Szara dama

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Elizabeth Gaskell
Tytuł Szara dama
Podtytuł Nowela
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin
Tłumacz J. F.
Tytuł orygin. The Grey Woman
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
E. C. GASKELL
SZARA DAMA
NOWELA
TŁUMACZYŁA J. F.
WINIETA OKŁADKOWA STEFANA KOŁOMŁOCKIEGO
NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA
POZNAŃ — WARSZAWA — WILNO — LUBLIN



TŁOCZONO W DRUKARNI ŚW. WOJCIECHA
NA PAPIERZE Z WŁASNEJ PAPIERNI „MALTA“




Historja, którą zamierzam opowiedzieć jest prawdziwa tak co do zdarzeń jak i ich następstw, które nadały tytuł opowieści.

Na brzegu rzeki Neckary stoi młyn wodny, przy nim ogródek, do którego uczęszczano na kawę, jak to jest w zwyczaju w Niemczech. Położony na drodze z Mannheimu do Heidelberga młyn ten nie przedstawiał ani wyjątkowo pięknego widoku, ani specjalnych ponęt; ale za dobrze zbudowanym domem młynarza znajdował się ogród, wprawdzie niezbyt umiejętnie utrzymany, lecz pełen kwiatów, wierzb i altanek, ocienionych pnączami. W każdej altance stał stolik pomalowany na biało i kilka krzesełek.
Zaszłam tam w 184.. r. z kilkoma przyjaciółmi na kawę. Stary, dobrej tuszy młynarz wyszedł powitać nas uprzejmie, gdyż znał osobiście parę osób z naszego kółka. Był to dobrze zbudowany człowiek o wesołym, sympatycznym głosie i pogodnych, rozumnych oczach; ubrany w garnitur z cienkiego sukna, sprawiał wraz z całem otoczeniem dodatnie wrażenie. Drobiu różnego rodzaju nie brakowało na dziedzińcu, należącym do młyna, gdyż pożywienia było dużo, a młynarz całemi garściami rzucał ziarno z worka; to też kury i koguty zlatywały się do niego. Ot i teraz drobiazg ten lazł mu prawie pod nogi, a on z kieszeni rzucał im przysmaki, co mu nie przeszkadzało wcale w rozmowie z nami i w dawaniu rozkazów służącej, ażeby nam szybko przyniosła podwieczorek. Wszedł za nami do altanki zobaczyć, czy czego nie zapomniano, poczem obszedł i inne, ażeby sprawdzić, czy wszyscy goście są dobrze obsłużeni; podczas tego spaceru ów zadowolony i szczęśliwy człowiek pogwizdywał jedną z najsmutniejszych melodyj, jakie zdarzyło mi się słyszeć.
— Młyn ten, a raczej grunt — objaśnia ktoś ze znajomych — od niepamiętnych czasów jest własnością jego rodziny. Mówię grunt, bo już dwa razy młyn był spalony przez Francuzów, to też jeśli kto chciałby doprowadzić Scherera do wściekłości, niech tylko wspomni Francuzów.
W tej właśnie chwili młynarz, skończywszy przegląd, schodził po schodkach z nieco wyżej położonego ogródka do swego mieszkania, pogwizdując wciąż ową tęskną nutę. Nie mieliśmy zatem sposobności wywołania jego gniewu.
Zaledwie skończyliśmy pić kawę z dobremi ciasteczkami, kiedy grube krople deszczu zaczęły padać na nasze liściaste pokrycie; krople te, zrazu rzadkie, przemieniły się w ulewę, tak że wszyscy goście śpiesznie poczęli uciekać, jedni do oczekujących na nich powozów, drudzy szukając innego schronienia.
Na schodkach ukazał się młynarz z ogromnym czerwonym parasolem, za nim córka i parę służących uzbrojonych też w deszczochrony.
— Wejdźcie, państwo, do domu, bardzo proszę! To letnia burza, która równie prędko przeleci, jak przyszła. Proszę za mną.
Skorzystaliśmy z zaproszenia i weszliśmy naprzód do kuchni. Takiego szeregu błyszczących blaszanych i miedzianych naczyń nigdy jeszcze nie widziałam, a drewniane statki w niczem im nie ustępowały. Ceglana podłoga była nieposzlakowanej czystości, gdyśmy tam weszli, ale w przeciągu paru minut przybyli zabłocili ją do niepoznania, co nie przeszkadzało gościnnemu młynarzowi wprowadzać pod swoim parasolem coraz nowych gości. Nawet psom wskazał legowisko pod stołem.
Córka powiedziała coś do niego po niemiecku, na co wesoło kiwnął głową, a wszyscy się roześmieli.
— Co ona mu powiedziała? — zapytałem.
— Żeby sprowadził jeszcze kaczki; ale doprawdy, jeśli więcej osób przyjdzie, to się udusimy. Już powietrze było parne przed burzą, a tu gromada ludzi w przemoczonych ubraniach! Poprostu jesteśmy w łaźni; spytam się, czyby nie można odwiedzić pani Scherer.
Mój przyjaciel udał się do córki z prośbą o pozwolenie odwiedzenia jej matki, poczem nas zaraz zaproszono do saloniku, bardzo małego, ale jasnego z widokiem na Neckarę. Posadzka była świecąca i mocno wywoskowana, wąskie wysokie lustra, odbijające widok rzeki, biały porcelanowy piec ze starodawnemi mosiężnemi ozdobami, kanapa kryta utrechtem ze stołem stojącym przed nią na włóczkowym ręcznie wyszywanym dywaniku, wazon ze sztucznemi kwiatami stojący na stole, stanowiły umeblowanie. Przy saloniku tym była alkowa, w której na łóżku leżała sparaliżowana żona młynarza, robiąc pończochę.
Przyjaciel mój prowadził z gospodynią rozmowę w języku dla mnie niezrozumiałym, ja zaś rozglądałam się naokoło i ujrzałam w ciemnym kąciku pokoju obraz, którego przedtem nie spostrzegłam.
Był to portret nadzwyczaj pięknej młodej dziewczyny, widocznie ze średniego stanu, o wyrazie tak subtelnej wrażliwości, iż odczuwało się prawie, że raził ją śmiały wzrok malarza, z jakim się w nią wpatrywał. Ubiór jej wskazywał, iż musiała być malowana w drugiej połowie zeszłego wieku.
— Proszę — rzekłam, korzystając z chwilowej przerwy w rozmowie — niech się pan zapyta, czyj to portret?
Znajomy mój powtórzył moje zapytanie i otrzymał długą niemiecką odpowiedź, którą mi przetłumaczył.
— To jest portret ciotecznej babki młynarza — rzekł, stanąwszy za mojemi plecami i wpatrując się w urocze oblicze — wprawdzie niezbyt artystycznie malowany, ale z widocznie uchwyconem podobieństwem. Patrz, pani, tam na stronicy otwartej biblji wyryte nazwisko: „Anna Scherer 1778 r.“ Pani Scherer mówi, że jest tradycja, iż to dziewczę o cerze lilji i róży zarazem, wskutek doznanego przerażenia tak straciło w jednej chwili swoją świeżość, iż przezwano je szarą kobietą. Żyła ona podobno w nieustającej trwodze, ale pani Scherer nie zna dokładnie jej losów, odsyła nas do męża, który podobno posiada pamiętnik, pisany dla córki przez tę osobę z portretu. Umarła tutaj, w krótkim czasie po ślubie obecnych właścicieli. Chce pani, to możemy prosić Scherera o ten pamiętnik.
— Ach, tak, bardzo byłabym z tego rada.
W tej właśnie chwili wszedł młynarz z zawiadomieniem, że posłał do Heidelberga po powozy, bo niebo tak się naokoło zachmurzyło, iż całą noc może trwać ulewa.
Podziękowawszy mu, zapytaliśmy o portret. Wyraz twarzy jego zmienił się.
— Ciotka Anna — odrzekł — miała smutne życie, a to przez jednego z tych piekielnych Francuzów, i kuzynka Urszula, córka jej i tego niegodziwca, też z tego powodu była nieszczęśliwa, gdyż dzieci cierpią za winy rodziców. Pani życzyłaby sobie dowiedzieć się o jej losach? Mogę panią zadowolić, mam tu jej pamiętnik, napisany w celu usprawiedliwienia się przed córką, dlaczego nie mogła się zgodzić na małżeństwo Urszuli z ubóstwianym przez nią człowiekiem. Pismo to wpłynęło na zerwanie tego małżeństwa, i Urszula, nie mogąc się pocieszyć po stracie ukochanego, nie chciała wyjść zamąż, choć mój ojciec chętnie byłby się z nią ożenił.
Mówiąc to, Scherer otworzył szufladę biurka i przeszukawszy wyjął zwitek papierów, które mi wręczył, prosząc, żebym mu je odesłała po przeczytaniu.
Tym sposobem dostał się do moich rąk rękopis, który przetłumaczyłam, skróciłam i który tu podaję. Zaczynał się on od rozpaczliwego błagania o przebaczenie córki za cios, który musi jej zadać. Widocznie pismo to wywołane było jakąś gwałtowną sceną między matką, córką i kimś trzecim; trudnoby jednak było w tem się połapać, gdyby nie poprzednie objaśnienia młynarza.
— „Nie kochasz dziecka twego, matko! Nie obchodzi cię, iż rozdzierasz mu serce!“ O Boże! Te słowa mojej ukochanej Urszuli brzmieć mi będą w uszach aż do śmierci. Jej zapłakane oblicze wciąż mam przed oczyma! O dziecię moje, serca nie pękają z bólu, a życie równie jest twarde jak ciężkie. Ale nie będę stanowiła za ciebie; opowiem ci wszystko, a ty sama zadecydujesz. Może się mylę, nigdy nie posiadałam zbytniej mądrości, a życie stępiło mój umysł, lecz rozum zastępowałam instynktem, a ten mi mówi, że nie wolno ci zaślubić twojego Henryka. Być może, iż nie mam słuszności: pragnęłabym tego, skoro chodzi tu o twoje szczęście. Przeczytaj to pismo, poradź się księdza i sama postanów. O jedno tylko proszę, żebyś nigdy ze mną o tem co przeczytasz nie mówiła; wszelakie pytania byłyby dla mnie torturą, gdyż odnowiłyby wszystkie moje cierpienia.
Mój ojciec, jak ci wiadomo, posiadał młyn nad Neckarą, ten gdzie obecnie mieszka twój świeżo odnaleziony wuj Scherer. Przypomnij sobie, z jakiem zadziwieniem przyjęto nas tam rok temu; z jakiem niedowierzaniem twój wuj patrzył na mnie, gdym mu powiedziała, że jestem jego siostrą Anną, którą on już miał za umarłą; jak musiałam ciebie umieścić pod moim portretem, ażeby udowodnić nie dające się zaprzeczyć podobieństwo, oraz przypominać najdrobniejsze szczegóły naszego dzieciństwa, kiedyśmy jako szczęśliwe dzieci bawili się razem, zwyczaje naszego ojca, nieomal słowa, któreśmy ze sobą zamieniali.
Nareszcie Fryc uwierzył; zawołał żonę i powiedział jej, że jestem jego siostrą Anną, która, choć bardzo zmieniona, powróciła do ojcowskiego domu. Nie chciała wcale temu wierzyć, mierzyła mnie podejrzliwem spojrzeniem, dopiero gdym ją zapewniła, gdyż znałam dobrze Babettę, że jestem w dobrobycie i wcale nie dla otrzymania wsparcia wróciłam do rodziny, raczyła zapytać, i to zwracając się do męża, dlaczego tak długo się ukrywałam i pozwoliłam, żeby ojciec i brat mieli mnie za umarłą. Brat mój odpowiedział na to, że wcale nie nalega, ażebym mu opowiadała wypadki mojego życia, skoro na to nie mam ochoty; wystarcza mu, że jestem jego ukochaną Anną, która była radością jego młodości i będzie błogosławieństwem starości. Za te słowa podziękowałam mu z głębi serca; widząc jednak, do jakiego stopnia bratowa była mi nierada, postanowiłam zmienić powzięty przedtem zamiar zamieszkania w Heidelbergu, coby mnie było zbliżyło do brata. Prosiłam tylko Fryca, ażeby mi przyrzekł, iż w razie mojej śmierci zaopiekuje się moją Urszulą jak swojem własnem dzieckiem.
Ta Babetta Müllerówna była powodem wszystkich moich nieszczęść, była ona córką piekarza z Heidelberga i słynęła z urody, że zaś ja, jak to można wnosić z mojego portretu, byłam też uznana jako piękność, przeto Babetta uważała mnie za rywalkę. Lubiła być podziwianą, gniewało ją to, że mało ją lubiono; ja zaś miałam ojca, brata, starą służącą Kasię i głównego czeladnika Karola, którzy mnie ubóstwiali; wszędzie też, gdzie się pokazałam, wzbudzałam zachwyt i nazywano mnie „piękną młynarzówną“.
Były to pogodne, szczęśliwe czasy; Kasia pomagała mi w zajęciach domowych, stary kochany ojciec zawsze był zadowolony ze wszystkiego; o ile bowiem był wymagającym dla młynarczyków, o tyle pobłażliwym dla nas kobiet. Lubił bardzo Karola, i jak dziś miarkuję życzył sobie, żebym go poślubiła, co się zgadzało z pragnieniem czeladnika; ten jednakże był gwałtowny i szorstki, wprawdzie nie względem mnie, lecz względem innych, więc go unikałam, co zapewne musiało mu robić przykrość. W tym czasie Fryc ożenił się i Babetta zajęła miejsce gospodyni w młynie. Niebardzo mnie obeszło ustąpienie z mojego stanowiska, gdyż zarząd dużem gospodarstwem (siadało nas 11-e osób do stołu) był nieco utrudzającym, ale zabolało mnie mocno, kiedy Babetta zaczęła łajać niesłusznie moją wierną Kasię. Zauważyłam też, że nastawała na Karola, żeby się oświadczył i jak najprędzej zabrał mnie do swego domu. Mój ojciec był stary i nie spostrzegał mojego udręczenia. Im bardziej Karol starał się mnie przypodobać, tem bardziej go nie lubiłam; nie miałam wcale ochoty do zamążpójścia.

