.
Nazajutrz wypadł dzień pochmurny; mokra śnieżyca i zimny wiatr zrywały się raz po raz.
Długi rząd wozów szpitalnych sunął marną drogą z Brześcia na wschód.
Podzielono tabor na dwie części. Na przedzie jechali rosyjscy żołnierze, odsyłani na rekonwalescencję do Mińska i dalej w głąb imperjum.
Ztyłu szła kolumna z jeńcami polskimi. Jedni z nich leżeli na słomie, otuleni wojłokami, drudzy siedzieli, okrywając się płaszczami i kocami, aby się ochronić przed deszczem i siekącemi smugami mokrego śniegu.
Była to droga męczeńska, bo tabory i artylerja, przechodzące tu na początku wojny, rozbiły szosę zupełnie. Głębokie koleje, wyboje i wykroty, połamane koła i fury wstrzymywały ruch wozów szpitalnych. Lód na rzece zczerniał i nabrzmiał, więc przeprawy odbywały się z wielkiem niebezpieczeństwem i ostrożnością.
Na Muchawcu i Jasiołdzie stracono po cztery dni, zanim zdołano przeprowadzić wszystkie wozy.
Kolumna posuwała się wolno.
Kraj, ogołocony poprzedniemi rekwizycjami, nie mógł dostarczyć dostatecznego pożywienia, a w niektórych osiedlach nie znajdowano nawet dostatecznej ilości pomieszczeń na kwatery, ponieważ wojska rosyjskie, przechodząc, zazwyczaj podpalały wsie, miasteczka i dwory.
Głód i nowe choroby zajrzały w oczy rannym ludziom, jeńcom, a nawet żołnierzom konwoju i felczerom. Podniosły się lamenty, narzekania i przeszły w taki nieład, że zniknęła wszelka dyscyplina i posłuch. Każdy ranny, konwojent i felczer na własną rękę zdobywał dla siebie pożywienie, oddając chłopom okolicznym lub żydom płaszcze, buty, czapki i koce za miarkę ziemniaków, bochenek chleba, kawałek mięsiwa lub kwartę mleka.
Gdy zabrakło mienia własnego, żołnierze rzucili się do wozów z zapasowemi rzeczami, wydanemi z magazynów wojskowych.
Ta okoliczność pozwoliła Lisowi zaopatrzyć się w przyodziewek rosyjski, który porucznik starannie ukrył na wozie pod słomą.
Jadąc z innymi Polakami, przyglądał się bacznie towarzyszom niedoli i wkrótce wybrał dwóch: jednego, który do powstania przywędrował z pod Nowego Sącza, drugiego zaś — ochotnika z oddziału pułkownika Kuszla, ziemianina z ziemi Płockiej.
Obaj byli młodzi, tędzy, zawsze weseli i sprytni.
Góral posiadał zdumiewającą zdolność do odnajdywania po chałupach zapasów, ukrytych przez wieśniaków. Wchodząc do chaty, węszył, parskał i szeptał gospodarzowi do ucha, aby nikt inny nie słyszał:
— Dawajcie — no ludzie dobrzy, tę słoninę, co macie w ukryciu, bo i tak weźmiemy! Ino jeżeli po-dobremu, to dacie na trzy gęby, a jak nie — to całkiem zabierzemy.
Na takie powiedzenie gospodarz trząsł głową i, mrucząc, przynosił pod połą to i owo i oddawał góralowi.
Jacek Brzega brał i grzecznie dziękował.
Ten drugi znów — ziemianin z pod Płocka, mając u siebie w domu gorzelnię, wyrobił sobie węch okrutnie czuły na okowitę.
Pan Roman Dębski z „podjazdu żywnościowego“ rzadko powracał bez gorzałki, dobrej na psią pogodę, bez przerwy trapiącą tabor.
Z tymi to dwoma zuchami ciągle o czemś naradzał się Lis, aż pewnego wieczora podali sobie ręce i zawarli tajemne przymierze.
Za Słonimem, gdzie stały wojska cesarzewicza Konstantego, kolumna się rozproszyła, podzieliwszy się na drobniejsze taborki, idące różnemi drogami.
Ludzie, przez nikogo już nie doglądani, rozpełzli się na wszystkie strony i dążyli do Mińska na własną rękę. Nawet żołnierze z konwoju zamienili się na zwykłych włóczykijów, łazików i maruderów, niczego i nikogo nie doglądali, a nawet częściowo zbiegli.
Tylko Polacy jechali dalej w porządku, zbiedzeni, zgłodniali i bez nadziei ratunku.
