Opowieść o dwóch miastach/Księga trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Podtytuł Księga trzecia
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAROL DICKENS
OPOWIEŚĆ O DWÓCH
MIASTACH




WARSZAWA 1936

WYDAWNICTWO J. PRZEWORSKIEGO







KSIĘGA TRZECIA.
SZLAK BURZY

Rozdział pierwszy.
Do tajemnej.

Wolno posuwał się naprzód podróżny, który jesienią roku tysiącznego siedemsetnego dziewięćdziesiątego drugiego jechał z Anglji do Paryża. Złe drogi, złe ekwipaże i złe konie dostatecznie utrudniałyby mu podróż, gdyby na tronie francuskim zasiadał jeszcze w całym swym majestacie nieszczęsny obalony król. Ale te zmienne czasy nastręczały inne jeszcze przeszkody. Każda brama miasta i każda rogatka strzeżona była przez gromadę obywateli patrjotów, których narodowe muszkiety każdej chwili gotowe były do strzału, a którzy zatrzymywali każdego wyjeżdżającego i wjeżdżającego, zadawali mu krzyżowe pytania, przeglądali papiery, szukali w swoich spisach, kazali zawracać, pozwalali jechać dalej lub czekać — zależnie od tego, co ich kapryśny sąd i wyobraźnia uważały za najlepsze dla młodej Republiki, Jednej i Niepodzielnej, dla Republiki Równości, Braterstwa, Wolności albo Śmierci.
Zaledwie kilka mil francuskich ujechał Karol Darnay, a już zrozumiał, że nie przyświeca mu najlżejsza nadzieja powrotu temi samemi drogami, dopóki w Paryżu nie uznany zostanie za dobrego obywatela. Cokolwiek go teraz spotka — musi jechać dalej. Wiedział, że każda wioszczyna, którą zostawia za sobą, każda rogatka, która zamyka się za nim, jest jeszcze jedną parą żelaznych podwoi w liczbie tych, jakie wzniesiono między nim i Anglją. Powszechna podejrzliwość otaczała Karola tak zwartem kołem, że gdyby schwytano go w sieć, lub gdyby kazano mu odbywać dalszą podróż w klatce, nie mógłby dotkliwiej odczuwać braku wolności.
Ta powszechna podejrzliwość nietylko zatrzymywała go na drogach po dwadzieścia razy między jedną zmianą koni a drugą, ale opóźniała jego podróż dwadzieścia razy na dzień. To jechano za nim i zatrzymywano go, by zawrócił. To wyprzedzano go i zatrzymywano na przedzie. To jechano przy nim, żeby go mieć na oku. Kilka dni już trwała podróż po Francji. Pewnego wieczora Karol Darnay zatrzymał się na nocleg w małem miasteczku, wciąż jeszcze bardzo daleko od Paryża.
Jedynie temu, że pokazywał list nieszczęsnego Gabelle, pisany z więzienia Abbaye, zawdzięczał, że puszczono go aż tak daleko. Przy wjeździe jednak do tego miasteczka natrafił na szczególne trudności i doznał wrażenia, że podróż dobiega kulminacyjnego punktu. Zdziwił się więc tylko tyle, ile zdziwić się musi człowiek, gdy w nocy budzą go w oberży, w której umieszczono go aż do rana.
Zbudził go miejscowy, lękliwy funkcjonariusz i trzech uzbrojonych patrjotów w czerwonych czapach na głowach i z fajkami w zębach. Usiedli na jego łóżku.
„Emigrancie“, powiedział funkcjonariusz. „Wysyłam cię pod eskortą do Paryża“
„Obywatelu! Nie pragnę niczego więcej, jak dostać się do Paryża, ale wolałbym jechać bez eskorty“.
„Milcz!“ zawołał patrjota w czerwonej czapie, uderzając kolbą muszkietu o kołdrę. „Cicho, arystokrato!“
„Patrjota ma słuszność“, powiedział lękliwy funkcjonariusz. „Jesteś arystokratą, musisz jechać pod eskortą i zapłacić za nią“.
„Nie mam wyboru“, powiedział Karol Darnay.
„Wyboru! Posłuchajcie co on gada!“ zawołał ten sam posępny patrjota w czerwonej czapie. „Jak gdyby to już nie była łaska, że go ochronią przed latarnią!“
„Patrjota zawsze ma słuszność“, powiedział lękliwy funkcjonariusz. „Wstawaj i ubieraj się, emigrancie!“
Darnay zrobił co mu kazano. Zaprowadzono go z powrotem do strażnicy, gdzie kilku patrjotów piło, paliło i drzemało przy ogniu. Tu zapłacił słono za eskortę i natychmiast wyruszono po grząskim, bardzo grząskim gościńcu, o godzinie trzeciej nad ranem.