∗             ∗

Tak stały rzeczy, kiedy otrzymałam zaproszenie od koleżanki, z którąśmy się bardzo lubiły, ażeby ją odwiedzić w Karlsruhe. Niezbyt wielką coprawda miałam ochotę jechać, gdyż byłam nieśmiała i nie lubiłam znajdować się między obcymi, ale Babetta nalegała i jakoś mój wyjazd został postanowiony poza mojemi plecami; przedtem jednak ojciec i Fryc zasięgnęli wiadomości o pani Ruprecht, matce mojej przyjaciółki Zosi. Dowiedzieli się, iż była wdową po jakimś urzędniku wielkiego księcia, że nie była bogata, ale zato szlacheckiego rodu, bardzo szanowana i że miała dwie córki. Wobec tego ojciec nie miał nic przeciw mojemu wyjazdowi, Babetta gwałtem nań namawiała i wywierała w tym kierunku wpływ na mojego brata. Jedna tylko Kasia, no i Karol byli temu przeciwni, i właśnie ten jego w niezręczny sposób ujawniony upór sprawił, że uległam namowom Babetty i prośbom Zosi. Pamiętam, że drażniło mnie, iż się Babetta wtrącała do tego jakie suknie mam ze sobą zabrać, i że za ojca pieniądze kupowała, niezawsze w moim guście, to czego w mojej toalecie brakowało.
Wkońcu opuściłam dom rodzicielski, a Fryc odwiózł mnie na samo miejsce. Koleżanka moja mieszkała w śródmieściu w niewielkim dziedzińcu, do którego wejście było od ulicy na trzeciem piętrze. Przypominam sobie, jak małemi wydały mi się pokoiki, a jednak zaimponowały mi swoją elegancją, mimo iż na meblach znać było ząb czasu. Pani Ruprecht była za wielką damą dla mnie; wobec niej nie czułam się nigdy swobodna, Zosia natomiast była równie jak kiedyś w szkole miła, serdeczna, psująca mnie swojemi pochwałami. Mała siostrzyczka trzymała się na uboczu, nie narzucając nam swego towarzystwa.
Utrzymanie towarzyskich stosunków było jedynym celem życia pani Ruprechtowej, a że po śmierci męża została w bardzo trudnych warunkach materjalnych, przeto żałowała sobie w codziennem życiu wszystkiego, byle nazewnątrz zachować pozory dostatku, w zupełnem przeciwieństwie do zwyczajów przyjętych w domu mojego ojca. Przypuszczam, że pani Ruprechtowa niezbyt była rada z mojego przybycia, boć trzeba było żywić jedną osobę więcej, ale Zosia tak ją o zaproszenie mnie przez cały rok molestowała, że wreszcie uległa; a była zbyt dobrze wychowana, ażeby mi okazać niechęć.
Życie w Karlsruhe różniło się bardzo od życia, do jakiego byłam przyzwyczajona; wstawano później, poranna kawa była słabsza, zupa rzadsza, jadano wyłącznie mięso gotowane,[1] bez dodatków, zato ubrania strojniejsze i ciągłe wieczorowe przyjęcia. Te bezustanne odwiedziny nie były w moim guście; robienie pończochy nie było przyjęte, siadywałyśmy tedy w zwartem panieńskiem kółku, rozmawiając ze sobą, a tylko od czasu do czasu któryś z panów odłączał się od radzącej przy drzwiach grupy mężczyzn, przybliżali się na palcach z kapeluszem pod pachą, i stając w trzeciej pozycji przed damą wybraną, niskim ukłonem zapraszał ją do tańca.
Kiedym po raz pierwszy zobaczyła tę ceremonję, nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, lecz nazajutrz pani Ruprecht, która to spostrzegła, napomniała mnie surowo:
— Na twojej zapadłej prowincji — rzekła do mnie — nie mogłaś poznać zwyczajów francuskich i tych, jakie są przyjęte na dworach, ale nie przystoi, żebyś się z nich wyśmiewała.
Starałam się tedy jak najmniej uśmiechać w towarzystwie. Pojechałam do Karlsruhe w 1789-ym wtedy, kiedy wszystkich oczy były zwrócone na wypadki, jakie się rozgrywały w Paryżu; a jednak zajmowano się w towarzystwie modami paryskiemi więcej, niż polityką; zwłaszcza Ruprechtowa uwielbiała wszystko, co z Francji pochodziło. Przeciwnie w naszym domu niecierpiano Francuzów, i jedynym zarzutem, jaki Fryc stawiał moim odwiedzinom, było to, iż Ruprechtowa kazała się nazywać zamiast Frau, Madame.
Któregoś wieczoru siedziałyśmy z Zosią koło siebie, wzdychając do kolacji i chwili, kiedy wróciwszy do swego pokoju będziemy się mogły z sobą nagadać, czego nam pani Ruprecht stanowczo w towarzystwie wzbroniła. Do pokoju weszli dwaj panowie, z których widocznie jednego nikt nie znał, gdyż go bardzo formalnie przedstawiono najprzód gospodyni domu, a potem ogólnie całemu towarzystwu. W życiu mojem nie widziałam równie pięknego i wytwornego człowieka. Miał naturalnie włosy upudrowane, lecz można było wnosić z białości cery, że jest blondynem. Rysy miał regularne i prawie za delikatne jak na mężczyznę, a dwie muszki, jedna przy ustach, druga pod okiem stosownie do ówczesnej mody, podnosiły jeszcze jego wdzięki. Ubranie miał niebieskie przerabiane srebrem. Byłam tak oczarowana jego postacią, że uradowałam się, gdy gospodyni domu przyszła mi go przedstawić. Nazywał się pan de la Tourelle i zaczął ze mną rozmowę po francusku; aczkolwiek doskonale rozumiałam, nie odważyłam się odpowiadać w tym języku; przeszedł tedy na niemiecki, mówił nim z lekkiem szeplenieniem, które wydawało mi się uroczem. Przed końcem wieczoru jednak, zmęczył mnie trochę jego wyszukany, zbyt ugrzeczniony, pełen słodyczy i przesadzonych komplimentów, sposób mówienia, który w dodatku zwrócił na nas uwagę całego towarzystwa. Pani Ruprechtowa wszakże była bardzo zadowolona, gdyż będąc próżna, lubiła, żeby już jeśli nie jej córka, to przynajmniej przyjaciółka tejże, robiła sensację; to też przy pożegnaniu zamieniła z panem de la Tourelle kilka uprzejmych słówek, z których wniosłam, iż ów Francuz odwiedzi nas nazajutrz. Myśl o tem może bardziej mnie przestraszała, niż cieszyła, bo już miałam dosyć górnolotnych i zbyt wymuskanych grzeczności tego arystokratycznego młodzieńca; wszelako pochlebiało mi mocno, iż pani Ruprecht powiedziała, że go zaprosiła tylko przez wzgląd na to, iż mnie tak nadskakiwał, a Zosia z radosnem uniesieniem dodała, żem podbiła wstępnym bojem serce tego Antynousa. Kazano mi się ubrać w najładniejszą suknię, a i te panie wystroiły się na jego przyjęcie; swoją drogą miałam ochotę wymknąć się z saloniku, gdy usłyszałam jego głos w przedpokoju. Pani Ruprechtowa powinszowała mi po jego wyjściu, że taką zrobiłam konkietę, rzeczywiście pan de Tourelle, zamieniwszy z paniami domowemi tylko tyle słów, ile konieczna grzeczność wymagała, wyłącznie mną się zajmował i nieledwie sam zaprosił się na wieczór, oznajmiając iż przyniesie najnowszą piosenkę, którą teraz wszyscy w Paryżu śpiewali. Pani Ruprecht powiedziała mi, że całe rano biegała, ażeby zasięgnąć wiadomości o panu de Tourelle; posiadał on zamek i ziemię w Wogezach, a oprócz tego duże dochody z innych źródeł, słowem był świetną partją. Nie przychodziło jej nawet do głowy, żebym mogła mu odmówić, i mam to przekonanie, że gdyby ktoś równie majętny był się starał o Zosię, to nie pytając jej o zdanie byłaby ją wydała, choćby nawet był to stary i wstrętny osobnik. Tyle wydarzeń od tego czasu przeszło, iż nie umiem sobie obecnie zdać sprawy, czy go kochałam. Był ogromnie we mnie zakochany i niekiedy przerażał mnie wybuchami swojej miłości. Wszyscy przytem byli zachwyceni jego uprzejmością, jego rzadkiemi zaletami i uważali mnie za najszczęśliwszą z dziewcząt. Nigdy jednak nie czułam się swobodną w jego towarzystwie i byłam zadowolona, kiedy odchodził, choć z drugiej strony, kiedy go nie było, brakowało mi jego towarzystwa. Przedłużał umyślnie swój pobyt w Karlsruhe, ażeby się o mnie starać, obsypywał mnie prezentami, lecz nie mogłam odmawiać, gdyż pani Ruprecht na to nie pozwalała. Dary te, były to najczęściej stare kosztowne klejnoty, należące widocznie do jego rodziny; a przyjmowanie ich ścieśniało, mimo mej woli, węzły pomiędzy nami. W owych czasach rzadko się zamieniało listy, i w tych niewielu, jakie do domu pisałam, nie wspominałam o panu de Tourelle, wszelako po jakimś czasie dowiedziałam się ze zdumieniem, że pani Ruprecht zawiadomiła ojca o świetnej partji, jaka mi się trafiła, i prosiła go o przybycie na zaręczyny. Nie przypuszczałam wcale, żeby aż tak daleko zaszło; na tę moją uwagę Ruprechtowa wybuchnęła oburzeniem.
— Jakto — rzekła — więc przyjmowałaś starania pana de Tourelle, jako nadskakiwania, kosztowne dary, a teraz wahasz się, czy wyjść za niego? Cóż to za postępowanie!
No, i miała poczęści rację, tylko że ja byłam bardzo młoda, niedoświadczona i że nie miałam wielkiej ochoty poślubienia pana de Tourelle, przynajmniej tak nagle. Cóż tedy miałam zrobić, musiałam ulec woli silniejszej od mojej.
Dowiedziałam się później, iż były pewne trudności; oto ojciec i brat życzyli sobie, żebym wróciła do domu i żeby moje zaręczyny i wesele odbyło się w starym młynie; wszelako pani Ruprecht, pan de Tourelle, a nadewszystko Babetta, byli temu przeciwni. Tej ostatniej zależało na tem, żeby uniknąć kłopotu, przytem zazdrosna pewno była, żem robiła napozór partję o tyle świetniejszą. Niestety, gdyby to można wszystko przeczuć i przewidzieć!
Mój ojciec zatem z bratem przyjechali na zaręczyny; mieli zatrzymać się w oberży w Karlsruhe przez dwa tygodnie, poczem ślub miał się odbyć. Pan de Tourelle zawiadomił mnie, iż musi na czas, dzielący te dwie uroczystości, udać się do domu, w celu załatwienia różnych interesów; byłam z tego bardzo rada, bo jego stosunek do mego ojca i brata nie podobał mi się wcale. Wprawdzie był względem nich równie grzeczny, jak względem całej rodziny Ruprechtów, ale traktował ich zgóry. Pewne obrzędy kościelne, do których ojciec przywiązywał dużą wagę, raziły mojego narzeczonego; spostrzegłam też, iż Fryc uważał jego przesadzone objawy uprzejmości za kpiny, i że jest tem mocno zadraśnięty. Co do spraw majątkowych pan de Tourelle okazał się tak bezinteresownym, że nietylko zadowolnił, lecz wprost zadziwił, tak mojego ojca, jak brata. Ja tylko jedna byłam obojętna na wszystko; oszołomiona, zdesperowana, czułam się omotaną siecią, w którą mnie własna nieśmiałość i słabość charakteru wtrąciły i nie widziałam sposobu wydobycia się z tego położenia. Przez te dwa tygodnie lgnęłam do moich drogich jak nigdy przedtem; przy nich czułam się swobodna, nie potrzebowałam uważać na każdy mój ruch, każde słowo, z obawy ażeby nie być strofowaną przez panią Ruprecht, lub napomnianą w nader uprzejmy sposób przez pana de Tourelle. Pewnego dnia wyznałam ojcu, że wolałabym nie iść zamąż i powrócić z nim do starego młyna; przyjął to jednak bardzo niedobrze, uważał bowiem, że obrzęd zaręczyn związał mnie już z moim narzeczonym. Zadał mi wprawdzie kilka poważnych zapytań, lecz moje odpowiedzi nie polepszyły mego położenia.
— Czy wiesz o jakim jego czynie, któryby mógł ściągnąć na was niebłogosławieństwo Boskie? Czy czujesz wstręt do niego?
Cóż mogłam na to odpowiedzieć? — Wybąkałam tylko, że zdaje mi się, iż nie dosyć go kocham, ażeby zostać jego żoną, a mój biedny stary ojciec uważał to za kaprys dziewczęcy, dla którego nie można było zrywać, skoro już rzeczy zaszły tak daleko.
Ślub nasz zatem odbył się w zamkowej kaplicy, dzięki zabiegom pani Ruprecht, która uważała to za szczyt szczęścia. Stało się, byłam zaślubioną i po dwóch dniach spędzonych w Karlsruhe na weselnych uroczystościach, wśród nowych arystokratycznych znajomości, pożegnałam się na zawsze z moim drogim starym ojcem.
Prosiłam męża, żebyśmy przez Heidelberg pojechali do jego zamku, lecz pod jego pozorną zniewieściałością napotkałam taką stanowczość, jakiej się nie spodziewałam. Odrzucił moją pierwszą prośbę i to w sposób bezwzględny.
— Odtąd, moja Anno — rzekł — będziesz się obracała w zupełnie innem środowisku, zapewne od czasu do czasu będziesz mogła wyświadczyć jaką uprzejmość swojej rodzinie, ale zażyłe z nią stosunki są niepożądane i nigdy na nie nie pozwolę.
Lękałam się po tem odezwaniu zapraszać ojca i brata, przy ostatniem jednak pożegnaniu zapomniałam o obawie i gorąco prosiłam, żeby mnie wkrótce odwiedzili; ale oni pokiwali na to smutnie głowami, mówiąc, że interesy nie pozwalały im opuszczać domu, że będziemy odtąd prowadzić odmienny tryb życia, że obecnie ja już jestem Francuzką. W ostatniej chwili ojciec, błogosławiąc mnie, wyrzekł wzruszonym głosem:
— Gdybyś kiedy, moje dziecko, Boże uchowaj, była nieszczęśliwa, pamiętaj, że dom ojcowski zawsze ci stoi otworem.
Na te słowa już miałam zawołać: O mój ojcze, mój drogi ojcze, zabierz mnie z sobą! — kiedy uczułam obecność mego męża tuż przy sobie. Objąwszy nas pogardliwem spojrzeniem, wziął mnie za rękę i wyprowadził płaczącą ze słowami:
— Lepiej pożegnań nie przedłużać.