Wkrótce jednak, wyruszając z noclegu, spostrzegli, że brakuje im trzech towarzyszy: porucznika Lisa, wachmistrza Romana Dębskiego i chorążego Jacka Brzegi.
Jeńcy wyglądali powrotu ich przez trzy dni, wkońcu machnęli ręką i zdecydowali bardzo trafnie:
— Zwiali, psia juchy!
Pomyśleli nad tem jeszcze dzień jeden, a potem i sami — chłop po chłopie wiać zaczęli.
Pozostali tylko ci, co nie mieli na czem zwiewać, bo na wojnie stopę im urwał albo biodro strzaskał czerep granatu lub duża kula kartaczowa.
Lis ze swymi towarzyszami tymczasem parł naprzód aż się kurzyło.
Ile sił starczyło dążyli do Nowogródka.
Działo im się dobrze, bo po dworach polskich przyjmowano ich gościnnie, a gdy zrozumiano, że dążą do partyj powstańczych, które na Żmudzi, Litwie i w Pińszczyźnie mnożyły się z dniem każdym, nie wiedziano, czem dogodzić polskim żołnierzom z pod Warszawy, Stoczka, Białołęki i Wawra.
Po dworach coś — niecoś wiedziano o wypadkach w Królestwie i o toczącej się wojnie, a słuchy te niosły to ukojenie dla stroskanej duszy Lisa, to zadawały jej ciosy bolesne.
W Polsce Kongresowej istotnie działy się rzeczy doniosłe.
Zacięty opór, stawiany przez armję polską, i kilka poważnych zwycięstw, odniesionych przez nią, zwiększyły liczbę stronników powstania zagranicą.
Generał Lafayette, towarzysz broni Kościuszki, wywierał coraz silniejszy nacisk na króla Ludwika-Filipa, aby wystąpił w obronie praw Polski, która wstrzymuje Rosję od najazdu na Francję.
Przebiegły Metternich, nie wypowiadając się w imieniu swego cesarza, przez palce patrzył na coraz wyraźniejszą sympatję gubernatora Galicji, księcia Lobkowitza dla Polski.
Anglja i Prusy po dawnemu pozostawały wrogie dla sprawy powstania, a nawet szczery dotychczas przyjaciel Polaków, pierwszy minister Wielkiej Brytanji, Karol Grey, nie chciał wystąpić przeciwko Mikołajowi.
Lis zrozumiał, że polityka ks. Adama Czartoryskiego oraz nowego dyktatora i naczelnego wodza, generała Skrzyneckiego, w łeb weźmie ostatecznie, zato z wielką radością posłyszał, że w Sejmie na skutek wniosku posła Olrycha Szanieckiego, minister Biernacki przedstawił izbom projekt, nadający drobnym rolnikom własność gruntową w dobrach narodowych, żądający zniesienia pańszczyzny i podziału wielkiej majętności ziemskiej na drobne folwarki.
— Niech będzie błogosławione imię Pańskie za ten sprawiedliwy czyn! — zawołał Lis. — Teraz dopiero chłopi się podniosą i moskale zostaną pobici!
— Niestety, — odparł mu pewien szlachcic, — sejm sprawę tę odłożył ad calendas graecas i już chyba nigdy nie wyjdzie ona na światło dzienne!.. Nic nie pomogły głosy Lelewela, Szanieckiego, Deskuta i Sołtyka, bo bracia szlachta nie chciała tego, a wniosek Walichnowskiego projekt ten utrącił jako przedwczesny.
Smutek ogarnął Lisa i nowa obawa przed możliwością nadania gruntów własnych chłopom nie przez Sejm polski, lecz przez cara, który, przeciągnąwszy chłopów na swoją stronę, później cofnąłby swój manifest.
— Co wtedy będzie? — myślał z przerażeniem. — Chłopi nie zechcą słyszeć o powstaniu i będą uważali Rosję za dobrodziejkę swoją, a szlachtę polską — za wroga! Klęska! klęska!
Rozmyślając o sprawach ojczyzny, uciekinierzy dotarli wreszcie do Nowogródka i stąd do Kalinowa, majątku pana Truszkowskiego, ojca Juljanny.
Krwawa ręka wojny sięgnęła aż tu.
Dwór stał spalony. Zgliszcza i ruiny pozostały od rodzinnego gniazda złotowłosej dziewczyny.