Eskortę stanowiło dwóch patrjotów w czerwonych czapach z trójkolorowemi kokardami, uzbrojonych w narodowe muszkiety i szable. Jechali po obu jego bokach. Eskortowany sam prowadził konia, ale do cugli przywiązano sznurek, który jeden z patriotów owinął sobie dokoła dłoni. W takim szyku ruszyli w dalszą podróż a ostry deszcz siekł im twarze. Ciężkim, dragońskim krokiem przejechali nierówny bruk i wydostali się na błotnisty gościniec. I w tym szyku, bez żadnych zmian, z wyjątkiem zmiany koni i szybkości, przejechali wszystkie mile, dzielące ich od stolicy.
Podróżowali nocą, zatrzymując się na odpoczynek na godzinę lub dwie przed wschodem słońca i wyruszając o zmierzchu. Eskorta była tak podle ubrana, że patrjoci musieli owijać bose nogi słomą i kłaść słomę na grzbiet, chcąc się uchronić przed wilgocią. Pomimo przykrości podróżowania w takich warunkach i niepokoju o przyszłość, jaki budził w nim zwłaszcza jeden patrjota, chronicznie pijany i bardzo nieostrożnie obchodzący się z bronią, Karol Darnay nie dawał strachowi dostępu do serca. Tłumaczył sobie, że to nie może mieć nic wspólnego z jego osobistemi zasługami, o których jeszcze nie wiedzą, bo więzień z Abbaye nie złożył jeszcze swego świadectwa.
Ale gdy przybyli do miasteczka Beauvais, co stało się o zmierzchu, kiedy na ulicach były tłumy ludzi, nie mógł ukryć przed sobą samym, że stan rzeczy przedstawia się groźnie. Olbrzymi tłum zebrał się, by patrzeć, jak Karol będzie zsiadał z konia, a niektórzy wołali głośno: „Precz z emigrantem!“
Karol, który miał właśnie zamiar zsiąść z wierzchowca, zmienił postanowienie, uważając, że siodło jest miejscem najbezpieczniejszem. Zwrócił się do tłumu mówiąc:
„Emigrant, przyjaciele? Czy nie widzicie, że jestem we Francji z własnej woli?“
„Jesteś przeklęty emigrant!“ zawołał kowal, przeciskając się do Karola przez tłum i wymachując młotem. „Jesteś przeklęty arystokrata!“
Pocztmistrz stanął między nim i uzdą konia, którą napastnik chciał ująć. Powiedział uspakajająco: „Zostawcie go! Osądzą go w Paryżu!“
„Osądzą!“ zawołał kowal, grożąc młotkiem. „I skażą!“ na co tłum wybuchnął śmiechem zadowolenia.
Wstrzymując pocztmistrza, który zwracał głowę wierzchowca w kierunku dziedzińca (pijany patrjota siedział statecznie na siodle i patrzył przed siebie, nie wypuszczając linki), Karol powiedział, jak mógł najgłośniej:
„Przyjaciele! Jesteście w błędzie albo umyślnie wprowadzają was w błąd! Nie jestem zdrajcą!“
„Łże!“ zawołał kowal. „Jest zdrajcą od czasu dekretu. Życie jego jest własnością ludu. Jego przeklęte życie nie należy do niego!“
W chwili, gdy Darnay dojrzał w oczach tłumu wściekłość, która łatwo mogła się zwrócić przeciw niemu, pocztmistrz skierował jego wierzchowca na dziedziniec, eskorta wjechała za nim i zamknięto podwójne, spaczone wrota. Kowal zaczął w nie bić młotem, a tłum ryczał. Ale na tem się skończyło.
„Co to za dekret, o którym mówił kowal?“ zapytał Darnay pocztmistrza, gdy, podziękowawszy mu za opiekę, stanął wreszcie na dziedzińcu.
„Dekret, który nakazuje przymusową sprzedaż dóbr emigrantów“.
„Kiedy ogłoszony?“
„Czternastego“.
„W dzień mego wyjazdu z Anglji!“
„Każdy mówi, że to jeden z wielu dekretów, że będą inne jeszcze — jeżeli już ich niema — skazujące na wygnanie wszystkich emigrantów i grożące śmiercią każdemu, kto wróci. To miał na myśli, mówiąc, że życie wasze nie należy do was“.