∗             ∗

Jechaliśmy do zamku w Wogezach całe dwie doby, gdyż drogi były niedobre. Podczas tej podróży był mi całkowicie oddany, zdawało się, iż chciał najczulszą troskliwością zatrzeć gorycz pożegnania. Cóż, kiedy dopiero teraz odczuwałam w całej pełni przepaść, jaka mnie oddzieliła od mojej przeszłości i od moich ukochanych; to też nie byłam zbyt wesołą towarzyszką nużącej podróży. Wkońcu mój żal, spowodowany rozłąką z ojcem i bratem, tak zniecierpliwił pana de Tourelle, że zaczął być względem mnie przykrym, co mnie doreszty unieszczęśliwiło. Niedziw też, że w tem usposobieniu widok „Les Rochers“ wydał mi się ponurym. Z jednej strony zamek wyglądał jak sklecony naprędce budynek, na jakiś tymczasowy użytek; nie zdobiły go ani drzewa, ani krzewy, natomiast mech porastał kupy nieuprzątniętych kamieni i gruzu; z drugiej zaś wznosiły się wysokie góry i skały, od których miejsce to brało swoją nazwę, i oparty o nie stał stary zamek, liczący kilka wieków.
Nie był on wielkim, ale malowniczym, i daleko byłabym wolała w nim zamieszkać, niż w wyświeżonych, napół umeblowanych pokojach, jakie naprędce urządzono w nowym budynku na moje przyjęcie. Te dwie, nie pasujące zupełnie do siebie części zamku połączone były z sobą licznemi korytarzami, skrytemi drzwiami, w których nigdy nie mogłam się zorjentować. Pan de Tourelle zaprowadził mnie do pokoi przygotowanych dla mnie i oddał je uroczyście w moje posiadanie, przepraszając, iż z powodu pośpiechu nie mógł ich tak urządzić jak byłby sobie życzył; obiecywał wszelako, że w przeciągu kilku tygodni nie będzie w nich brakowało nic, o czemby najbardziej wymagająca właścicielka mogła zamarzyć. Wieczorem, a było to w jesieni, kiedy spostrzegłam własne oblicze, odbijające się w lustrach obszernego salonu, którego spora liczba świec nie była w stanie należycie poświetlić, taki mnie lęk opanował, że przytuliwszy się do męża, prosiłam go, żeby mnie zabrał do pokoi, jakie zajmował przed ślubem; choć starał się pokryć to śmiechem, spostrzegłam że był rozgniewany i oparł się stanowczo memu życzeniu. Musiałam tedy zostać w owym wielkim salonie, w którym zdawało mi się, że otoczona jestem duchami odbijającemi się w zwierciadłach. Miałam oprócz tego buduarek trochę mniej ponury, i sypialnię ze staremi wypłowiałemi meblami. Tam też najchętniej siadywałam, zamykając starannie wszystkie drzwi, prócz tych, któremi przychodził ze swoich pokoi, położonych w starej części zamku pan de Tourelle. Widziałam, że go to drażniło i że zawsze starał się wyciągnąć mnie do salonu, którego coraz bardziej nie lubiłam, gdyż był oddzielony od reszty budynku długim korytarzem, na który otwierały się wszystkie drzwi moich pokoi. Korytarz ten zamykały ciężkie podwoje, przykryte grubą kotarą, tak że nie dochodził do mnie żaden odgłos z tego, co się działo w drugiej części domu; rzecz prosta, że i służba nie mogła usłyszeć mojego głosu. Dla młodej dziewczyny, przyzwyczajonej do wspólnego wesołego życia rodzinnego, takie osamotnienie było wprost straszne; tem bardziej, że pan de Tourelle, jako właściciel ziemski i zapalony myśliwy, całe dnie a czasem i po kilka dni spędzał za domem. Nie byłam dumną i byłabym chętnie rozmawiała ze służbą dla przerwania mojej samotności, gdyby ta podobna była do naszej dobrodusznej niemieckiej służby. Cóż, kiedy wszystkich tych służących, od pierwszego do ostatniego, nie lubiłam, nie mogąc sobie zdać sprawy, dlaczego. Niektórzy z nich byli uprzejmi, lecz ich poufałość raziła mnie; inni byli wprost niegrzeczni, traktowali mnie, jakgdybym była nieproszonym gościem, a nie żoną ich chlebodawcy; a jednak tych drugich jeszcze wolałam, niż pierwszych. Główny kamerdyner należał do ostatnich; bałam się go jak ognia, okazywał bowiem niesłychaną pewność siebie i pewien rodzaj podejrzliwości względem mojej osoby; niemniej pan de Tourelle wysoko go cenił. Zauważyłam nawet że Lefebvre rządził poniekąd swoim panem, wówczas gdy mnie się nie udawało mieć nad nim najmniejszego wpływu. Uważał mnie za drogocenne cacko, które pielęgnował, pieścił, ubóstwiał i starał się mu dogadzać, ale niedługiego czasu potrzebowałam, ażeby dojść do przekonania, że ani ja, ani może nikt nie mógł ugiąć żelaznej woli tego napozór tak delikatnego i prawie zniewieściale wyglądającego człowieka. Nauczyłam się lepiej czytać w tem pięknem obliczu i widziałam, jak czasem z powodów, z których nie umiałam sobie zdać sprawy, śmiertelna bladość pokrywała je, usta wykrzywiały się kurczowo, a oczy rzucały stalowe, złowrogie blaski. Za mało jednak miałam przenikliwości, ażeby zdać sobie sprawę z tajemniczości mojego otoczenia. Wiedziałam, że zrobiłam świetną partję z punktu widzenia światowego, gdyż mieszkałam w zamku i byłam otoczona zgrają służby; wiedziałam, że pan de Tourelle kochał mnie na swój sposób, że był dumny z mojej urody, bo mi to często mówił; ale zarazem był zazdrosny, podejrzliwy i autokratyczny. Czułam, że byłabym mogła się do niego przywiązać, gdyby się był o to starał; ale byłam nieśmiałą z natury, a on mnie przestraszał wybuchami gniewu, które, nawet wśród uniesień miłości, niezręczne jakieś moje słowo, lub westchnienie tęsknoty za ojcem, nagle wywoływały.
Doszło do tego, że trwożliwie unikałam jego towarzystwa; a i to nie uszło mojej uwagi, że im więcej pan de Tourelle okazywał mi swoje nieukontentowanie, tem więcej zdawało się to cieszyć Lefebvra. Przeciwnie, gdy również bez powodu wracał mi swoją miłość, kamerdyner zerkał na mnie złośliwie zukosa i odzywał się do swego pana bez żadnego uszanowania. Zapomniałam zaznaczyć, że mój mąż okazywał mi pewną pogardliwą litość z powodu obawy, jaką wzbudzał we mnie wielki a ponury salon. Napisał więc do magazynierki, która dostarczyła mi wyprawę z Paryża, ażeby wyszukała odpowiednią dla mnie, w średnim wieku pannę służącą, któraby się zajęła moją toaletą, a w potrzebie mogła mi dotrzymywać towarzystwa. Było to nieco ryzykowne, ale trafiono dobrze. Przysłano nam Normandkę, imieniem Amanda; była to wysoka, piękna, choć nieco chuda czterdziestoletnia kobieta. Polubiłam ją od pierwszego wejrzenia, gdyż była dla mnie uprzejmą, bez poufałości, przytem całe jej zachowanie tchnęło naturalnością i szczerością, do której byłam przyzwyczajona od dzieciństwa, a której mieszkańcom Les Rochers tak bardzo brakowało. Pan de Tourelle zlecił jej, żeby stale przebywała w buduarku i była na każde moje zawołanie; przytem żeby mnie zastępowała w zarządzie domem.
Uwaga, jaką zrobił pan de Tourelle w niespełna kilka tygodni, że jako wielka dama zanadto byłam poufałą z moją panną służącą, była zupełnie słuszna. Nie można się temu dziwić, urodzeniem byłyśmy sobie prawie równe, ona córką normandzkiego krawca, i ja córka niemieckiego młynarza; przytem czułam się tak osamotnioną! Trudno było dogodzić memu mężowi. Wszak sam napisał, żeby przysłano osobę, któraby mi mogła dotrzymywać towarzystwa, teraz zaś był o nią zazdrosny i złościł się, że śmiałam się z jej wesołych piosneczek i zabawnych konceptów, podczas gdy w jego obecności byłam zbyt zatrwożoną, żeby się móc uśmiechnąć.
Od czasu do czasu, mimo złej drogi, jakaś rodzina z sąsiedztwa przyjeżdżała do nas w odwiedziny w ciężkiej karecie, była też mowa o wyjeździe do Paryża, jak tylko się tam uspokoi; poza tem cały pierwszy rok mojego małżeństwa zeszedł jednostajnie; jedynym urozmaiceniem były niespodziewane wybuchy gniewu, to znów gwałtownej miłości ze strony pana de Tourelle.
Jednym z powodów, dla których tak polubiłam towarzystwo Amandy, było i to, że podczas gdy wszyscy mieszkańcy zamku we mnie wzbudzali przestrach, ona nie bała się nikogo. Śmiało rozmawiała z Lefebvrem, który ją za to szanował, a nawet stawiała czoło mojemu mężowi, zachowując przy tem należny mu szacunek. Mimo dosyć ostrego języczka z innymi, względem mnie pełną była najczulszej tkliwości, a to tem bardziej, że wtajemniczona była w to, o czem jeszcze nie śmiałam panu de Tourelle powiedzieć; a mianowicie że spodziewałam się zostać matką; nadzieja tego wypadku roztkliwiała tę kobietę, która już nie spodziewała się mieć kiedykolwiek własnych dzieci.
Znów przyszła jesień, lecz pogodziłam się z mojem mieszkaniem, nowy budynek nie wyglądał już tak ponuro, kamienie i gruzy były uprzątnięte i pan de Tourelle kazał mi urządzić mały ogródek, w którym starałam się hodować te kwiaty, do których byłam przyzwyczajoną od dzieciństwa. Poustawiałyśmy z Amandą meble według naszego gustu, pan de Tourelle sprowadzał od czasu do czasu jakiś elegancki sprzęt w celu zrobienia mi przyjemności, słowem oswoiłam się z mojem pozornem więzieniem w części zamku, którego drugiej połowy nigdy nie zwiedziłam. Było to w październiku, dnie były piękne, lecz już krótkie, pan de Tourelle wyjechał był do swoich drugich oddalonych dóbr, do których jeździł tak często, zabierając z sobą Lefebvra i zapewne kilku innych służących, jak to zwykł był czynić. Czułam się swobodną w jego nieobecności, lecz zaczęłam to sobie wyrzucać, zastanawiając się, iż był on ojcem mojego przyszłego dziecka; starałam się wmówić w siebie, że to jego wielka miłość dla mnie powodowała zazdrość wskutek której nie pozwalał mi mieć żadnej styczności z moim drogim ojcem.
Przechodziłam myślą wszystkie troski, ukryte za tem pozornie tak świetnem stanowiskiem; zdawałam sobie doskonale sprawę, że nikt tu o mnie nie dbał prócz mego męża i Amandy. Jako cudzoziemka i parwenjuszka, nie byłam lubiana przez tych nielicznych sąsiadów, którzy nas odwiedzali; co zaś do służby, to żeńska była śmiała aż do zuchwalstwa, udająca względem mnie uszanowanie, pod którem aż nadto przebijały kpiny; męska zaś wyglądała tak dziko, że nawet nie wahała się hardo przemawiać do pana de Tourelle; ale też i on trzymał ich ostro i karał niekiedy z wielkiem okrucieństwem. Starałam się wmówić w siebie, że mąż mój naprawdę mnie kochał, choć były to coprawda tylko dorywcze napady egoistycznej miłości, i czułam, że nie byłby poświęcił najmniejszego swego kaprysu dla zastosowania się do mojego życzenia. Znałam już dobrze niezłomność woli tych wąskich delikatnych ust i złowrogi blask stalowych oczu. Wystarczało, ażebym kogo polubiła, ażeby on go znienawidził. Tak dumając i biadając nad swoim losem, w ów ponury wieczór październikowy, starałam się zwrócić myśli na ten nowy węzeł, który miał być łącznikiem pomiędzy mną i mężem, wyrzucałam sobie moją niewdzięczność, przyczem łzy puściły mi się z oczu. Amanda starała się rozerwać mnie opowiadaniem o Paryżu, o strojach i różnych drobnostkach, a choć jej słowa tchnęły pustotą, widziałam, jak poważnie, przenikliwie i troskliwie we mnie się wpatrywała. Wreszcie dorzuciła drew na kominek i zapuściła jedwabne kotary na odsłonięte dotąd okna, któremi zaglądał księżyc, przypominając mi dom rodzinny i zwiększając tęsknotę. Obchodziła się ze mną jak niańka z dzieckiem.
— No, teraz niech się pani zabawi z kotkiem — rzekła — a ja pójdę powiedzieć, by podano kawę.
Rozgniewałam się, iż uważała mnie za rozgrymaszone dziecko, które kociak pocieszy; nie zwierzając się ze wszystkiego, opowiedziałam część moich trosk wcale nie urojonych; poznałam z jej miny, że poczciwa dusza więcej wiedziała niż to, co jej mówiłam, i że tylko z życzliwości dla mnie wspomniała o kocie.
Zwierzyłam jej się, że już tak dawno nie miałam wiadomości od ojca, że on był stary i że może go już nie zobaczę, że nigdy nie przypuszczałam idąc zamąż, iż tak zupełnie z nim się rozłączę; opowiadałam też o moim rodzinnym domu i o mojej młodości i to mi ulgę przyniosło.
Amanda słuchała ze współczuciem, zwierzyła mnie też nawzajem niektóre wypadki i zmartwienia swojej przeszłości, poczem poszła po kawę, którą dawno powinni byli mi przynieść, ale w nieobecności męża, służba mało się o mnie troszczyła.
Niebawem wróciła, niosąc kawę z ciastem.