Lis od sąsiadów dowiedział się, że stary szlachcic wstąpił do partji pułkownika Radziszewskiego w Mińszczyźnie, a młody, ścigany przez rosyjskiego kata, pułk. Werzilina, zmuszonym był umknąć na Żmudź, gdzie, jak dochodziły słuchy, grasował na przestrzeni od Święcian do jeziora Narocz.
Lis z towarzyszami brnął dalej...
Włóczęga ta stawała się jednak coraz to niebezpieczniejsza. Na Wileńszczyźnie bowiem kręciły się wszędzie podjazdy, patrole, a nawet znaczniejsze oddziały moskali.
Chrapowicki, Bartolomei i Werzilin mieli tu baczne oko nad ludnością i srożyli się okropnie.
Szlachcic, pojmany z bronią w ręku, bez sądu podlegał karze śmierci, wieśniaków i mieszczan wysyłano w głąb Rosji i oddawano do bataljonów karnych.
Naradziwszy się z towarzyszami, Lis postanowił uformować własną partję, z którą łatwiej mógłby, bo już ręką zbrojną, przebijać się przez zastawy i zasadzki moskiewskie.
Po lasach i moczarach, po zapadłych zaściankach litewskich spotykał porucznik sporo ściganego i ukrywającego się ludu. Brakowało jednak wodza, nie było też broni, bo powstańcy w obawie przed niechybną śmiercią potopili ją w jeziorach i bagnach.
Zebrawszy pięćdziesięciu najtęższych, bitnych chłopów, szlachty zaściankowej, rzemieślników, uczniów gimnazjalnych, Lis jął przemyśliwać nad zdobyciem broni i amunicji.
Po głębokim namyśle i naradzie z towarzyszami postanowił napaść na Krewo, gdzie stało pół bataljonu piechoty rosyjskiej, dowodzonej przez kapitana Martynowa.
Tej samej nocy nieuzbrojeni powstańcy sprzątnęli warty, a wpadłszy do koszar, zabrali karabiny i powiązali piechurów.
Jednak kilku żołnierzy zdołało zbiec i powiadomić resztę wojska.
Wynikła dość długa strzelanina, a nawet atak na bagnety.
Lis wyparł Martynowa z jedną rotą, zadawszy jej ciężkie straty.
Nie ścigał uchodzących do Oszmian moskali, lecz szybko uzbroił cały swój oddział, doprowadziwszy go do stu jeźdźców.
Miał do pomocy pana Dąbskiego i miałby doskonałego wachmistrza w osobie górala Jacka Brzegi, lecz ten zaraz na początku bitwy dostał kulą pod okiem i Bogu ducha oddał.
Od bitwy Krewskiej porucznik szedł prosto, znosząc patrole, podchodząc ukryte w lasach zasieki i staczając bitwy z oddziałami rosyjskiemi.
Nie zatrzymywał się nigdzie, bo mu spieszno było połączyć się z Tadeuszem Truszkowskim i razem z nim partyzantkę prowadzić.
Pewnego ciepłego, radosnego dnia, na wiosnę oddział Lisa ujrzał dymy, wznoszące się nad oczeretami i łozinami, ukrywającemi od oczu jezioro Świrskie.
Chociaż porucznik słyszał, że właśnie tutaj Truszkowski od kilku dni miał swój obóz, jednak czujny i ostrożny oficer wysłał naprzód mały patrol na zwiady.
Podjazd powrócił galopem, a na czele jego pędził sam Truszkowski, witając Lisa radosnemi okrzykami.
Długo stali młodzi ludzie, złączeni gorącym uściskiem, i mówili obaj jednocześnie, bez ładu, śpiesząc się i przeskakując od jednego opowiadania do drugiego, jakgdyby tylko chwilę czasu mieli przed sobą, aby wypowiedzieć sobie wszystko, co przepełniało im serca i duszę.
Później, już w obozie nad Świrem przegadali jeszcze całą noc, siedząc przy ognisku.
Lis opowiadał o bitwach, w których brał udział, o Chłopickim — wspaniałym żołnierzu, o Łubieńskim, którego znienawidził i odgrażał się, że po wojnie pozwie go na ubitą ziemię, o płomiennym Prądzyńskim, o dziarskim Kickim i o tem wszystkiem, o czem gadają i myślą w Warszawie i Sieradzu.
— Byłeś u Kobierzyckich, widziałeś siostrę i matczysko najdroższe? — zawołał uradowany Truszkowski.
— Dwa tygodnie tam spędziłem, jak w raju, chociaż niewiele brakowało, żebym kopytek tam nie wyciągnął... — odparł Lis, i, westchnąwszy, opowiedział o przygodzie swej pod Łaskiem.