„Ale te dekrety nie wyszły jeszcze?“
„Czy ja wiem?“ powiedziat pocztmistrz, wzruszając ramionami. „Może wyszły, a może wyjdą. To na jedno wychodzi. — Czego chcecie?“
Spoczywali na wiązce słomy do północy, poczem, gdy całe miasto usnęło, ruszyli w dalszą drogę. Z pomiędzy wielu dziwnych zmian, jakie zauważyć można było w najprostszych rzeczach, nie ostatnie miejsce zajmowała powszechna wstrzemięźliwość, jeśli chodziło o sen. Po długiej podróży po samotnych gościńcach dojeżdżali nieraz do gromadki ubogich domków, które nie były pogrążone w ciemności, ale wszystkie błyszczały od świateł, ich mieszkańcy zaś wziąwszy się za ręce, oddawali się jakimś upiornym tańcom wokoło drżącego drzewa Wolności, lub zbierali się w gromadki, śpiewając pieśni Wolności. Na szczęście jednak tej nocy spano w Beauvais, co pozwoliło podróżnym spokojnie wyjechać z miasta. Znowu znaleźli się na pustym gościńcu: człapiąc wśród przedwczesnego zimna i wilgoci, między zubożałemi polami, które tego roku nie wydały żadnych plonów, jechali mając na odmianę tylko poczerniałe ruiny spalonych domostw, wynurzające się z zasadzek patrole patrjotów, trzymających straż na wszystkich gościńcach, którzy od czasu do czasu zachodzili im drogę.
Wreszcie słońce powitało ich u wrót Paryża. Rogatka była zamknięta i pilnie strzeżona, gdy podjechali do niej.
„Gdzie macie papiery więźnia?“ spytał rezolutnie wyglądający człowiek, stojący na czele strażników.
Wyraz ten, rzecz jasna, przykro uderzył Karola. Poprosił mówiącego, by zechciał wziąć pod uwagę, że jest wolnym obywatelem Francji, podróżującym pod eskortą, do przyjęcia której zmuszały go niepewne stosunki panujące wkraju i za którą sam zapłacił.
„Gdzie macie papiery więźnia?“ zapytał tamten, nie zwracając uwagi na słowa Karola.
Pijany patrjota, który miał papiery w czapce, pokazał je. Rzuciwszy okiem na list Gabelle’a, nieznajomy zdradził zdziwienie i niepokój, poczem z wielką uwagą przyjrzał się Karolowi Darnay.
Zostawił jednak eskortujących i eskortowanego bez słowa i wszedł do strażnicy. Tymczasem tamci czekali na koniach przed wrotami. Rozglądając się dokoła nim się sprawa wyjaśni. Karol zauważył, że straż trzymają patrjoci i żołnierze, z przewagą liczebną tych pierwszych i, że chociaż z łatwością wpuszczają do miasta wozy chłopskie z żywnością, kupców i handlarzy, z miasta wypuszczają bardzo trudno nawet ludzi najzwyklejszych. Olbrzymi tłum złożony z kobiet i mężczyzn, nie mówiąc o bydle i wozach, czekał na pozwolenie ruszenia w dalszą drogę. Ale stwierdzanie tożsamości odbywało się tak dokładnie, że bardzo powoli przechodzić mogli przez rogatkę. Niektórzy wiedzieli, że nieprędko przyjdzie na nich kolej i kładli się na ziemię, by palić albo spać, inni rozmawiali ze sobą lub włóczyli się w pobliżu. Czerwone czapki i trójkolorowe kokardy były zjawiskiem powszechnem zarówno u mężczyzn, jak i u kobiet.
Karol Darnay siedział dobre pół godziny na siodle i przyglądał się temu wszystkiemu, kiedy znowu wyjrzał ów człowiek i nakazał otworzyć wrota. Następnie wydał pijanej i śpiącej eskorcie pokwitowanie na więźnia, i kazał mu zsiąść: Darnay uczynił to, dwaj zaś patrjoci, prowadząc za sobą jego zmęczonego wierzchowca, natychmiast zawrócili, nie wjeżdżając nawet do miasta.
Karol Darnay poszedł za swoim przewodnikiem do strażnicy, przepojonej wonią taniego tytoniu i wina, gdzie kilku patrjotów i żołnierzy, z których jedni czuwali, inni spali, jedni byli pijani, inni trzeźwi, a inni jeszcze, pogrążeni w jakimś stanie obojętności, pośrednim między czuwaniem a spaniem, między trzeźwością a pijaństwem, stali i leżeli po kątach. Światło lampki oliwnej, mieszając się ze światłem wstającego świtu, odpowiadało niepewnym stosunkom panującym w izbie. Na biurku leżało kilka ksiąg, a nad niemi siedział oficer o wyglądzie ponurym i surowym.
„Obywatelu Defarge!“ zwrócił się do przewodnika Karola, biorąc arkusz papieru. „Czy to emigrant Evrémonde?“
„To ten człowiek“.
„Wasz wiek, Evrémonde?“
„Trzydzieści siedem“.
„Żonaty, Evrémonde?“
„Tak“.
„Gdzieście się ożenili?“
„W Anglji“.
„Naturalnie. Gdzie wasza żona, Evrémonde?“
„W Anglji“.
„Naturalnie. Jesteście przeznaczeni do wiezienia La Force“.