— Niechże pani je, trzeba się odżywiać, ci co dużo jedzą, są może w dobrym humorze. Przytem mam dobrą nowinę dla pani, oto zobaczyłam w kuchni na stole duży pakiet listów, które świeżo nadeszły ze Strassburga, a wiedząc jak pani zależy na wiadomości z domu, rozwiązałam sznurek, patrząc, czy niema jakiego listu z Niemiec; akurat znalazłam jeden, kiedy wpadł lokaj, wytrącił mi go z ręki i nawymyślał za to, że ważyłam się odwiązać listy. Powiedziałam mu, że szukałam listu do pani, i że zdaje mi się, iż jeden nadszedł; na to zaczął kląć, mówiąc, że to do mnie nie należy, że ma stanowczy rozkaz, ażeby w nieobecności pana, wszystkie listy zanosić do jego gabinetu, w którym ja dotąd nigdy nie byłam, choć znajdował się obok garderoby mojego męża.
Zapytałam Amandę, czy mi ten list przyniosła.
— Nie — odrzekła — mogłabym życie utracić, opierając się takiemu chamowi, jak ci, którzy nas otaczają; wszak niema jeszcze miesiąca, jak Jakób zasztyletował Walentego za jakąś drobnostkę. Pamięta pani tego ładnego chłopca, Walentego, co przynosił drzewo do sali. Leży już biedak w grobie, a choć rozpuszczono we wsi wiadomość, że popełnił samobójstwo, mieszkańcy zamku wiedzą dobrze, jak to było. Niech się pani nie lęka, Jakóba już niema, niewiadomo, gdzie poszedł; ale z takimi ludźmi nie można się sprzeczać; jutro wróci pan, nie będzie więc pani długo czekała na list.
Lecz ja nie mogłam wytrzymać do jutra. Tam był list! Może ojciec był chory? Może umierał i pragnął widzieć córkę przed śmiercią! Tym podobne myśli nie dawały mi spokoju; napróżno Amanda uspokojała; mówiła, że może się omyliła, gdyż niedobrze czytała niedrukowane pismo, a tylko rzuciła okiem na adres; nic nie pomagało, nie chciałam ruszyć podwieczorku, załamywałam ręce i wołałam z płaczem o list z domu. Amanda starała się trafić mi do rozsądku z wielką cierpliwością, to znów poczęła mnie łajać, wkońcu zmęczona moim uporem, przyrzekła, że jeśli się uspokoję i zjem kolację, to jak służba pójdzie spać, spróbujemy dostać się do gabinetu męża. Postanowiłyśmy tedy czekać, aż się wszystko w domu uciszy, i wtedy pójść razem na poszukiwanie listu; wszak w tem nie było nic zdrożnego, a jednak obawiałyśmy się uczynić to otwarcie.
Przyniesiono kolację, składała się z kuropatw, chleba, owoców i kremu; pamiętam, że kawę wylałyśmy przez okno, a ciasto schowałyśmy, ażeby służba nie gderała, że przysyłam po podwieczorek, a do ust go nie biorę. Tak mi szło o to, żeby prędko wszyscy spać poszli, że powiedziałam lokajowi, że może nie sprzątać po kolacji i iść sobie do łóżka. Nareszcie gdy się wszystko uciszyło, przezorna Amanda kazała mi jeszcze jakiś czas poczekać; poczem po jedenastej wyszłyśmy na palcach z salonu.
Zamek, niegdyś forteca, zawieszony był na szczycie skały, sterczącej na zboczu góry, i musiał wówczas przypominać sławne nadreńskie zamki; później jednak dodano przybudówkę, z której widok był wspaniały na rozciągającą się wdali wielką równinę Francji. Nowy ten budynek, położony na najbardziej urwistej stronie skały, z pod której góra wbok się usuwała, miał kształt wydłużonego trójkąta; a moje pokoje zajmowały najwęższą jego stronę. Front starego zamku dochodził aż do drogi, ciągnącej się znacznie niżej; tam były kancelarja, pokoje służbowe, a noga moja nigdy tam nie postała. Tylne skrzydło, uważając moje mieszkanie za centrum, obejmowało szereg ciemnych, ponurych pokoi, góra bowiem i gęste sosnowe lasy, jakiemi była obrośnięta, nie dopuszczały słonecznego światła; lasy te oddalone były tylko o kilka łokci od okien. Jednak właśnie tam na małej płaszczyźnie, położonej na występie skały, mój mąż urządził dla mnie ogródek. Mój sypialny pokój był w samym rogu trójkąta, mogłam z niego bez niebezpieczeństwa wyjść przez okno do ogródka, podczas gdy okna innych pokoi były o jakie sto łokci nad gruntem. Idąc dalej prawą stroną, dochodziło się do starego zamku, w którym pokoje mego męża się znajdowały. Sypialnia sąsiadowała z moją, garderoba położona była za nią i to było wszystko o czem wiedziałam; gdyż ile razy miałam ochotę zapuścić się dalej (co w pierwszych czasach po ślubie mi się zdarzało), ażeby zwiedzić zamek, którego niby byłam panią, tyle razy albo pan de Tourelle, albo kto ze służby, pod tym lub owym pozorem zawracał mnie z drogi. Mąż mój nie pozwalał mi również ani wyjeżdżać, ani wychodzić samej na spacer, ze względu, że drogi były niepewne w owych niespokojnych czasach; przychodziło mi nawet do głowy, iż ten mały ogródek, jedyne miejsce gdzie mogłam użyć trochę ruchu i odetchnąć świeżem powietrzem, umyślnie był na tym nieodpowiednim gruncie urządzony, żeby każdy mój ruch mógł być kontrolowany z okien pana de Tourelle, gdyż tylko z jego pokoju można było wchodzić do ogródka.
Wiadomem mi jednak było, że za garderobą znajdował się prywatny gabinet mojego męża; z mojego zatem narożnego sypialnego pokoju trzeba było przejść przez sypialnię i garderobę pana de Tourelle, ażeby dojść do tego gabinetu; z tych jednak wszystkich pokoi inne drzwi prowadziły do długiego korytarza, z którego okna wychodziły na wewnętrzny dziedziniec. Nie zastanawiając się nad tem, udałyśmy się tam przez pokoje, ale zastałyśmy drzwi prowadzące z garderoby do gabinetu zamknięte; nie pozostawało nam tedy jak zawrócić się i przejść przez korytarz.
Przechodząc przez garderobę męża, w której byłam po raz pierwszy, poczułam delikatny zapach pachnideł i porozstawiane wytworne przybory toaletowe, wykwintniejsze nawet od tych, jakiemi mnie obdarzył. Sam pokój mniejszy był od mojego i na nim kończyła się przybudówka; dalsze pokoje znajdowały się w starym zamku. Okna i drzwi z głębokiemi wnękami z powodu nadzwyczajnej grubości murów były jeszcze osłonięte ciężkiemi firankami i portjerami, tak że najmniejszy szmer nie mógł dochodzić z jednego pokoju do drugiego. Wchodząc do korytarza, przysłoniłyśmy prawie zupełnie świecę, z obawy żeby kto z czuwającej jeszcze może służby nie dojrzał światła w części zamku, do której tylko wchodził pan domu. Obawa moja była tem uzasadniona, iż miałam przekonanie, że cała służba prócz jednej Amandy, stale szpiegowała każde moje poruszenie. Paliło się światło na piętrze. Amanda spostrzegłszy je, chciała, żebyśmy się cofnęły, ale ja, taka zwykle bojaźliwa, tym razem nie uległam; chęć otrzymania wiadomości o ojcu tak mnie opanowała, że nie dałam się powstrzymać; tem bardziej, że nie widziałam w tem nic złego, że wchodzę do pokoju własnego męża po list mojego ojca. Miałam też za złe Amandzie jej, jak nazwałam, tchórzostwo, a ona biedactwo miała poważne powody do obawy, gdyż zmiarkowała, w jakiem potwornem znajdujemy się środowisku, o czem ja nie miałam pojęcia. Poszłyśmy tedy naprzód, drzwi od gabinetu były zamknięte, lecz klucz tkwił w zamku; przekręciłam go i weszłyśmy do pokoju; białe koperty listów rozłożonych na stole uderzyły moje oczy. Biegłam skwapliwie, ażeby pomiędzy niemi odszukać ukochane pismo, gdy wtem jakiś przeciąg zagasił świecę i pozostałyśmy w ciemności. Amanda radziła, żeby zebrać listy poomacku, wrócić z niemi do mego salonu i, zatrzymawszy list do mnie zaadresowany, odnieść resztę na miejsce; ja jednak prosiłam, aby poszła do mnie, zapaliła tam świecę i z nią wróciła. Zostałam tedy sama w ciemnym pokoju. Z tego co zauważyłam, zanim świeca zgasła, i z tego com rozeznała, gdy moje oczy powoli przywykły do ciemności, spostrzegłam tylko duży stół z przyborami do pisania, przykryty ciężką serwetą spadającą aż do ziemi, stojący przy ścianie pośrodku, oparta o niego, ręką dotykając listów, stałam z twarzą obróconą do okna, przez które przebijał się zaledwie słaby blask księżyca. Upłynęło nie więcej nad parę minut od odejścia Amandy, kiedy jakiś cień ukazał się, zasłaniając ów blask, i usłyszałam wyraźnie cichy lecz wyraźny szelest uczyniony przez kogoś, usiłującego otworzyć okno.
W śmiertelnym strachu, gdyż tylko złoczyńcy mogli się o tej porze i w taki sposób dostawać do domu, chciałam uciekać, lecz wstrzymała mnie obawa, że moje kroki i hałas otwieranych drzwi nie ujdą uwagi przybyszów. Przyszło mi też do głowy ukryć się za kotarą we wnęce, dzielącej drzwi gabinetu od garderoby, czułam jednak, że zemdleję, zanim tam dojdę. Przykucnęłam więc na podłodze i wsunęłam się pod stół, w nadziei że serweta ukryje mnie przed bandytami. Nie byłam w stanie opanować wzburzonych zmysłów; w obawie, aby nie zemdleć, lub nie krzyknąć, wpiłam zęby w rękę tak, że pozostał mi na całe życie znak, który zwracał twoją uwagę, moja córko. Silny ból dopomógł do opanowania trwogi. Zaledwie się schowałam, otwarto okno i trzech mężczyzn wskoczyło do pokoju. Stanęli tak blisko mnie, że ich buty prawie mnie dotykały; śmieli się i szeptali między sobą. Byłam zbyt oszołomiona, żeby zrozumieć ich słowa, ale rozpoznałam śmiech mojego męża, syczący i drwiący, podczas gdy kopnął nogą jakiś ciężki przedmiot, który dwaj jego towarzysze położyli koło stołu, tak blisko mnie, że jego kopnięcie mnie dosięgło. Ulegając dziwnemu uczuciu ciekawości wyciągnęłam nieco dłoń by się przekonać, co koło mnie leży, i o zgrozo! natrafiłam na zaciśniętą zimną rękę trupa!
Dziwna rzecz, że to właśnie przywróciło mi przytomność umysłu. Zaczęłam rozmyślać, w jaki sposób przestrzec Amandę: niestety, nic zrobić nie mogłam; łudziłam się nadzieją, że może usłyszy głosy tych, którzy, miotając straszne przekleństwa, próbowali rozkrzesać światło. Wtedy usłyszałam jej kroki nazewnątrz, coraz bardziej się zbliżały; z mojej kryjówki dojrzałam światło, przeciskające się przez szczelinę drzwi, przy których stanęła; oni także usłyszeli, bo umilkli, i sądzę, że również jak ja oddech wstrzymali. Wreszcie otworzyła drzwi ostrożnie, ażeby nie zgasić świecy i... nastała chwila milczenia. Poczem usłyszałam skrzypienie butów od polowania mojego męża, który zbliżywszy się do niej tak, żeby swoją osobą zakryć ciało rozciągniętego człowieka, rzekł:
— Czy mogę zapytać, Amando, co cię sprowadza do mojego gabinetu?
Widok nieboszczyka, leżącego tuż przy mnie, zmroził mi krew w żyłach. Czy Amanda go spostrzegła, tego nie wiem i nie mogłam dać jej żadnego znaku; odpowiedziała głosem cichym, mocno zmienionym lecz dosyć pewnym, że przyszła po list, który, o ile jej się zdaje, nadszedł z Niemiec do pani. Poczciwa Amanda! Ani jednem słowem nie zdradziła mojej obecności. Pan de Tourelle zaklął i zagroził jej. Nie pozwalał — rzekł — nikomu wtrącać się do swoich interesów; gdyby jaki list nadszedł, jego to rzecz oddać go pani lub nie oddać; Amanda zaś ma pamiętać, iż jest to pierwsze ostrzeżenie, ale i ostatnie. Mówiąc to odebrał jej z rąk świecę i wypchnął ją za drzwi. Przez ten czas jego towarzysze starali się zasłaniać sobą leżącego trupa. Usłyszałam, jak za nią drzwi na klucz zamykano, wszelka nadzieja ucieczki była stracona, wzdychałam tylko, żeby to, co się stać miało, nastąpiło jak najprędzej, gdyż czułam, iż moje nerwy dłużej nie wytrzymają. Jak tylko zmiarkowali, że oddaliła się o tyle, iż już nie może ich słyszeć, obydwaj mężczyźni napadli na mego męża z najostrzejszemi wymówkami, że jej nie zatrzymał, nie uwięził, a nawet nie zabił, utrzymując, że widzieli jak jej oczy zatrzymały się na trupie, którego znów obecnie pan de Tourelle kopał w napadzie złości. Mimo iż mówili do niego jak do sobie równego, zauważyłam w ich głosie rodzaj obawy; zapewne był ich dowódcą. Odpowiedział drwinkowato, że ciężko dać sobie radę, gdy się ma do czynienia z głupcami, że założyłby się, iż Amanda mówiła prawdę, a była wystraszoną z powodu obecności swego pana, którego nie spodziewała się zastać, że na pewno rada, iż skończyło się na wyrzuceniu za drzwi, pobiegła do swojej pani, której on łatwo wytłumaczy, dlaczego tak nagle wrócił w nocy. Lecz jego towarzysze zaczęli mnie przeklinać, utrzymując, że pan de Tourelle, odkąd się ożenił, był do niczego, że tylko się stroi, perfumuje i mizdrzy, że oni byliby mogli mu wynaleźć dwadzieścia ładniejszych i rozumniejszych ode mnie dziewcząt. Odpowiedział im, że mu się podobam i że to wystarcza. Podczas tej rozmowy coś robili z nieboszczykiem, czego dojrzeć nie mogłam, a byli tem tak zajęci, że chwilami przerywali rozmowę; wreszcie rzucili go znów na podłogę i poczęli się kłócić; drażnili mojego męża w najwyższy sposób, doprowadzeni do wściekłości jego drwinami, kpinami i szyderskim śmiechem.