Zakończył opowieść temi słowami:
— Koniec końców nic mi się nie stało! Uratowała od śmierci moja narzeczona...
— Tu cię mam, filucie! — zawołał pan Tadeusz, klepiąc przyjaciela po kolanie. — Jakaż to panna ugodziła cię w serce strzałą Kupida?
Lis spojrzał na niego poważnie i głosem uroczystym, wzruszonym odparł:
— Siostra twoja szczęściem bezmiernem obdarzyła mnie — bezdomnego sierotę!
Truszkowski wskoczył i porwał Lisa w ramiona.
— Chwałaż Najwyższemu! — zawołał. — Zacne stworzycie stadło, bo poczciwość sama mieszka w was, bracie mój, Władku kochany!
Znowu ściskali się ze łzami w oczach, czując w sercu wdzięczność dla Boga, który kieruje losami i życiem ludzi.
Wierzyli przytem, że włos im z głowy nie spadnie, bo korzyli się obaj przed Twórcą wszechrzeczy i w Nim niewzruszoną pokładali nadzieję.
Już następnego dnia rozpoczęli partyzantkę. Oddział mieli spory, bo trzystu pięćdziesięciu ludzi liczący, a zaopatrzony w amunicję, prowjanty, paszę, a nawet w ambulansik, gdzie obowiązki sprawował młody, mocny, jak dąb, księżyna — Piotr Moczulski. Chodził on przed laty na medycynę w Wilnie, lecz nagle poczuł w sobie powołanie kapłańskie i machnął do seminarjum.
Był to człek do wszystkiego, silny, jak niedźwiedź, a łagodny, jak gołąb. Umiał pocieszać słowem kapłańskiem ludzi, upadających na duchu, mszę pięknie i uroczyście odprawić, kazanie podniosłe wygłosić głosem tubalnym; w kole żołnierskiem, sukienkę podkasawszy, zatańczyć ochoczo, śpiewkami wesołemi i przekornemi zabawić się przy kubkach i dykteryjek bez liku naopowiadać.
Truszkowski z Lisem zuchwale sobie poczynali, bijąc moskali i podając ich sobie z rąk do rąk.
Wkrótce stali się obaj bardzo ciężcy dla Wilna, gdyż chwilami miasto to bywało przez nich całkowicie odcięte od świata.
Wreszcie Chrapowicki i wielki książę Konstanty wysłali przeciwko powstańczemu oddziałowi brygadę księcia Chiłkowa.
Moskalom nie powiodło się jednak.
Truszkowski z Lisem obmyślili dla nich potrzask koło Postaw w końcu kwietnia.
Lis był naganiaczem:
Poszedł on na spotkanie brygady, wwiązał się w bitwę, narobił straszliwego hałasu, a potem jął uchodzić ku Dziśnie, gdzie były grząskie moczary.
Ponieważ Lis rozpuszczał pogłoski, że uchodzi cały oddział powstańców, Chiłkow parł swoją brygadę, siedząc na karku uciekających partyzantów i niczego się nie obawiając.
Jednak, gdy zapuścił się po jedynej drodze do bagniska, spotkał go tam Truszkowski nietylko salwami swoich ludzi, lecz i ogniem dwóch armat, zdobytych na trakcie mińskim.
Straciwszy czterysta ludzi, Chiłkow z trudem wybrnął z opałów i odtąd działał bardzo oględnie.
W końcu maja w obozie powstańców wiedziano już o zaatakowaniu przez wojsko polskie gwardji cesarskiej w okolicach Łomży.
Plan zaskoczenia armji, dowodzonej przez wielkiego księcia Michała, starannie opracował generał Prądzyński lecz Skrzynecki swojem niedbalstwem i chwiejnością popsuł go i zwycięstwo pewne obrócił w porażkę.
Wódz pozwolił wielkiemu księciu wyprowadzić gwardję z pułapki i dopiero pod Ostrołęką doszło do bitwy.
Prądzyński, Bem, Bogusławski, Pac, Turski, Langerman, Węgierski, Kicki, Kamieński zapisali złotemi zgłoskami swe imiona bohaterów na kartach powstania. Nawet sam Skrzynecki, tak jak Chłopicki w bitwie o Olszynkę, wykazał w całej pełni męstwo żołnierza, lecz jego wady krótkowzrocznego i chwiejnego wodza, udaremniły świetny, niezawodny plan Prądzyńskiego, bohaterstwo dowódców i niewidzialną nigdzie wytrwałość i poryw wojska.