„Sprawiedliwe nieba!“ zawołał Karol. „Jakiem prawem i za jakie przewinienie?!“
Oficer przyglądał mu się chwilę z nad arkusza papieru.
„Mamy nowe prawa Evrémonde i nowe zbrodnie — odkąd stąd wyjechaliście“, powiedział z surowym uśmiechem i pisał dalej.
„Proszę, żebyście byli łaskawi zauważyć, że przyjechałem tutaj z własnej woli, w odpowiedzi na pisemne wezwanie obywatela-towarzysza, które tu leży przed wami. Przyjechałem, żeby usprawiedliwić siebie i usprawiedliwię jego. Nie żądam niczego ponad to, żeby móc to uczynić bez zwłoki. Czy nie mam do tego prawa?“
„Emigranci nie mają żadnych praw, Evrémonde“, brzmiała prosta odpowiedź. Oficer pisał dalej spokojnie, póki nie skończył, przeczytał co napisał, posypał arkusz piaskiem i wręczył go obywatelowi Defarge ze słowami: „Do tajemnej!“
Obywatel Defarge papierem dał znak więźniowi, by ten szedł za nim. Więzień usłuchał. Dwóch uzbrojonych patrjotów stanowiło straż.
„Czy to wy“, przyciszonym głosem zapytał Defarge, gdy minęli schody strażnicy i skierowali się w stronę Paryża, „czy to wy ożeniliście się z córką doktora Manette, niegdyś więźnia Bastylji, która dzisiaj już nie istnieje?“
„Tak“, powiedział Darnay, patrząc na niego ze zdziwieniem.
„Nazwisko moje jest Defarge. Mam winiarnię w dzielnicy Świętego Antoniego. Pewnie słyszeliście o mnie“.
„Żona moja przybyła do waszego domu, szukając swego ojca? Tak!“
Słowo „żona“ musiało budzić w obywatelu Defarge ponure wspomnienie, gdyż powiedział surowo: „Na imię surowej niewiasty, która narodziła się niedawno i nazywa się Gilotyna — poco przyjechaliście do Francji?!“
„Słyszeliście, co powiedziałem przed minutą. Nie wierzycie, że to prawda?“
„Zła prawda — dla was“, powiedział Defarge, patrząc przed siebie ze zmarszczonemi brwiami.
„Rzeczywiście, czuję się tu zgubiony. Wszystko tu jest takie dziwne, takie nieoczekiwane, inne, że naprawdę jestem jak zgubiony. Czy zechcecie mi udzielić trochę pomocy?“
„Żadnej“, odrzekł obywatel Defarge, patrząc surowo przed siebie.
„Odpowiecie mi na jedno pytanie?“
„Może. Zależnie, o co będziecie pytali. Pytajcie“.
„Czy w więzieniu, na które skazują mię tak niesprawiedliwie, będę się mógł komunikować ze światem zewnętrznym?“
„Zobaczycie“.
„Nie będę tam pogrzebany, bez sądu, bez możności wyjaśnienia mojej sprawy?“
„Zobaczycie. Ale cóż z tego? Inni też byli grzebani, w gorszych więzieniach, w dawnych czasach“.
„Ale nigdy przeze mnie, obywatelu Defarge!“
W odpowiedzi Defarge spojrzał na niego ponuro i w milczeniu poszedł przodem. Im głębiej zapadał w milczenie, tem mniejsza była nadzieja — tak przypuszczał Darnay — zmiękczenia go. Pośpieszył więc powiedzieć:
„Jest dla mnie sprawą pierwszorzędnej wagi (wiecie lepiej ode mnie, obywatelu, jak wielkiej wagi!), bym mógł oznajmić urzędnikowi banku Tellsona, Anglikowi, który obecnie mieszka w Paryżu, ten prosty fakt, że zostałem wtrącony do więzienia La Force. Czy pomożecie mi w tej sprawie?“
„Nic wam nie pomogę“, z uporem odparł Defarge. „Powinnością moją jest moja ojczyzna i Lud. Przysięgałem im obu — przeciw wam. Nie zrobię dla was niczego“.
Karol Darnay uważał za beznadziejne prosić go dłużej, zresztą duma jego była zadraśnięta. Idąc w milczeniu nie mógł nie zauważyć, jak bardzo przywykli ludzie do widoku więźniów prowadzonych przez ulice. Nawet dzieci zaledwie ich dostrzegały. Kilku przechodniów odwróciło głowy, kilku innych pogroziło mu palcem — jako arystokracie. Innemi słowy, to, że człowiek przyzwoicie ubrany idzie do więzienia, było zjawiskiem tak powszechnem, jak człowiek w ubraniu robotniczem idący do pracy. W wąskiej, ciemnej, brudnej uliczce, przez którą przechodzili, jakiś podniecony mówca, stojąc na krześle, mówił o zbrodniach króla i dworu przeciw ludowi. Z pierwszych posłyszanych słów domyślił się Karol, że król jest uwięziony, i że wszyscy obcy ambasadorowie wyjechali z Paryża. W drodze (z wyjątkiem Beauvais) nie słyszał absolutnie o niczem. Eskorta i powszechna podejrzliwość doskonale izolowały go od wszystkiego.