Tak jest, podnosząc głowę swojej nieszczęsnej ofiary, którą zamierzał obedrzeć z wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość, on nie wahał się śmiać i dowcipkować, jak ongi w Karlsruhe w salonie pani Ruprecht. Trwogę wzbudzał we mnie i nienawiść. Nareszcie, zniecierpliwiony widać ich docinkami, wyrzekł zimnym i stanowczym głosem:
— No i poco tyle próżnej gadaniny, kiedy wiecie doskonale o tem, że z chwilą, w którejbym przypuścił, że moja żona czegośkolwiek się domyśla, przestałaby istnieć. Przypomnijcie sobie Wiktorynę. Za to, że nie słuchając mojej rady trzymania języka za zębami, pozwoliła sobie na niewczesne żarty z moich spraw, wyprawiłem ją w daleką drogę... dalszą niż do Paryża.
— Tak, ale ta jest wcale niepodobna do pani Wiktoryny, wiedzieliśmy wszyscy, że tamta nie potrafi nic zachować w sekrecie i jeśli się czego domyśli, to nam to sama wypaple. Ta jednak jest tak chytra, że może czegoś dociec i nie zdradzić się ani słowem, i pewnego poranku mogą nas osaczyć żandarmi ze Strassburga, a to wszystko dzięki tej ślicznej lalce, która cię usidliła.
Zdaje się, że to rozjątrzyło pana de Tourelle do najwyższego stopnia. Zakląwszy rzekł ze złością:
— Wiesz, Henryku, że mój sztylet jest ostry; jeśli żona moja piśnie słowo, a ja nie potrafię zamknąć jej ust skutecznie, nim naprowadzi na nas żandarmów, tedy sztylet ten utopię w swojem sercu. Niech zgadnie, niech przypuści choć przez chwilę, że mogę nie być bogatym dziedzicem... że jestem hersztem „chauffeurów“ (t. j. przypalaczy), a w tejże minucie nie zawaham się wysłać ją za Wiktoryną.
— Ona cię wyprowadzi w pole, takie ciche wody djabła warte! Któregokolwiek dnia podczas naszej nieobecności ucieknie, doszedłszy naszej tajemnicy, i pęknie bomba!
— Ha — odrzekł — niech spróbuje; ja ją wszędzie odnajdę, więc nie trzeba bez powodu wszczynać hałasu.
Przez ten czas obdarli zwłoki ze wszystkiego i zaczęli się naradzać, co z niemi zrobią. W toku tej rozmowy dowiedziałam się, że zamordowanym był pan de Poissy, szlachcic z sąsiedztwa, który często polował z moim mężem, choć ja go osobiście nie znałam. Nadjechał właśnie w chwili, kiedy napadłszy kupców jadących z Kolonji, zwyczajem „chauffeurów“ torturowali ich przypiekając nogi, ażeby wydali, gdzie były umieszczone ich kapitały, z czego później rozbójnicy ciągnęli korzyści. Kiedy pan de Poissy poznał de Tourelle’a wśród bandytów, zabito go i odstawiono w nocy do zamku. Słyszałam, jak pan de Tourelle dowcipkował wyśmiewając się, w jaki troskliwy sposób wieźli ciało, ażeby się wydawało tym co ich spotykali, że odwożą drogiego sobie chorego; cytował przy tem swoje sprytne odpowiedzi na zapytania przechodzących ludzi; i to wobec leżącej z rozłożonemi rękami ofiary mordu! Wtem jeden z nich schylił się; serce we mnie ustało! lecz on podniósł tylko list, który się był wysunął z kieszeni pana de Poissy; był to list od jego żony pełen pieszczot i miłości. List ten odczytano głośno, przedrwiwając i wyśmiewając każde wyrażenie. Kiedy doszli do ustępu dotyczącego małego Maurycego, synka nieboszczyka, który z matką bawił u krewnych, zaczęli brać na fundusz pana de Tourelle, przepowiadając mu, iż niedługo i on będzie odbierał listy pełne takich banialuk. Jego cyniczna, oburzająca odpowiedź sprawiła, że nienawiść, jaką czułam dla niego, przewyższyła moją trwogę. Kiedy już byli syci brutalnej wesołości i wstrętnych żartów, zaczęli oceniać zegarek i klejnoty, rachować pieniądze, przeglądać papiery, poczem postanowiono, że zwłoki muszą być pochowane przed nadejściem brzasku. Nie zostawili go na miejscu zbrodni, z obawy, żeby go kto nie poznał i żeby śledztwo na ich trop nie naprowadziło. Zmiarkowałam z ich rozmowy, iż bardzo im o to chodziło, żeby w bliskości Les Rochers było zupełnie spokojnie, ażeby nie ściągnąć uwagi żandarmów. Naradzali się, czy zająć się pogrzebaniem zaraz, czy też wpierw udać się przez korytarz do śpiżarni zamkowej, żeby głód zaspokoić. Wytężyłam słuch i umysł z całej siły, gdyż chwilami wyrazy obijały się o moje uszy tak, że niedobrze rozumiałam ich znaczenie, chwilami musiałam się gwałtownie wstrzymywać, ażeby ich głośno nie powtarzać. Sądzę, że tylko instynkt samozachowawczy utrzymywał mnie w spokoju i przywoływał do przytomności. Teraz więc zrozumiałam, że otwiera się dla mnie jedyna szansa ratunku, obawiałam się tylko, żeby mój mąż nie poszedł przedtem do swojej sypialni i zajrzawszy przez drzwi nie spostrzegł mojej nieobecności. Odezwał się nawet, że musi iść umyć ręce (zapewne krwią splamione), ale drwiący śmiech towarzyszy powściągnął go od tego i wyszli wszyscy razem do korytarza zostawiając mnie samą w ciemności z nieboszczykiem.
Albo teraz, albo nigdy! pomyślałam sobie; a jednak nie mogłam się ruszyć. I nietyle zdrętwienie moich skurczonych członków, ile świadomość bliskości tego ciała, obezwładniała mnie w zupełności. Zdawało mi się, a dotąd nie jestem pewną czy mi się tylko zdawało, że ręka tego biedaka poruszyła się, podniosła, jakgdyby błagając litości, poczem opadła w niemej rozpaczy. Wtedy nie mogłam się powstrzymać od przeraźliwego okrzyku, i mój własny głos, mocno zmieniony przywrócił mi władzę. Odsunęłam się o ile możności jak najdalej od ciała, w obawie żeby mnie ta biedna martwa dłoń nie uchwyciła, wypełzłam z pod stołu i podniosłam się opierając o niego, nie wiedząc co dalej począć. Omdlewałam prawie, kiedy usłyszałam z poza drzwi cichy głos Amandy szepcący: „proszę pani“. Wierna ta istota czuwała, ujrzawszy tych trzech łotrów jak z korytarza przeszedłszy przez dziedziniec udali się do drugiego skrzydła zamku, i usłyszawszy mój okrzyk przyszła na palcach pod drzwi gabinetu. Jej głos dodał mi siły, poszłam jak zahipnotyzowana, kierując się dźwiękiem posłyszanego głosu, oraz słabym odblaskiem światła, wciskającego się przez szczelinę; z nadludzkim wysiłkiem, wiedząc że o życie chodzi, otworzyłam drzwi i padłam w jej objęcia, ściskając ją z całej siły, wpijając prawie palce w jej ciało. Niesyknęła nawet, lecz wziąwszy mnie w ramiona zaniosła do mojego pokoju i położyła na łóżku. Był wielki czas, gdyż całkowicie straciłam przytomność; pierwszem uczuciem, gdym ją odzyskała, była szalona trwoga, że mój mąż jest w pokoju, że się ukrył, czekając na pierwsze moje słowo, na najmniejszą oznakę, którąbym zdradziła iż jestem o czemś powiadomiona, ażeby utopić sztylet w mem sercu. Nie śmiałam się ruszyć, ani oczów otworzyć, ani nawet oddychać swobodnie. Słyszałam, że ktoś pocichu chodzi tu i tam po pokoju, lecz nie dawałam znaku życia, w przekonaniu, iż śmierć mnie czeka. Znów zaczęło mi się robić słabo, kiedy usłyszałam głos Amandy tuż koło siebie.
— Niech pani to wypije — rzekła — i uciekajmy. Wszystko już gotowe.
Uniosła mi głowę i wlała jakiś płyn w usta; czyniąc to, nie przestawała mówić jakimś dziwnie miarowym, spokojnym, nie swoim, nakazującym głosem. Powiedziała mi, że przygotowała dla mnie swoje ubranie, sama zaś przebrała się o ile okoliczności na to pozwalały; że wszystko, co zostało z kolacji, zawinęła i zabrała; wchodziła w najdrobniejsze szczegóły, lecz ani słowem nie napomknęła o strasznych powodach znaglających nas do ucieczki. Nie pytałam jej o nie, ani wtedy ani później, i nigdy potem nie poruszyłyśmy między sobą tego przeraźliwego przedmiotu. Potworną tajemnicę ukryłyśmy w głębi duszy; sądzę jednak, że Amanda musiała być w garderobie i słyszeć co się mówiło w gabinecie.
Nie śmiałam nawet wspomnieć jej o niczem, i przyjmowałam, jako rzecz naturalną przygotowania do ucieczki z tego domu krwi i mordu. Ona dawała mi zlecenia jak dziecku, a ja wykonywałam je, nie wchodząc wcale w ich przyczynę. Chodziła do okien i do drzwi przysłuchując się niespokojnie. Co do mnie, nie spuszczałam jej z oka, nie słyszałam nic w tej północnej ciszy, prócz jej ostrożnych poruszeń i bicia mojego serca. Wreszcie wzięła mnie za rękę i zaprowadziła pociemku przez salon do owego pełnego grozy korytarza, gdzie blade światło księżyca, wpadając przez głębokie framugi okien, tworzyło na podłodze plamy świetlane podobne do duchów. Szłam za nią, trzymając się jej jak ostatniej deski zbawienia, nie pytając wcale, dokąd mnie prowadzi. Przeszłyśmy obok moich bawialnych pokoi, skręcając na prawo ku tej nieznanej mi części zamku, znajdującej się na poziomie drogi; prowadziła mnie teraz wzdłuż dolnych korytarzy, do których zeszłyśmy po schodach, aż do małych otwartych drzwi, przez które wionął na nas chłodny powiew, co mnie trochę ożywiło. Drzwi te prowadziły do małej piwniczki. Był tam otwór, coś w rodzaju okna, lecz pozbawiony szyb, natomiast zakratowany żelaznemi sztabami, z których dwie były ruchome, o czem widocznie Amanda wiedziała, bo odsunęła je z łatwością, dopomagając mi do przedostania się nazewnątrz.
Przesunęłyśmy się dokoła budynku. Wtem, gdyśmy miały skręcić na samym rogu, ścisnęła mnie ostrzegawczo za rękę; jakoż po chwili doszedł moich uszu odgłos kilku głosów i uderzenia łopaty o stwardniałą ziemię.
Nie zamieniłyśmy słowa, skręciła na palcach ku drodze, szłam za nią po nieznanej ścieżce, potykając się w ciemności co chwila o kamienie. Byłam wyczerpana, równie jak i ona zapewne, lecz fizyczne cierpienie budziło mnie z odrętwienia. Nareszcie doszłyśmy do szosy.
Takie pokładałam w niej zaufanie, że nawet nie zapytałam, dokąd się udajemy, dopiero teraz, po raz pierwszy ona przemówiła.
— Od której strony tu panią przywiózł?
Wskazałam, bo nie mogłam wyrzec słowa.
Zwróciłyśmy się w przeciwną stronę, trzymając się wciąż szosy; po jakiejś godzinie skręciłyśmy w stronę góry i wdrapywałyśmy się na nią, nie dając sobie chwili wypoczynku, ażeby przed brzaskiem dnia ujść jak najdalej. Nareszcie zaczęłyśmy szukać jakiej kryjówki gdziebyśmy mogły trochę odpocząć.
Dopiero teraz odważyłyśmy się zamienić szeptem myśli. Amanda powiedziała mi, że zamknęła na klucz drzwi pomiędzy moim a jego pokojem, a także pomiędzy tym ostatnim i salonem i klucze ze sobą zabrała.
— Za dużo ma na głowie dzisiejszej nocy — mówiła — żeby się panią zajmować, przypuszcza zapewne, żeś we śnie pogrążona. Zauważą najprzód moją nieobecność, ale sądzę, że w tej chwili wiedzą już o naszej ucieczce.
Przypominam sobie, że na te słowa zaczęłam ją prosić, byśmy uciekały dalej, nie tracąc drogocennego czasu; ona jednak wcale nie zwracała uwagi na moje nalegania, tak była zajęta wyszukiwaniem kryjówki. Nie mogąc nic wynaleźć, zrozpaczone poszłyśmy dalej przed siebie. Góra osuwała się nadół i w biały dzień znalazłyśmy się w wąskiej dolinie; rączy potok płynął z boku, o jakąś milę dalej widać było wznoszące się dymy z kominów położonej tam wioski; młyn wodny obracał w bliskości swoje koło. Starając się ukrywać pod krzakami i drzewami, przesunęłyśmy się koło młyna ku sklepionemu mostowi, który łączył zapewne wioskę z młynem.
— Tu będzie dobrze — rzekła — i zeszłyśmy w zagłębienie, a wdrapawszy się na wystające kamienie, usiadłyśmy na nich schowane całkiem pod ochroną mostu. Amanda, usiadłszy nieco wyżej ode mnie, położyła moją głowę na swoich kolanach, poczem nakarmiła mnie, i sama się posiliła. Rozłożyła też swój obszerny szary płaszcz, przykrywając nas obie tak, żeby żadna jaśniejsza plama nie zdradziła naszej obecności. Siedziałyśmy w napół leżącej pozie, drżąc od zimna, rade, że przynajmniej możemy trochę wypocząć; czując przytem, że najbezpieczniej dla nas siedzieć tak bez ruchu. Do naszej kryjówki pod sklepieniem mostu nie dochodził nigdy promyk słońca, dlatego panował tam taki chłód i wilgoć, iż obawiałam się rozchorować zanim będziemy mogły stamtąd się ruszyć. W dodatku ponieważ deszcz padał, potok zasilany strumykami, sączącemi się z góry, wzbierał i zalewał kamienie.