Bitwa ostrołęcka została przegrana wyłącznie z winy Skrzyneckiego. Armja polska, silniejsza od przeciwnika o pięć tysięcy ludzi i o dziesięć armat, źle wykorzystana, musiała się cofać...
— Jedyna szczęśliwa okoliczność, jaka stąd wynikła, — pisał pan Karol Załuski do Truszkowskiego, — to ta, że został odcięty przez moskali korpus generała Giełguda. Dowództwo nasze posyła go teraz na Litwę, aby ożywić nasze powstanie i pokierować niem.
— W to nami graj! — zawołał uradowany Lis. — Teraz pohulamy z Chrapowickim, Chiłkowym, Szirmanem! Musimy ten dzień radosny czemś doniosłem odznaczyć.
— Uczyńmy napad na Wilno! — zaproponował Truszkowski.
— Jakbyś mi myśl tę z gęby wyjął! — krzyknął Lis.
— No, to i dobra! — zgodził się towarzysz.
Pobiegli obaj do oddziału, aby natychmiast poczynić niezbędne przygotowania.
W nocy powstańcy zbliżyli się do Wilna.
Przeczuwał coś niedobrego Chrapowicki, bo też już wiedział o zbliżeniu się wojsk polskich ku granicy Litwy, więc miał się na ostrożności.
Zupełnie tego nie oczekując Lis, idący w straży przedniej, natrafił na dwa bataljony gwardji cesarzewicza Konstantego i, straciwszy sporo ludzi, jął się odstrzeliwać, czekając na nadciągającego przyjaciela.
Wkrótce razem rozpoczęli atak.
Zuchwały był to czyn, a tak niespodziewany, że Moskale zdumieli się i cofnęli na drugą linję.
Powstańcy, rozpędziwszy konie, mknęli w sprawnej szarży.
Przed szeregami, unoszony przez niesfornego konia, pędził ksiądz Moczulski z krzyżem w ręku, wołając wielkim głosem:
— Naprzód! W imię Boże!
Zderzywszy się z piechotą, powstańcy rąbać zaczęli, a księżyna, widząc znojną pracę Litwinów, pomyślał chwilkę i mruknął:
— I to na korzyść pójdzie, jeśli którego z konia zsadzę...
Tak do siebie powiedziawszy, krzyż do zanadrza sutanny schował, guziki włosiane zapiął, pasa podciągnął i zerknął na wszystkie strony.
Wzrok swój zatrzymał na tęgim żołnierzu, wykrzykującym coś i wymachującym kolbą karabinu, bo właśnie odbijał się od napadającego zboku powstańca.
Ksiądz pchnął konia ku moskalowi, a, gdy się ten zamachnął, ztyłu wyrwał mu karabin.
Trzymając go w mocnych rękach, ksiądz kropił nim na prawo i na lewo. Nie bił po głowach, aby krwi nie przelewać, lecz grzmocił po grzbietach i bokach aż huczało.
Moskale cofnęli się szybko, a za ich przykładem poszli powstańcy, bo drogą wileńską mknęło kilka secin kozaków i lekka baterja.
Gdy oddział już się zanurzył w lasku, uchodząc dobrym kłusem, zdaleka nadleciał granat i rozprysnął się z hukiem.
Trzech ludzi odrazu spadło z koni.
Byli to stary szlachcic Żyliński z Postaw, pan Roman Dąbski i ksiądz kapelan Moczulski.
Przywieziono wszystkich do obozu.
Żyliński i Dąbski w drodze ducha wyzionęli, a ksiądz zażądał, aby mu przyniesiono monstrancję z hostją świętą.
Trzymając ją w drżących, słabnących rękach, spowiadał się przed Bogiem i sam dla siebie modlitwę za konających szeptał zacichającym głosem.
Skończywszy i ledwie już poruszając wargami, wyszemrał:
— Odpuść Panie, sługę swego...
Umilknął i znieruchomiał, lecz monstrancję wciąż trzymał, mocno zaciskając ją blademi palcami.
Lis zaniepokojony i smutny pochylił się nad kapłanem.
Raptownie drgnął i szlochać począł głośno, szepnąwszy:
— Nie żyje! Wieczne odpocznienie racz dać mu, Panie...
Truszkowski i powstańcy uklękli i odmawiać poczęli modlitwę, patrząc na leżącą postać ogromnego, mocarnego księdza, o twarzy promiennej, radosnej i spokojnej.
Usnął bowiem po znoju życia snem wieczystym, a dusza gołębia odleciała w błękit nieba...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.