Że wpadł w większe niebezpieczeństwo niż to, które przewidywał, gdy wyjeżdżał z Anglji, to Karol rozumiał. Że niebezpieczeństwo spotęgowało się i potęgować się będzie dalej, o tem Karol oczywiście wiedział. Przyznawał sam przed sobą, że gdyby wiedział, co go czeka, nie przedsięwziąłby tej podróży. A jednak przeczucia Karola nie były tak ponure, jakby się wydawać mogły w świetle ostatnich zdarzeń. Chociaż przyszłość nasuwała obawy, była to przyszłość nieznana, kryjąca w swem łonie niejasne nadzieje. O straszliwej rzezi, trwającej dnie i noce, która, zanim wskazówka zegara kilka razy obiegnie tarczę, krwią miała splamić błogosławione żniwo, wiedział równie niewiele, jak gdyby miało to nastąpić za paręset lat. „Surowa niewiasta, niedawno urodzona, imieniem Gilotyna“ była znana jemu, podobnie jak większości innych ludzi, tylko z imienia. Straszliwe czyny, które miano wkrótce popełnić, może nawet nie narodziły się jeszcze w mózgach wykonawców. Jakże więc mogły znaleźć odbicie w mglistych przeczuciach szlachetnego człowieka?
Przeczuwał możliwość, a nawet pewność długiej rozłąki z żoną i dzieckiem, przeczuwał więzienie i złe traktowanie. Ale poza tem niczego nie bał się wyraźnie. Z tą troską w myśli, dostatecznie ciężką, gdy trzeba ją nieść ze sobą na surowy dziedziniec więzienny, przybył Karol do La Force.
Człowiek z nabrzmiałą twarzą otworzył ciężką furtę. Defarge zwrócił się do niego.
„Emigrant Evrémonde“.
„Co u djabła, powtarzam!“ zawołał dozorca do żony. „Ilu ich tu jeszcze będzie?!“
Defarge wziął pokwitowanie, nie zwracając uwagi na wykrzyknik, i odszedł ze swymi towarzyszami patrjotami.
Żona dozorcy, nieprzygotowana na to pytanie, odpowiedziała tylko. „Trzeba mieć cierpliwość, mój drogi!“; klucznicy, którzy zjawili się na odgłos dzwonka, byli jakby echem tych uczuć, a jeden z nich dodał: „Dla Wolności!“, co brzmiało w tem miejscu jak konkluzja zgoła nieoczekiwana.
Więzienie La Force było to więzienie ponure, ciemne i brudne, przesiąkłe straszliwym smrodem niezdrowego noclegu. Zdumiewająca rzecz, jak szybko ów smród niezdrowego noclegu daje się zauważyć w miejscach, które nie są trzymane w porządku!
„I do tego do tajemnej“, mruknął dozorca, patrząc na zapisany papier, „jak gdyby i tak nie była już przepełniona po brzegi!“
Wbił papier na gwóźdź, nie ukrywając złego humoru. Karol Darnay przez dobre pół godziny oczekiwał dalszych rozkoszy, które były mu znaczone, a w tym czasie, to przemierzał wielkiemi krokami sklepioną izbę, to odpoczywał na kamiennej ławie. Trzymany był tam umyślnie poto, żeby dobrze wbił się w pamięć dozorcy i jego podwładnych.
„Chodź!“ zawołał wreszcie dozorca, biorąc klucze. „Chodź ze mną, emigrancie“.
W ponurym mroku więziennym szedł przybysz za dozorcą przez schody i korytarze więzienne; kilka drzwi z trzaskiem zamknęło się za nimi, aż wreszcie znaleźli się w niskiej, wielkiej, sklepionej izbie, wypełnionej więźniami obojga płci. Kobiety siedziały przy długich stołach, czytając, pisząc, szyjąc, haftując, robiąc na drutach. Mężczyźni przeważnie stali za ich krzesłami lub włóczyli się po izbie.
Instynktowna, właściwa wszystkim więźniom odraza do towarzyszy hańbiącej zbrodni i kary sprawiła, że nowoprzybyły postanowił trzymać się zdala od tego towarzystwa. Ale, jakby dla ukoronowania fantastyczności jego długiej fantastycznej podróży, wszyscy ci uwięzieni powstali na jego powitanie, z całą wytwornością manier obowiązujących tę epokę, z całą elegancją i dworskością.