Z chorobliwej drzemki, w którą wciąż zapadałam, budził mnie od czasu do czasu tętent koni, to ciągnących ciężary, to galopujących, przyczem wołania ludzkie zagłuszały szum wody. Nareszcie ściemniło się; musiałyśmy brnąć przez potok, którego wody dochodziły nam prawie do kolan. Nawet Amanda zaczynała tracić odwagę.
— Musimy na noc znaleźć jakie schronienie — rzekła, deszcz bowiem padał bez litości.
Nic jej na to nie odpowiedziałam, zdawało mi się, że jesteśmy na śmierć skazane, szło mi tylko o to, żeby jej nie towarzyszyło przerażające okrucieństwo ludzkie. Po chwili namysłu zaprowadziła mnie do młyna. Tak dobrze znane terkotanie koła, zapach i widok mąki pokrywającej naokoło wszystko, tak mi żywo przypomniały dawne czasy, że mi się przez chwilę wydawało, iż budzę się ze snu przykrego i że jestem w domu nad Neckarą. Amanda zastukała do drzwi; długo nam nie otwierano, nareszcie stary, słaby głos zapytał, kto stuka i czego żąda? Amanda odpowiedziała, że prosi o schronienie przed ulewą dla dwóch kobiet; staruszka odrzekła podejrzliwym głosem, że nie jest pewną, czy niema mężczyzny nazewnątrz, i że nas nie wpuści. Po jakimś czasie jednak upewniwszy się, że są tylko dwie kobiety, otworzyła ciężkie drzwi z trudem i wpuściła nas do izby. Nie była to zła kobieta, tylko obawiała się swego pana, młynarza, który jej zakazał, żeby podczas jego nieobecności wpuszczała jakiegokolwiek mężczyznę, nie była pewną, czy się również nie będzie gniewał o wpuszczenie dwu kobiet, ale przecież trudno było nawet psa wypędzić na taką pogodę. Amanda z właściwym sobie sprytem poradziła jej, żeby nikomu o naszem przybyciu nie mówiła, to tym sposobem uniknie gniewu pana; rzecz prosta, że nie o młynarza jej chodziło; rozmawiając nie traciła czasu, lecz zdjąwszy szybko ze mnie przemoknięte ubranie, rozwiesiła je wraz z płaszczem, jakim byłyśmy okryte, przy kominie, który mocno ogrzewał cały pokój, bo staruszka lubiła ciepło. Biedna ta istota ciągle do siebie mówiła, zastanawiając się nad tem, czy nie przekroczyła rozkazów swego pana; ta jej gadatliwość budziła we mnie obawę, że nie potrafi naszego przybycia utrzymać w tajemnicy. Opowiedziała też nam, że młynarz poszedł dopomóc w poszukiwaniu dziedzica, pana de Poissy, którego zamek znajdował się tuż na górze, a który w wilję dnia nie wrócił z polowania; zarządzający tedy majątkiem, w obawie czy pana nie spotkał jaki wypadek, prosił sąsiadów o przepatrywanie lasu i okolicy. Zwierzyła nam się także, że wolałaby znaleźć miejsce gospodyni w domu, gdzieby było więcej osób i służby, gdyż samotność i nadmiar pracy mocno dają jej się we znaki. Tak ciągle mówiąc to do nas, to do siebie, zasiadła do kolacji, wydzielonej widocznie tak skąpą ręką, że gdyby nawet była chciała, nie byłaby mogła nas poczęstować; na szczęście myśmy tylko potrzebowały ogrzać przy kominie nasze zgrabiałe członki. Po kolacji spać się babinie zachciało, a obawiała się zostawić nas same, dawała nam też do zrozumienia, że mogłybyśmy już sobie odejść. Deszcz i wicher srożył się jeszcze na dworze; to też prosiłyśmy, żeby nam pozwoliła zostać gdziekolwiek, byle pod dachem. Wreszcie przyszła jej świetna myśl do głowy, kazała nam wejść po drabinie na strych, który się znajdował nad połową owej kuchni, w której siedziałyśmy.. Nie było rady, trzeba było usłuchać, i znalazłyśmy się na rodzaju górki lub poddasza bez żadnej poręczy, któraby chroniła od spadnięcia na dół do kuchni. Był to strych dla służby. Była tam złożona pościel, paki, skrzynie, worki, zapasy jabłek i orzechów na zimę, paki ze starem ubraniem, połamane sprzęty i dużo innych rzeczy. Zaledwieśmy weszły, kobieta chichocząc ściągnęła drabinę, i, całkiem już bezpiecznie, usnęła, siedząc w oczekiwaniu swego pana. Rozłożyłyśmy tedy pościel i położyłyśmy się w wysuszonych ubraniach, w nadziei że się dobrze wyśpimy i nabierzemy sił na trudy dnia następnego. Cóż kiedy nie mogłam zasnąć, a miarkowałam z oddechu, że i Amanda czuwała. Przez szpary podłogi mogłyśmy widzieć, co się działo w kuchni, skąpo oświetlonej małą lampką, wiszącą na ścianie po przeciwnej stronie przy kominie.
Po jakimś czasie dały się słyszeć głosy nazewnątrz i ktoś gwałtownie zastukał do drzwi wchodowych. Starowina zerwała się i pośpieszyła otworzyć swemu panu, który wrócił widocznie nawpół pijany. Ku mojemu przerażeniu towarzyszył mu Lefebvre, równie trzeźwy i chytry jak zazwyczaj. Weszli rozmawiając i naradzając się nad czemś, ale młynarz przerwał rozmowę, ażeby nawymyślać biednej babinie za to, że pozwoliła sobie zasnąć; poczem ze złością, a nawet uderzając ją pięściami, wypchnął starowinę za drzwi, każąc jej iść do łóżka. Poczem zasiedli i zaczęli rozmawiać o tajemniczem zniknięciu pana de Poissy. Ze słów Lefebvra wniosłam, że cały dzień spędził na poszukiwaniu, a raczej na myleniu tropu poszukującym, a także na wietrzeniu, czy nas gdzie nie odnajdzie.
Aczkolwiek młynarz dzierżawił młyn od pana de Poissy i był jego podwładnym, nietrudno było poznać, że sprzyjał raczej panu de Tourelle i jego otoczeniu; domyślał się, o ile mi się zdawało, sposobu ich życia, nie wiedział jednak o ich zbrodniach; pragnął dowiedzieć się, co się stało z dziedzicem, nie podejrzewając bynajmniej Lefebvre’a o popełnione morderstwo. Mówił on ciągle, podsuwając różne domysły, podczas gdy Lefebvre nie spuszczał z niego czujnego oka; widocznie nie miał zamiaru wyznać, iż żona jego pana uciekła z jaskini rozbójników, nie wątpiłam jednak, że krwi naszej pragnie i wypatruje, czy gdzie nie odnajdzie naszych śladów.
Wreszcie podniósł się i wyszedł, a młynarz, wypuściwszy go, poszedł sam do łóżka; wtedy i my zasnęłyśmy i spałyśmy dobrze i długo.
Obudziwszy się nazajutrz, ujrzałam, jak Amanda wsparta na ręku wpatrywała się uporczywie przez szczelinę, co się dzieje w kuchni. Zwróciwszy oczy w tym kierunku, zobaczyłam młynarza i dwóch jego pomocników rozprawiających z żywością; nadstawiwszy ucha dosłyszałam, że młynarz zdziwiony tem, że staruszka nie napaliła w piecu i nie podała mu śniadania, poszedł do jej komory i zastał ją nieżywą, czy to ze starości czy też z powodu zadanych razów. Sumienie musiało trochę gryźć młynarza, bo głośno się zaklinał, że wysoko cenił gospodynię, oraz że ona często powtarzała, jak bardzo czuje się szczęśliwą w jego służbie. Terminatorzy może niekoniecznie temu wierzyli, żaden z nich jednak nie odważył się zaprzeczyć; wszyscy zadecydowali, że trzeba jak najprędzej pogrzebać zwłoki. Wyszli tedy, zostawiając nas zupełnie same na naszym strychu; po raz pierwszy ośmieliłyśmy się w tym domu zamienić ze sobą myśli, nadsłuchując wszelako, czy kto nie nadchodzi. Amanda mniej ponuro niż ja zapatrywała się na to wszystko; mówiła, że gdyby staruszka żyła, byłybyśmy musiały natychmiast uciekać, bo na pewno powiedziałaby o nas młynarzowi, ten zaś wcześniej czy później byłby doniósł tym, przed którymiśmy się ukrywały, teraz zaś mogłyśmy spokojnie odpoczywać w naszej kryjówce, dopóki pierwsze poszukiwania były w toku. Reszta zabranego pożywienia oraz zimowe owoce, przechowywane na poddaszu, mogły nasz głód zaspokoić; szło tylko o to, żeby nie zapotrzebowano czego ze strychu i żeby tam kto nie zaszedł, ale i w takim razie mogłyśmy się ukryć w ciemności za pakami. To mnie trochę uspokoiło; zapytałam wszelako, jakim sposobem się wydostaniemy, skoro schodów niema, a drabina odstawiona? Amanda mi odpowiedziała, że zrobi drabinę aż nadto wystarczającą ze sznurów, które leżały na strychu, i że będzie można nawet ją z sobą zabrać i tym sposobem nie zostawić żadnego śladu, że ktoś był tam schowany.
Przez dwa następne dni Amanda nie próżnowała; podczas nieobecności młynarza, który miał zajęcie w młynie, przeszukała wszystkie paki i skrzynie. W jednej z nich znalazła ubranie męskie, a przymierzywszy, że na nią pasuje, obcięła zupełnie włosy, kazała mi ostrzyc czarne jej brwi tuż przy skórze, a pokrajawszy na kawałki stare korki, które też znalazła między rupieciami, włożyła je sobie w usta, wypychając policzki; w ten sposób zmieniła swój wygląd i głos prawie nie do uwierzenia.
Cały ten czas ja leżałam i odpoczywałam, nie ruszając się prawie wcale, pogrążona w takiem bezmyślnem osłupieniu, że tylko z największem zajęciem przypatrywałam się jej przygotowaniom i nawet uśmiechałam się, kiedy udawało jej się zmienić kształt swojego oblicza.
Drugiego jednak dnia nie pozwoliła mi leżeć bezczynnie, i wtedy znów wpadłam w bezdenną rozpacz. Pozwoliłam jej ufarbować moje jasne włosy i oblicze odpadłemi łupinami od orzechów, pozwoliłam uczernić moje białe zęby, a nawet dla zatarcia o ile możności podobieństwa złamać ząb na przodzie. Mimo to nie miałam nadziei ujścia przed ręką mego okrutnego małżonka. Nareszcie trzeciego dnia po pogrzebie urządzono stypę, na której wszyscy się upili i z trudnością w nocy poszli do domów, młynarza zaś nieprzytomnego ludzie jego zanieśli do łóżka, poczem żartując i rozmawiając o nowej gospodyni, która miała zająć miejsce poprzedniej, wyszli zamykając drzwi, lecz nie obracając w nich klucza. Okoliczności składały się dla nas pomyślnie, Amanda wypróbowała poprzedniej nocy drabinę swojej roboty, uwiązała tak dużą pętlicę, którą się na hak zakładało, że zeszedłszy nadół łatwo było zręcznym ruchem odczepić tę drabkę i zabrać ze sobą; napakowała kosz staremi ubraniami i uwiązała go sobie na plecach, ażeby wyglądać na podróżującego piechura w towarzystwie żony, wypchała mnie, ażeby zmienić moją figurę, nie zaniedbała nawet schować ubrania, jakie przedtem miała na sobie na sam spód skrzyni, z której wyjęła męski garnitur. Tak ucharakteryzowane spuściłyśmy się ostrożnie z drabinki, odczepiły ją i wyszły pocichu na drogę, mając w kieszeni zaledwie kilkanaście franków, bośmy więcej w trwodze i pośpiechu nie mogły zabrać z zamku.
Ułożyłyśmy plan podróży, leżąc na strychu. Amanda mi powiedziała, że dlatego mnie pytała wychodząc z zamku, od której strony przyjechaliśmy, że miała przekonanie, iż pierwsze poszukiwania robione będą w kierunku niemieckiej granicy; teraz jednak, po upływie dni kilku, była tego zdania, że lepiej iść w tamtą stronę, gdzie mój akcent niemiecki mniej będzie zwracał uwagę. Coprawda to i ona mówiła normandzkim akcentem, z czego się nieraz pan de Tourelle naśmiewał. Przyjęłam skwapliwie tę propozycję i zwróciłyśmy nasze kroki ku mojej ojczyźnie, gdzie zdawało mi się, że będziemy bezpieczne pod ochroną prawa. Zapominałam, niestety, w jakich czasach żyłyśmy.
Nie będę ci nawet, córko moja, opowiadać, jakeśmy tę podróż odbywały, jak musiałyśmy walczyć z głodem, zmęczeniem, niewygodami, a bardziej jeszcze z obawą i niebezpieczeństwami. Przytoczę tu tylko dwa wypadki, jakie nas spotkały przed przybyciem do Frankfurtu.
Pierwszy z nich aczkolwiek pomyślny dla mojego bezpieczeństwa, spowodował śmierć młodej niewinnej ofiary; drugi wytłumaczy ci, dlaczego nie wróciłam do mego rodzinnego domu, jak to miałam zamiar uczynić. Nie umiem ci powiedzieć, jak podczas tej włóczęgi i niepokojów przywiązałam się do Amandy. Przychodziło mi czasem na myśl, że dlatego tak o nią dbam, że mi jest nieodzownie potrzebną, ale tak nie było. Powiedziała mi kiedyś, przerywając moje pochwały, że walczy równie o swoje jak o moje życie; wogóle jednak nie rozmawiałyśmy z sobą o niebezpieczeństwach, które nam zagrażały, a tem mniej o przeraźliwej przeszłości. O przyszłości nie śmiałyśmy marzyć; wszak nie byłyśmy nigdy pewne, czy jutra dożyjemy. Amanda wiedziała znacznie więcej niż ja o okrucieństwie bandy, do której należał pan de Tourelle.
Nieraz, kiedy zdawało się, że możemy oddychać bezpiecznie, natrafiałyśmy na ślad uporczywego za nami pościgu w rozmaitych kierunkach.

