Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Trębacz cesarski.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z tymi to dwoma zuchami ciągle o czemś naradzał się Lis, aż pewnego wieczora podali sobie ręce i zawarli tajemne przymierze.
Za Słonimem, gdzie stały wojska cesarzewicza Konstantego, kolumna się rozproszyła, podzieliwszy się na drobniejsze taborki, idące różnemi drogami.
Ludzie, przez nikogo już nie doglądani, rozpełzli się na wszystkie strony i dążyli do Mińska na własną rękę. Nawet żołnierze z konwoju zamienili się na zwykłych włóczykijów, łazików i maruderów, niczego i nikogo nie doglądali, a nawet częściowo zbiegli.
Tylko Polacy jechali dalej w porządku, zbiedzeni, zgłodniali i bez nadziei ratunku.
Wkrótce jednak, wyruszając z noclegu, spostrzegli, że brakuje im trzech towarzyszy: porucznika Lisa, wachmistrza Romana Dębskiego i chorążego Jacka Brzegi.
Jeńcy wyglądali powrotu ich przez trzy dni, wkońcu machnęli ręką i zdecydowali bardzo trafnie:
— Zwiali, psia juchy!
Pomyśleli nad tem jeszcze dzień jeden, a potem i sami — chłop po chłopie wiać zaczęli.
Pozostali tylko ci, co nie mieli na czem zwiewać, bo na wojnie stopę im urwał albo biodro strzaskał czerep granatu lub duża kula kartaczowa.
Lis ze swymi towarzyszami tymczasem parł naprzód aż się kurzyło.
Ile sił starczyło dążyli do Nowogródka.
Działo im się dobrze, bo po dworach polskich przyjmowano ich gościnnie, a gdy zrozumiano, że