Taki przedziwny cień rzucało więzienie na ową wykwintność manier, tak upiorne wrażenie robiła owa wytworność, gdy się na nią patrzało poprzez brud i nędze tego otoczenia, że Karol Darnay miał wrażenie, iż znalazł się w gronie umarłych. Upiory! Upiory piękna, upiory dumy, upiory elegancji, upiory wesołości, upiory dowcipu, upiory młodości, upiory starości, — wszystkie oczekujące, kiedy odejść im pozwolą z tego brzegu, wszystkie patrzące na niego umarłemi oczyma, wchodząc bowiem tutaj wszyscy przestali żyć.
Skamieniał. Dozorca stojący obok niego i inni dozorcy uwijający się po izbie, którzy nie raziliby przy spełnianiu zwykłych swoich obowiązków, wyglądali tak bezgranicznie prostacko wobec tych żałobnic-matek i pięknych córek, które się tu zebrały — wobec młodej pięknej kokietki i starszej, wytwornie wychowanej kobiety, że podobieństwo do upiorów jeszcze się spotęgowało. Tak, wszystko to były upiory! Tak, po długiej fantastycznej podróży przybył w krainę ponurych cieni!
„W imieniu zebranych tutaj towarzyszy niedoli“, powiedział jegomość o dworskich manierach i dworskim wyglądzie, występując naprzód, „mam honor powitać pana na progu La Force i wyrazić panu kondolencje z powodu okoliczności, które sprowadziły pana do nas. Oby się pańskie nieszczęścia jak najprędzej skończyły! Byłoby to impertynencją wszędzie, ale tu impertynencją nie jest, pozwolę więc sobie zapytać o pańskie nazwisko i stan?“
Karol Darnay podniósł się i dał żądane wyjaśnienia w słowach najbardziej wyszukanych, jakie mu przyszły na myśl.
„Mam nadzieję“, powiedział ów jegomość, nie spuszczając oczu z głównego dozorcy, który przeszedł przez pokój, „że pan nie jest przeznaczony do tajemnej?“
„Nie rozumiem co to znaczy“, odrzekł Karol, „ale słyszałem, że tak mówili“.
„Och, co za szkoda! Ogromnie żałujemy! Ale niech pan nie traci odwagi, wielu z naszego towarzystwa siedziało z początku w tajemnej, ale to nie trwało długo“. Poczem dodał podnosząc głos: „Przykro mi, że muszę to oznajmić państwu — do tajemnej!“
Rozległ się szmer współczucia, gdy Karol Darnay przeszedł przez pokój do okratowanych drzwi, przy których oczekiwał go dozorca. Wiele głosów — między któremi rozróżniał słodkie, współczujące głosy niewiast — dawały mu dobre rady i słowa otuchy. Przystanął przy okratowanych drzwiach, żeby im podziękować. Ale drzwi zamknęła ręka dozorcy i upiorne zjawiska nazawsze zniknęły mu z oczu.
Drzwi wychodziły na strome, kamienne schody, prowadzące na górę. Kiedy przebyli czterdzieści stopni (wiezień od półgodziny, policzył je), dozorca otworzył niskie, czarne drzwi i weszli do samotnej celi. Zimna była i wilgotna, ale nie ciemna.
„Twoja cela“, powiedział dozorca.
„Dlaczego jestem skazany na samotną celę?“
„Skądże ja mam wiedzieć!“
„Czy mogę kupić atrament, pióro i papier?“
„Co do tego nie mam żadnych rozkazów. Odwiedzą was, to spytacie. Tymczasem możecie kupować sobie jedzenie, nic więcej“.
W celi był stół, krzesło i słomiany materac. Podczas gdy dozorca, zanim opuścił celę, starannie badał wszystkie przedmioty i ściany, przelotna myśl przebiegła przez mózg więźnia, że ten dozorca jest jakoś nienormalnie obrzmiały na twarzy i na całem ciele, że wygląda jak człowiek, który utonął i nasiąkł wodą. Kiedy dozorca wyszedł, przeleciała mu przez mózg inna myśl: „Zostawiono mię tu — jak w grobie!“ Zatrzymał się, obejrzał materac, odsunął się od niego z uczuciem grozy, i pomyślał: „To wijące się tu robactwo mówi mi o stanie ciała nazajutrz po śmierci“.