∗             ∗

Trzy tygodnie błąkałyśmy się po mniej uczęszczanych drogach, nie śmiejąc nawet zapytać, gdzie się znajdujemy, by nie posądzono nas o włóczęgostwo. Wreszcie uczułam się tak wyczerpaną, że Amanda zdecydowała się, cokolwiekby miało nastąpić, zapukać do pewnej kuźni, stojącej samotnie przy drodze. Podała się jako wędrowny krawiec, gotów do przerobienia lub naprawienia ubrania, wzamian za nocleg i łyżkę strawy dla siebie i żony. Już parę razy przedtem próbowała tego sposobu i jakoś się udawało, gdyż jako córka krawca pomagała często ojcu i znała nietylko krawiectwo, ale i zwyczaje i sposób gwizdania, po którym się fachowcy francuscy poznawali. U kowala znalazło się dużo ubrań oczekujących naprawy; przytem byli tam chciwi usłyszeć nowinki ze świata, jakie zwykli byli przynosić wędrowni rzemieślnicy.
Zasiadłszy popołudniu owego listopadowego dnia, w kuchni przy stole blisko okna, bo już zaczynało się ściemniać, Amanda z założoną nogą na nogę zajęta była reparacją ubrania, ja tuż przy niej pomagałam jej w robocie, strofowana od czasu do czasu przez mego domniemanego męża. Raptem zwróciła się do mnie i szepnęła „odwagi“. Słabo mi się zrobiło, lecz zebrałam wszystkie siły, ażeby stawić czoło niewiadomemu niebezpieczeństwu, siedząc bowiem tyłem do okna, nie wiedziałam, co nam zagraża.
Kuźnia znajdowała się w szopie obok domu, obrócona frontem do drogi. Usłyszałam, że uderzenia młota ucichły, ona zaś spostrzegła, z jakiego powodu, i truchlała o następstwa. Oto nadjechał jeździec, zeskoczył z konia, prosząc kowala, ażeby go podkuł, a podczas tej rozmowy czerwony ogień kuźni oświecił jego rysy.
Po kilku zamienionych słowach, kowal wprowadził jeźdźca do izby, w którejśmy się znajdowały.
— No, żono, kieliszek wina i coś do przegryzienia dla pana.
— Cokolwiek bądź, proszę pani, ażebym mógł wypić i przekąsić na poczekaniu, podczas gdy mi konia będą podkuwać. Śpieszę się bardzo, gdyż jeszcze dziś wieczorem muszę być w Forbach.
Amanda przed pięcioma minutami prosiła o światło, i właśnie kowalowa zapalała lampę. Jakże byłyśmy wdzięczne, że nie zrobiła tego natychmiast!
Obecnie siedziałyśmy w cieniu, udając, że szyjemy zawzięcie; lampę zaś postawiła na kominie, przy którym grzał się mój mąż. Stojąc tak, zaczął się rozglądać po izbie, a wzrok jego przesunął się po mnie i Amandzie, która pogwizdując siedziała z założoną nogą nawprost niego. Odwrócił się znów do komina zacierając ręce, poczem zjadłszy i wypiwszy, począł się niecierpliwić.
— Dobra kobieto — rzekł — powiedz mężowi, żeby się pośpieszył, a podwójnie mu zapłacę.
Wyszła spełnić jego zlecenie, on zaś odwrócił się znów w naszą stronę; Amanda nie przestawała gwizdać, on podchwytując melodję, wtórował jej czas jakiś. W tym momencie wróciła kowalowa; podszedł żywo do niej, ażeby prędzej usłyszeć odpowiedź.
— Za chwileczkę, panie, za małą chwileczkę, gwóźdź odpadł od przedniej podkowy, mój mąż go przybija, bo mógłby koń podkowę zgubić, a toby pana znów zatrzymało.
— Ma pani słuszność — odpowiedział — ale mnie bardzo się śpieszy; gdyby pani wiedziała z jakiego powodu, nie dziwiłaby się mojej niecierpliwości. Oto niegdyś szczęśliwy małżonek, dziś zdradzony i opuszczony, ścigam tę, którą tak ubóstwiałem, a która nadużywając mego zaufania uciekła zapewne do kochanka, zabierając ze sobą klejnoty, pieniądze i wszystko co jej wpadło pod rękę. Może pani coś o niej słyszała, a może tędy przechodziła? Towarzyszyła jej niegodziwa panna służąca, którą nieszczęsny sam z Paryża sprowadziłem, nie domyślając się, jaką żmiję wpuszczam do domu!
— Czyż być może! — zawołała kowalowa.
Amanda nie przestawała gwizdać, tylko nieco ciszej, żeby nie przeszkadzać rozmowie.
— Ale ja je odnajdę! — mówił dalej, a jego piękne delikatne rysy przybrały wyraz szatańskiego okrucieństwa — już jestem na ich tropie i nie spocznę, póki nie będę ich miał w ręku. Pani mnie rozumie?
Skurczył twarz sztucznym uśmiechem i oboje wyszli do kuźni, w nadziei że ich obecność przyśpieszy robotę.
Amanda wstrzymała na chwilę gwizdanie i szepnęła:
— Trzymaj się ostro, ani drgnięcia powieki, niedługo pojedzie.
Przestroga ta była na miejscu, bo już, już byłabym się z płaczem rzuciła w jej objęcia, tak byłam przerażona. Lecz przezwyciężyłam się i siedziałyśmy napozór obojętnie, ona fastrygując i gwiżdżąc, ja udając, że szyję. Było to bardzo dla nas szczęśliwie, bo on prawie w tejże chwili wrócił po swoją szpicrutę, którą zapomniał zabrać, i znów dojrzałam jego ostry, przenikliwy wzrok przeglądający wszystkie kąty izby.
Usłyszałyśmy nareszcie tętent odjeżdżającego konia; upuściłam robotę, drżąc i trzęsąc się, bo nie byłam już w stanie zapanować nad nerwami. Amanda powiedziała powracającej żonie kowala, że byłam zziębnięta z niewyspania i przemęczenia; kobiecina miała dobre serce, zachęciła mnie, żebym sobie wypoczęła i ogrzała się przy kominie, sama zaś zajęła się przygotowaniem sutszej niż zwykle kolacji z powodu naszej obecności i szczodrobliwości pana de Tourelle. Dała mi się napić trochę jabłecznika, co mi dobrze zrobiło; mimo bowiem uprzednich napominań Amandy, żebym w każdej okoliczności zachowywała zimną krew, mimo jej ostrzegawczych spojrzeń, nie mogłam odzyskać równowagi. Dla pokrycia mojego pomieszania Amanda przestała gwizdać i zaczęła rozmawiać z gospodynią, tak że rozgadały się na dobre, kiedy przyszedł kowal. Zaczął odrazu wychwalać pięknego i hojnego pana; i on i jego żona współczuli gorąco nieszczęściu, jakie go spotkało; życzyli, żeby mógł jak najprędzej schwytać niegodziwą małżonkę, i ukarać tak, jak na to zasługiwała. Potem rozmowa przeszła na temat tajemniczej bandy rozbójników tak zwanych „chauffeurów“ czyli przypalaczy, którzy pod wodzą Schinderhanna grasowali na całem wybrzeżu Renu; opowiadali o ich okrucieństwach i wymieniali takie szczegóły ich przeróżnych zbrodni, że wprost włosy stawały na głowie. Nawet Amandzie zamarł dech w piersiach, zbladła, źrenice jej się rozszerzyły, jeszcze jedna taka historja, a byłaby zemdlała. Spostrzegłszy, że patrzy na mnie, błagając pomocy, nabrałam energji i wstawszy przeprosiłam bardzo gospodarstwa, mówiąc, że mąż i ja, tak jesteśmy znużeni niewywczasem i męczącą podróżą, że bardzo byliśmy radzi położyć się do łóżka; dodałam że nazajutrz wstaniemy bardzo rano, ażeby wykończyć powierzoną nam robotę. Kowalowa poparła mój wniosek, a jej mąż dodał, że musielibyśmy być bardzo rannemi ptakami, gdybyśmy przed nim byli na nogach.
Wypoczynek nocny wrócił nam siły, wstałyśmy raniutko i wykończyły robotę; a po spożyciu obfitego śniadania, musiałyśmy puścić się w dalszą drogę. Wiedziałyśmy, że należy nam ominąć Forbach i że to miasto leży pomiędzy nami a krajem, do którego dążymy. Przez dwa dni kołowałyśmy i powróciły, o ile mi się zdaje na drogę do Forbach tylko o jakąś milę bliżej niż od kuźni. Obawiając się pytać o drogę, nie wiedziałyśmy, gdzie się znajdujemy. Pewnego wieczoru natrafiłyśmy na małe miasteczko, z dużą oberżą w środku głównej ulicy; zdawało nam się, iż będziemy bezpieczniejsze w mieście, niż w wiejskiem osamotnieniu. Parę dni przedtem sprzedałyśmy mój pierścionek wędrownemu jubilerowi, który zbyt był kontent, że nabywa go za połowę ceny, ażeby się wypytać, jakim sposobem klejnot ten dostał się w ręce ubogiego krawca. Miałyśmy przeto trochę pieniędzy i postanowiłyśmy przenocować w tej oberży i wywiedzieć się trochę, gdzie jesteśmy, ażeby udać się nazajutrz we właściwym kierunku.
Ugodziwszy się z gospodarzem o mały pokoik w podwórzu nad stajniami, zasiadłyśmy w najciemniejszym kąciku sali jadalnej, ażeby spożyć kolację, gdyż byłyśmy bardzo głodne. Jadłyśmy pośpiesznie, w połowie jednak naszego posiłku zatoczył się przed bramę dyliżans, wysypali się z niego podróżni i większość z nich zaległa jadalnię, w której siedziałyśmy skurczone i drżące. Pomiędzy podróżnymi znajdowała się młoda jasnowłosa pani, z towarzyszącą jej starszą francuską służącą. Znalazłszy się w ogólnej izbie, pełnej ludzi i niezbyt przyjemnych zapachów, cofnęła się i poprosiła, ażeby jej dano prywatny apartament. Mówiła po francusku nieco niemieckim akcentem. Po jej odejściu dowiedziałyśmy się z dosłyszanych rozmów, kpinkowatych uwag i docinków, iż pani ta starała się jadąc, może z nieśmiałości, a jak sądzono z dumy, unikać swoich współtowarzyszy, czem ich na siebie oburzyła. Amanda zrobiła pocichu uwagę, że włosy tej pani były zupełnie tej barwy co moje, które obciąwszy spaliła w owym młynie, podczas jednej ze swoich wycieczek po drabinie do kuchni.
Zaledwieśmy zjadły, wysunęłyśmy się pocichu z sali, zostawiając tam hałaśliwe towarzystwo przy kolacji. Przeszłyśmy przez podwórko i pożyczywszy latarki od stajennego, wdrapałyśmy się ze stajni po drabinie, innego bowiem wejścia nie było, do naszej izdebki. Byłyśmy bardzo znużone, to też zasnęłyśmy natychmiast. Obudził mnie hałas w stajni... po chwili zbudziłam Amandę, kładąc jej rękę na ustach, ażeby nie krzyknęła. Tam na dole rozmawiał mój mąż ze stajennym, dając mu rozkazy, tyczące jego wierzchowca. Poznałyśmy doskonale głos jego i nie śmiałyśmy nawet głośniej oddychać. Po pięciu minutach opuścił stajnię, i podsunąwszy się pocichu pod okienko, ujrzałyśmy, jak przeszedł podwórko i wszedł do oberży. Zaczęłyśmy się naradzać co uczynić, obawiałyśmy się opuścić naszą izdebkę, żeby nie zwrócić uwagi, a chciałyśmy uciekać. Tymczasem stajenny wyszedł, zamykając na klucz stajnię.
— Musimy próbować wydostać się przez okno... a może lepiej byłoby nie ruszać się wcale — zauważyła Amanda.
Po namyśle przyszła rozwaga. Wzbudziłybyśmy stanowczo podejrzenie, uciekając, nie zapłaciwszy nawet rachunku; a żeśmy musiały iść piechotą, łatwo nas było dogonić. Usiadłyśmy tedy na krawędzi łóżka szepcąc i przyciskając się do siebie z przerażenia; a tam na dole bawiono się ochoczo i wybuchy śmiechu dochodziły naszych uszu. Wkońcu towarzystwo się rozeszło, widziałyśmy przez okno światła, przesuwające się po schodach, i wszyscy udali się na spoczynek do swoich pokoi.
Wsunęłyśmy się do łóżka, tuląc się do siebie i nasłuchując, czy nie usłyszymy jakiego szmeru, zwiastującego nam chwilę śmierci; czułyśmy bowiem, że on był na naszym tropie. W głębokiej ciszy nocy nad samem ranem dosłyszałyśmy ciche tajemnicze kroki, skradające się przez podwórze. Klucz przekręcono i ktoś wsunął się do stajni, można powiedzieć, żeśmy to raczej odczuły, niż usłyszały. Koń poruszył się, uderzył kopytem o podłogę, poczem zarżał poznawszy swego pana. Ten cmoknął nań zcicha, odwiązał i wyprowadził wierzchowca na podwórze. Amanda skoczyła jak kot ku oknu, wyjrzała, lecz nie wyrzekła słowa; usłyszałyśmy, jak otwierano ostrożnie bramę, potem chwila ciszy, podczas której jeździec dosiadł konia, i uszu naszych doszedł oddalający się tętent.
Dopiero gdy odgłos ten ustał w oddaleniu, Amanda wróciła do mnie, mówiąc:
— Tak, to był on, ale już odjechał.
Wtedy drżące jeszcze z przerażenia, położyłyśmy się napowrót do łóżka i spałyśmy aż do późnej godziny. Zbudził nas dopiero odgłos przyśpieszonych kroków i pomieszanych głosów; zdawało się, że wszyscy są zaniepokojeni jakiemś zdarzeniem.
Zerwałyśmy się i ubrały czem prędzej i zeszedłszy do stajni upewniłyśmy się jednym rzutem oka, czy niema jego w zgromadzonym na podwórzu tłumie.
Zaledwie nas ujrzano, przyskoczyło do nas kilka osób.
— Czy wiecie? Czy słyszeliście? Ta biedna młoda pani... pójdźcie zobaczyć!
I zostałyśmy mimowoli wciągnięte przez podwórze do oberży, tam tłum nas prawie wniósł na wielkie schody do pokoju, gdzie na łóżku leżała blada i nieruchoma postać młodej, pięknej pani. Przy niej stała Francuzka, płacząc i zawodząc.
— Ach moja pani, gdybyś mi była pozwoliła zostać ze sobą! Ach! Cóż pan baron powie!
I tak dalej lamentowała. Nieszczęście to zostało dopiero co odkryte, przypuszczano bowiem, że baronowa, zmęczona podróżą, spoczywa długo. Oberżysta posłał po chirurga, sam zaś starał się utrzymać porządek, popijając dla animuszu wódeczkę i częstując nią gości, którzy tłoczyli się narówni ze służbą.
Nareszcie przybył chirurg i wszyscy cofnęli się trochę, żeby mu zostawić miejsce.
— Ta pani — objaśniał gospodarz — przyjechała wczoraj wieczorem dyliżansem ze swoją służącą; widocznie musiała być wielką damą, bo zażądała prócz sypialni oddzielnego bawialnego pokoju.
— To była pani baronowa von Roeder — oświadczyła Francuzka.
— Trudno ją było zadowolić, tak była wymagająca pod względem kolacji. Wprawdzie zmęczona podróżą, ale zdrowa zupełnie położyła się do łóżka. Służąca opuściła pokój...
— Prosiłam, żeby mi pozwoliła zostać z sobą w tej nieznanej nam oberży, ale nie zgodziła się na to, to była wielka arystokratka — wtrąciła Francuzka.
— No i nocowała z moją służbą — kończył oberżysta. — Zrana sądziliśmy, że pani zaspała, ale kiedy do 11-ej nie dała znaku życia, kazałem pannie służącej otworzyć drzwi moim drugim kluczem i zajrzeć do pokoju.
— Drzwi nie były zamknięte na klucz, tylko na klamkę, i znalazłam ją umarłą, bo wszak ona nie żyje? Z twarzą na poduszkach z pięknemi włosami rozrzuconemi w nieładzie; nie pozwalała mi nigdy wiązać ich na noc, mówiąc, że ją głowa od tego boli. Takie cudne włosy! — mówiła służąca, podnosząc złoty splot do góry.
Przypomniałam sobie słowa, jakie wyrzekła wieczorem Amanda, i do niej się przytuliłam.
Tymczasem lekarz badał ciało, włożywszy rękę pod kołdrę, której dotąd gospodarz nie pozwolił ruszyć. Niebawem wyciągnął rękę całą zakrwawioną, trzymając w niej krótki sztylet z przywiązaną doń kartką.
— Tu popełniono zbrodnię — rzekł — ta pani została zamordowana, sztylet tkwił w sercu ofiary.
Włożywszy okulary, z trudem przeczytał nakreślone słowa na mocno zakrwawionym papierze:

Numéro Un.
Comment les Chauffeurs se vengent[2].
— Pójdźmy — szepnęłam do Amandy — uciekajmy z tego strasznego miejsca.

— Lepiej — odrzekła — żebyśmy się trochę zatrzymały.
Wszyscy jednogłośnie orzekli, że nikt inny nie mógł być mordercą, tylko ów pan, który przyjechał konno i wszedł do sali jadalnej zaraz potem, kiedyśmy ją opuściły; wszyscy podróżni rozmawiali wtedy o młodej jasnowłosej pani, której postępowanie krytykowano; ów jegomość interesował się mocno tą panią, wypytywał skwapliwie o wszystkie szczegóły jej dotyczące, i dopiero dowiedziawszy się o nich oświadczył, że ważny interes zmusza go do wyruszenia o brzasku w dalszą podróż, zapłacił zatem rachunek i otrzymał klucze od stajni i bramy, ażeby nikogo nie budzić. Słowem jeszcze przed nadejściem policji, po którą lekarz posłał, powszechnie uznano go za mordercę; cóż, kiedy słowa wyryte na karteczce wszystkim zmroziły krew w żyłach. Les Chauffeurs! Kimże oni byli? nikt ich nie znał, ktoś z ich bandy mógł się znajdować pomiędzy publicznością i zanotować ofiarę nowej pomsty. W Niemczech mało słyszałam o tej potwornej bandzie, w Karlsruhe opowiadano o niej, ale słuchałam tak, jak się słucha bajki o ludożercach. Tu jednak w ich ojczyźnie, poznałam dopiero w całej pełni trwogę, jaką wzbudzali. Nikt nie chciał przeciwko nim świadczyć, nawet agent policyjny cofnął się przed wypełnieniem swego obowiązku. Jakże się dziwić, nawet my, któreśmy mogły dostarczyć wyczerpujących i druzgocących wiadomości o sprawcy morderstwa, nie śmiałyśmy ust otworzyć i udawałyśmy, że o niczem nie wiemy. Czyż mogłyśmy biedne, samotne, zgnębione i przerażone kobiety, walczyć przeciw tym, przed którymi wszyscy drżeli, a których zemsta i tak nas ścigała, czego dowodem martwe ciało biednej ofiary, którą za mnie wzięto.
Wkońcu Amanda podeszła do gospodarza i zupełnie otwarcie prosiła o pozwolenie opuszczenia oberży, co też jej dozwolono; zapłaciwszy tedy rachunek, puściłyśmy się w drogę i w kilka dni później byłyśmy po drugiej stronie Renu w Niemczech, kierując się ku Frankfurtowi. W dalszym jednak ciągu nie zmieniałyśmy przebrania i Amanda zarabiała trudniąc się krawiectwem.
W drodze spotkałyśmy podróżującego młodego czeladnika z Heidelberga, którego dawniej znałam; on mnie nie poznał, z czego byłam rada; zapytałam się go, udając obojętność, jak się miewa stary młynarz. Odpowiedział mi, że już nie żyje. Tak tedy sprawdziły się najgorsze moje przeczucia, spowodowane długiem milczeniem. Ostatnia deska ratunku usuwała się z pod nóg; nie dalej, jak tegoż samego dnia zapewniałam Amandę, że w domu ojca znajdzie spokój, wygody i bezpieczeństwo na resztę dni swoich, gdyż wdzięczność za wyświadczone mi przysługi nie będzie miała granic. Wszystko to obiecywałam w szczerości serca Amandzie, a sobie jeszcze więcej, gdyż spodziewałam się znaleźć opiekę, radę i ukojenie przy rodzicielskiem sercu; a to serce już nie biło i już nigdy nie miałam ujrzeć mojego drogiego ojca!
Opuściłam śpiesznie izbę, w której usłyszałam tę wieść hiobową; po jakimś czasie Amanda przyszła za mną i zaczęła mnie pocieszać jak umiała. Powoli dodawała różne szczegóły, jakich się dowiedziała z dalszej rozmowy z heidelberczykiem. Otóż brat mój z żoną mieszkał dalej w starym młynie, ale jak mówił, Babetta całkiem opanowała męża, który patrzał na świat tylko jej oczyma. W ostatnich czasach dużo w Heidelbergu chodziło plotek o bliskiej zażyłości Babetty z pewnym wielkim panem francuskim, który się zjawił we młynie. Był to podobno małżonek siostry młynarza; jak opowiadał, żona zdradziła go haniebnie, postąpiła z nim niegodnie. Nie był to chyba powód dla Babetty aby się z nim zaprzyjaźnić; tem niemniej wszędzie się z nim afiszowała, a nawet gdy już opuścił Heidelberg, korespondowała z nim ciągle, o czem ów czeladnik doskonale był powiadomiony. Brat mój zaś podobno tak był zmartwionym śmiercią ojca i przewrotnością siostry, że zupełnie głowę stracił i nie orjentował się w postępowaniu żony.
— To dowodzi — ciągnęła dalej Amanda — że pan de Tourelle przypuszczał, iż pani wróci do swego rodzinnego gniazda, i tam się udał, a nie zastawszy jej w młynie, zapewnił sobie na wszelki wypadek donosicielkę, któraby go w danym razie o pani powrocie powiadomiła. O ile pani mi mówiła, jej bratowa nigdy jej nie lubiła, a podłe oszczerstwo, rzucone umyślnie przez pana de Tourelle, nie poprawiło sprawy. Widocznie wracał on stamtąd, kiedyśmy go spotkały niedaleko od Forbach i posłyszawszy o niemieckiej jasnowłosej pani, podróżującej w towarzystwie francuskiej służącej, sądził że to my jesteśmy i podążył ich śladami. Obecnie, o ile zechce pani iść za moją radą, a mam nadzieję, moje drogie dziecko, że mi zawierzysz, — dodała porzucając ton pełen szacunku, z jakim zwykle do mnie się odzywała — to udamy się do Frankfurtu, który, jak mi mówiłaś, jest wielkiem miastem, i tam przynajmniej na czas jakiś zgubimy się w tłumie. Będziemy nadal uchodzić za męża i żonę, najmę małe mieszkanko, będziesz siedziała w domu i zajmowała się gospodarstwem, ja zaś jako silniejsza i czujniejsza będę dalej zarabiała na chleb rzemiosłem mego ojca.
Lepszą radę trudno było znaleźć; najęłyśmy dwa małe umeblowane pokoiki na szóstem piętrze w jednej z podrzędniejszych ulic Frankfurtu. Do pierwszego z nich nie dochodziło wcale światło dzienne, gdyż nie posiadał okna i lampka wciąż musiała się tam palić. Sypialny pokoik, aczkolwiek jeszcze mniejszy, miał okno, więc był trochę weselszy. I tak komorne tych dwóch nędznych pokoi przechodziło naszą możność; pieniądze otrzymane za pierścionek rozeszły się już były prawie zupełnie, a słaba była nadzieja, żeby Amanda nie znając nikogo i mówiąc li tylko po francusku, językiem znienawidzonym przez tubylców, mogła łatwo znaleźć zarobek. Jednakowoż nam się poszczęściło, tak że nawet odłożyłyśmy cośkolwiek na czas mego rozwiązania. Ja nie ruszałam się z domu, Amanda nie władając niemieckim, nie robiła też żadnych znajomości, oprócz najkonieczniejszych.
Nareszcie przyszło na świat moje dziecko, moje biedne, gorzej niż pozbawione ojca dziecko! Uprosiłam Boga, żeby to nie był chłopiec, bo obawiałam się żeby nie odziedziczył dzikiej zwierzęcej natury swojego ojca. Córeczka zato była moją własną, lecz nie wyłącznie moją, gdyż wierna Amanda wprost szalała za dzieckiem i więcej je pieściła niż rodzona matka.
Musiałyśmy poprzestać na pomocy sąsiedniej akuszerki; odwiedzała nas często, przynosząc zazwyczaj jakieś ploteczki związane najczęściej z jej zawodem. Pewnego razu zaczęła mi opowiadać o tem, że córka jej służyła za pomywaczkę u wielkiej pięknej pani, żony również urodziwego męża. Nieszczęścia jednak nawiedzają równie bogate pałace, jak ubogie chatki, niewiadomo w jaki sposób pan baron von Roeden musiał na siebie ściągnąć pomstę „Chauffeurów“, gdyż kilka miesięcy temu pani baronowa, jadąc odwiedzić swoich krewnych w Alzacji, została w łóżku swojem zasztyletowana podczas noclegu w przydrożnej oberży.
— Czy pani o tem nie słyszała? Wszak to było ogłoszone we wszystkich gazetach; opowiadano nawet, że na całej drodze do Lugdunu rozlepione były plakaty ofiarujące bardzo sutą nagrodę temu, któryby baronowi von Roeden dostarczył wskazówki o mordercy jego żony. Niema wszelako nadziei, żeby mu kto w tem dopomógł, gdyż wszyscy żyli pod terorem „Chauffeurów“; wszak mówią, że liczą się oni na setki i że są pomiędzy nimi ubodzy kmiotkowie ale i bardzo bogaci szlachcice; że są związani strasznemi przysięgami zabijania każdego, któryby się odważył przeciwko nim świadczyć. Zatem nawet ci, którzy nie przypłacili życiem zadawanych im w celu wydobycia skarbów okrutnych tortur, nie mieli odwagi poznania ich w sądzie; wiedzieli bowiem, że jeśli jednego „Chauffeura“ stracą, stu innych pomści śmierć towarzysza.
Powtórzyłam to Amandzie, i znów żyłyśmy w śmiertelnym strachu, że pan de Tourelle, lub Lefebvre, dowiedziawszy się o swojej pomyłce, zacznie nas napowrót poszukiwać.
Ta obawa wpłynęła ujemnie na moje zdrowie. Miałyśmy za mało pieniędzy, ażeby sobie pozwolić na wezwanie znanego specjalisty, ale Amanda robiła jakieś reparacje u młodego lekarza i uprosiła go, żeby mnie odwiedził. Był on prawie równie jak my ubogim, lecz zdolnym lekarzem i bardzo dobrym człowiekiem. Badał mnie i leczył nader troskliwie; powiedział Amandzie, że musiałam przejść jakieś straszne wstrząśnienie, z którego mój system nerwowy nigdy się nie wyleczy. Niedługo wymienię nazwisko tego doktora, a wtedy zdasz sobie, moja córko, lepiej sprawę z jego szlachetnego charakteru, niż ja to potrafię opisać.
Po jakimś czasie o tyle doszłam do sił, że mogłam się zająć domowem gospodarstwem, resztę zaś czasu spędzałam w oknie na poddaszu, wygrzewając się z dzieckiem na słońcu, obawiałam się bowiem ruszyć z domu. Aczkolwiek chodziłam w tem samem przebraniu, aczkolwiek czerniłam dalej twarz i włosy ekstraktem z obierzyn orzechowych, lecz trwoga, w której od tak dawna żyłam, tak mnie opanowała, iż mimo próśb i nakazów tak doktora, jak Amandy, nie mogłam się przezwyciężyć do wejścia między ludzi.
Pewnego dnia Amanda wróciła z roboty z różnemi dobremi i mniej dobremi wiadomościami. Majster, który ją zatrudniał, wysyłał ją z kilkoma czeladnikami na drugi koniec miasta.
Zakładano tam nowy prywatny teatr i było dużo roboty z przygotowaniem kostjumów, a że było to bardzo daleko od centrum miasta, przeto krawcy mieli tam zamieszkać aż do pierwszego przedstawienia. Zarobek zato miał być podwójny.
Drugą nowiną było, iż spotkała przypadkiem na ulicy owego wędrownego jubilera, któremu sprzedałyśmy pierścionek. Był to klejnot niezwykły, dany mi niegdyś przez pana de Tourelle; obawiałyśmy się już wtedy, żeby nie naprowadził na nasze ślady; ale cóż miałyśmy zrobić, będąc bez grosza. Otóż zdawało się Amandzie, że on ją poznał i że jakiś złowrogi blask zaświecił w jego oczach; utwierdziła się w tem mniemaniu, spostrzegłszy, że ów człowiek idzie za nią, po drugiej stronie ulicy.
Korzystając jednak z lepszej znajomości miasta i z zapadającego zmroku, zmyliła jego ślady. W każdym razie uważałyśmy, że dobrze, iż już nazajutrz rano oddali się na pewien czas z okolicy, w której nastąpiło to spotkanie. Amanda przyniosła z sobą dużo zapasów i błagała, żebym się nie ruszała z domu, zapominając, że nigdy nawet ze schodów nie schodziłam; lecz moja biedna, wierna, poczciwa Amanda dziwnie była poruszoną tej nocy, ciągle wspominała umarłych, co bywa złą przepowiednią dla żywych. Ciebie, moja córko, boć to ciebie wyniosłam w łonie z domu twego ojca (po raz pierwszy daję mu ten tytuł i tylko raz jeszcze go użyję) ciebie mówię, która byłaś naszą jedyną pociechą, obcałowywała tak, iż wcale się oderwać od ciebie nie mogła... wkońcu wyszła.
Tak przeszły dwa dni; trzeciego dnia wieczorem siedziałam obok ciebie, uśpionej w twojej poduszce, kiedy usłyszałam na schodach kroki. Zmierzały ku naszemu mieszkanku, gdyż nikt więcej na tem piętrze nie mieszkał; ktoś zastukał... Przerażona wstrzymałam oddech; ktoś jednak przemówił, i poznałam głos doktora Vossa. Wtedy podeszłam do drzwi i odezwałam się.
— Czy pan sam? — zapytałam pocichu.
— Tak jest — odrzekł jeszcze ciszej — niech mnie pani wpuści.
Uczyniłam to, a on z większym jeszcze pośpiechem drzwi zamknął i zaryglował; poczem zwolna, ostrożnie przygotowując mnie na ten cios, powiedział straszną wiadomość. Przybywał prosto ze szpitala, położonego na drugim końcu Frankfurtu. Byłby przyszedł wcześniej, ale umyślnie zbaczał, w obawie żeby go kto nie wytropił. Wracał od łoża śmierci Amandy. Sprawdziły się aż nadto jej obawy, spowodowane spotkaniem jubilera. Zrana tegoż dnia wysłano ją na miasto po sprawunki, musiała być śledzoną i w powrotnej drodze pomiędzy ułożonemi balami nowobudującego się domu znaleźli ją robotnicy śmiertelnie ranną ze sztyletem w piersi i kartką, taką samą, różniącą się tylko tem, że numer pierwszy był podkreślony, ażeby zwrócić uwagę, iż wiedziano o popełnionej omyłce.

Numéro Un.
Comment les Chauffeurs se vengent[3]

Podnieśli ją i wnieśli do domu udzielając pierwszego ratunku, dopóki nie odzyskała przytomności, ale nawet wtedy ta wierna, droga przyjaciółka i siostra, nie chciała ze względu na moje bezpieczeństwo wyjawić swojego adresu, o którym żaden z jej współpracowników nie wiedział. Życie ulatywało, zaniesiono ją tedy do najbliższego szpitala, gdzie naturalnie przekonano się, iż jest kobietą; ale szczęśliwie dla niej i dla mnie dyżurnym lekarzem był właśnie znany nam doktór Voss. Podczas gdy posłano po księdza, którego zażądała, zwierzyła w kilku słowach doktorowi nasze położenie. Podczas bytności spowiednika umarła.
Opowiedział mi to z wielkiemi ostrożnościami, pocieszając jak umiał, dopiero późnym wieczorem mnie opuścił, w ciągłej obawie, czy go kto nie śledzi. Tym razem jednak obawy były płonne; przytem, jak mi później opowiedział, baron von Roeder, dowiedziawszy się o zabójstwie tak zupełnie przypominającem mord żony, zarządził taki pościg za mordercami, że aczkolwiek ich nie przyłapano, zmuszono przecież do ucieczki z tych okolic, przynajmniej na jakiś okres czasu.
Trudno mi opowiedzieć ci, jakiemi argumentami doktór Voss, dzieląc się ze mną swoim z początku skromnym zarobkiem, skłonił mnie do zostania jego żoną. Tak jest, jego żoną, gdyż przeszliśmy przez ceremonję kościelną, tak bardzo w owych czasach lekceważoną. Prawda, nie staraliśmy się o rozwód, który byłoby się łatwo otrzymało, zważywszy, że ja byłam protestantką, pan de Tourelle zaś utrzymywał, iż jest kalwinem, lecz czy podobna było wzywać tak strasznego człowieka przed sąd konsystorski?
Zabrał mnie i moje dziecko do domu zupełnie pokryjomu i żyłam tam, nie wychodząc wcale na świat Boży. Aczkolwiek mój mąż nie życzył sobie, żebym po wyblaknięciu farby znów jej używała, okazało się, że i tak niktby mnie nie byłby mógł poznać, gdyż moje złote włosy stały się siwemi, a biała płeć tak szarą, że mała ilość osób, które mnie widywały, przezwały mnie „szarą kobietą“. Znano mnie tylko jako panią Voss wdowę, z którą się doktór ożenił, aczkolwiek była znacznie od niego starszą.
Nadał ci swoje nazwisko i dotąd nie wiedziałaś, że nie jesteś córką, nie czułaś też nigdy braku ojcowskiego serca, dopóki żył ten nasz drogi przyjaciel. Jeszcze jeden, jedyny raz doznałam uczucia dawnej trwogi. Nie pamiętam już z jakiej przyczyny, wbrew memu zwyczajowi, podeszłam do okna mojego pokoju, ażeby je otworzyć. Wyjrzawszy na ulicę spostrzegłam po przeciwnej stronie na trotuarze pana de Tourelle, zawsze tak samo młodego, wesołego i wykwintnego jak dawniej. Na odgłos otwieranego okna spojrzał w górę... ujrzał starą siwą kobietę i choć nasze oczy spotkały się, nie poznał mnie, a jednak posiadał sokoli wzrok i minęło zaledwie trzy lata, odkąd się rozstaliśmy.
Opowiedziałam o tem panu Vossowi po jego powrocie do domu; starał się mnie uspokoić, lecz widok pana de Tourelle tak wstrząsnął mojemi nerwami, że przez kilka miesięcy nie mogłam przyjść do siebie.
Zobaczyłam go raz jeszcze... umarłego. Baronowi von Roeder udało się wkońcu osaczyć i schwytać jego i Lefebvra na uczynku jakiejś nowej zbrodni. Pan Voss wiedział o ich zaaresztowaniu i skazaniu na śmierć, lecz nic mi o tem nie mówił; dopiero któregoś dnia prosił mnie na wszystko, żebym mu towarzyszyła i zawiózł mnie gdzieś daleko; przeprowadził przez bramę więzienną na zamknięty dziedziniec. Tam ubrani i ułożeni w trumnach tak, że nie widać było śladów ścięcia, leżeli pan de Tourelle i kilku jego towarzyszy znanych mi z Les Rochers.
Przekonawszy mnie w ten sposób o śmierci moich prześladowców mąż mój starał się mnie nakłonić do mniej odosobnionego sposobu życia; ulegałam czasem jego prośbom, lecz widział, że mnie to tak wiele kosztowało, iż wkońcu dał za wygranę.
Znasz resztę, wiesz, jak gorzko opłakiwałyśmy tego drogiego męża i ojca, bo zawsze go za takiego uważaj, moje dziecko! Nigdy nie byłabym ci zrobiła tego wyznania, gdyby nie to, że dopiero wczoraj powiedział mi ten, którego poznałaś i pokochałaś jako pana M. Lebruna, francuskiego artystę, iż jego prawdziwem nazwiskiem ukrytem z obawy przed rewolucjonistami jest Maurycy de Poissy.


KONIEC.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku, brak części zdania. W oryginale według The Project Gutenberg: The hours were later, the coffee was weaker in the morning, the pottage was weaker, the boiled beef less relieved by other diet, the dresses finer, the evening engagements constant.
  2. Numer pierwszy. Tak się mszczą Przypalacze.
  3. Numer pierwszy. Tak się mszczą Przypalacze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Elizabeth Gaskell i tłumacza: Anonimowy.