„Pięć kroków wzdłuż, cztery i pół kroku wszerz! Pięć kroków wzdłuż, cztery i pół kroku wszerz! Pięć kroków wzdłuż, cztery i pół kroku wszerz!“ Więzień chodził tam i z powrotem po celi, obliczając jej wymiary, a gwar miasta obijał się o ściany jak stłumiony ryk bębna, zmieszany z dzikiemi głosami. „Szył buty, szył buty, szył buty!“ Więzień znów zaczął mierzyć celę, i chodzić szybciej, by oderwać umysł od powtarzania tych słów. Upiory, które pierzchły, gdy zatrzasnęły się drzwi! Było między nimi jedno zjawisko w czarnej sukni, dama stojąca w obramowaniu okiennem — aureola otaczała jej złotą główkę — wyglądała jak... „Dobre nieba! Niech nam wolno będzie raz jeszcze mknąć przez ziejące światłem wioski w których żaden mieszkaniec nie śpi! Szył buty, szył buty, szył buty! Pięć kroków wzdłuż, cztery i pół kroku wszerz!“ Takie i tym podobne strzępy myśli wyłaniały się z głębi mózgu więźnia. Coraz prędszym krokiem przebiegał celę, coraz uparciej ją przemierzał, przemierzał, przemierzał... A gwar miasta tak się zmienił, że brzmiał teraz jak przytłumione bicie bębnów, nad którem jednak górował jęk tak dobrze mu znanych głosów!



Rozdział drugi.
Kamień szlifierski.

Bank Tellsona, mieszczący się w dzielnicy Saint Germain, zajmował skrzydło wielkiego domu, łączącego się z ulicą dziedzińcem, a oddzielonego od niej wielkim murem i mocną bramą. Dom należał do wielkiego pana, który w nim mieszkał aż do chwili, kiedy ratując się od kłopotów uciekł przez granicę w przebraniu swego własnego kucharza. Będąc już właściwie tylko zwierzyną tropioną przez myśliwych, nie przestał być tym samym Monseigneurem, który na doprowadzenie czekolady do swoich warg, zatrudniał dawniej trzech silnych drabów, nie licząc wyżej wymienionego kucharza.
Monseigneur zniknął, zaś trzech silnych drabów czyniło w ten sposób pokutę za grzech pobierania od niego wysokich pensji, że okazało gotowość i chęć poderżnięcia mu gardła na ołtarzu Republiki, Jednej i Niepodzielnej Republiki Równości, Braterstwa, Wolności albo Śmierci. Dom Monseigneura został zasekwestrowany i skonfiskowany, gdyż wszystko szło takim tempem, a dekret za dekretem następował z tak wściekłą szybkością, iż już trzeciej nocy miesiąca września patrjotyczni wysłannicy prawa byli w posiadaniu domu Monseigneura, wywiesili na nim trójkolorową chorągiew i pili wódkę w sali przyjęć.
Gdyby biuro Tellsona w Londynie wyglądało tak, jak biuro Tellsona w Paryżu, Dom z pewnością postradałby zmysły i dostałby się do gazet. Bo co powiedziałaby osławiona brytyjska stateczność i odpowiedzialność na drzewa pomarańczowe, stojące w wazonach na dziedzińcu banku i na Kupidyna wiszącego nad kantorkiem? A jednak tak było; Tellson zamalował wprawdzie Kupidyna, ale wciąż jeszcze figurował on na suficie, przyodziany w lekką zasłonę płócienną, celując od rana do wieczora (co zresztą czyni tak często) w pieniądze. Na Lombard Street w Londynie, młody ów poganin sprowadziłby niechybnie bankructwo, jak bankructwo sprowadziłaby również alkowa, znajdująca się za tym nieśmiertelnym młodzieńcem, i zwierciadło w ścianie, a również urzędnicy, bynajmniej nie starzy, którzy przy lada sposobności gotowi byli tańczyć publicznie. Ale francuski Tellson dawał sobie z tem wszystkiem doskonale radę, i dopóki czasy się nie zmieniły, nikomu nie przychodziło do głowy bać się lub wycofywać swoje wkłady.
Jakie sumy wycofane zostaną od Tellsona, a jakie będą tam leżały w zapomnieniu i zaginą, jakie srebrne zastawy i klejnoty śniedzieć będą w skrytkach Tellsona, podczas gdy depozytorzy rdzewieją w więzieniach lub giną gwałtowną śmiercią, jakie rachunki z Tellsonem, niezałatwione na tym świecie, będą musiały być załatwione na tamtym — nikt nie potrafiłby był powiedzieć owej nocy, nikt, nawet pan Jarvis Lorry, chociaż zastanawiał się poważnie nad temi kwestjami. Siedział przy świeżo roznieconym ogniu na kominku (ów ciężki i nieurodzajny rok był szczególnie zimny) a na jego uczciwej i odważnej twarzy leżał głębszy cień niżby padać mógł od lampy lub jakiego innego przedmiotu w tym pokoju: cień przerażenia.
Zajmował mieszkanie w banku, wierny Domowi, którego stał się cząstką, w który wrósł jak bluszcz. Zajęcie głównej części gmachu przez patrjotów zapewniało mu pewnego rodzaju bezpieczeństwo, ale dzielny staruszek nigdy nie zastanawiał się nad takiemi sprawami. Wszystko mu było obojętne, byle wolno mu było spełniać jego obowiązki. Po drugiej stronie dziedzińca, pod kolumnadą, mieściła się wielka wozownia, w której stało jeszcze kilka pojazdów Monseigneura. Do dwu słupów przytwierdzono dwie wielkie pochodnie, a w świetle ich widać było stojący na otwartem powietrzu wielki kamień szlifierski: naprędce sklecona maszyna, którą pośpiesznie przyniesiono z pobliskiej kuźni lub z jakiego innego warsztatu. Gdy wstawał i patrzał przez okno na te niewinne przedmioty, pan Lorry wzdrygał się, poczem wracał na swe miejsce przed kominkiem. Otworzył był nietylko okna ale i okienice zewnętrzne, lecz zamknął je z powrotem i dreszcz wstrząsnął nim całym.
Z ulicy, poprzez wysoki mur i ciężką bramę, dochodził zwykły nocny gwar miasta, w który od czasu do czasu mieszał się jakiś dziwny głos, jak gdyby niezwykła straszna skarga, bijąca w niebo.
„Dzięki Bogu“, powiedział pan Lorry, składając ręce, „że nie mam w tem strasznem mieście nikogo drogiego memu sercu. Niech On czuwa nad każdym, komu dziś grozi niebezpieczeństwo!“
W chwilę potem przy bramie uderzono w wielki dzwon, pan Lorry pomyślał: „Wracają!“ i usiadł nasłuchując. Ale nikt nie wpadł z hałasem na dziedziniec, jak oczekiwał pan Lorry, brama zamknęła się i znowu zaległa cisza.
Zdenerwowanie i uczucie niepewności budziły w panu Lorry niepokój o bank, bardzo naturalny, gdy się weźmie pod uwagę odpowiedzialność, jaką wziął na siebie. Bank był dobrze strzeżony. Pan Lorry wstał, chcąc odwiedzić zaufanych ludzi, którzy nad nim czuwali, gdy nagle drzwi otworzyły się i dwie postacie wbiegły do pokoju. Na ich widok pan Lorry cofnął się zdumiony.
Łucja i doktór Manette! Łucja, biegnąca ku niemu z wyciągniętemi ramionami, z owym wyrazem skupienia na twarzy, tak wymownym i intensywnym, jak gdyby został wyciśnięty na jej obliczu poto, by w tym jedynym momencie życia użyczać jej odwagi i siły.
„Co się stało?“ zawołał pan Lorry zdumiony i zmieszany. „Co to znaczy?! Łucjo! Manette! Co się stało?! Co was tu sprowadziło? Co to ma znaczyć?!“
Nie spuszczając oczu z pana Lorry, blada, napół przytomna, zwisła mu w ramionach, mówiąc żałośnie: „O, mój przyjacielu! Mój mąż!“
„Twój mąż, Łucjo?“
„Karol“.
„Gdzie Karol?“
„Tutaj“.
„Tutaj, w Paryżu?“
„Był tutaj — przed kilkoma dniami — trzy czy cztery dni temu — nie wiem dokładnie — nie mogę zebrać myśli. Przybył tu w porywie wspaniałomyślności — bez naszej wiedzy. Zatrzymano go na rogatce i wtrącono do więzienia“.
Z ust staruszka wyrwał się mimowoli krzyk. Prawie w tej samej chwili wielki dzwon przy bramie zadźwięczał znowu, a na dziedzińcu rozległy się kroki i gwar głosów.
„Co to za hałas?“ zapytał doktór zbliżając się do okna.
„Nie patrz pan!“ zawołał pan Lorry. „Nie patrz pan! Na miłość Boga, Manette, zaklinam pana, nie otwieraj pan okienic!“
Doktór odwrócił się z ręką na klamce okna i powiedział z zimnym, odważnym uśmiechem:
„Mój drogi przyjacielu, życie w tem mieście ma dla mnie specjalny urok. Byłem więźniem Bastylji. Nie znajdziesz pan w całym Paryżu — co mówię w Paryżu? — w całej Francji! — patrjoty, który wiedząc, że siedziałem w Bastylji, dotknąłby mię nie poto, by wziąć mię w ramiona lub obnosić z tryumfem. Moje dawne cierpienia, to siła, która przeprowadziła nas przez granicę, pomogła zasięgnąć wiadomości o Karolu i zaprowadziła aż tutaj! Wiedziałem, że tak będzie. Wiedziałem, że będę mógł dopomóc Karolowi i wyratować go z niebezpieczeństwa. Powiedziałem to Łucji. — Co to za hałas?“ ręka jego znów spoczęła na oknie.
„Nie wyglądaj pan!“ rozpaczliwie zawołał pan Lorry. „Nie Łucjo, ty też nie wyglądaj!“ otoczył ją ramieniem i nie wypuszczał z objęć. „Nie bój się, kochanie! Przysięgam ci, że nie wiedziałem nic o nieszczęściu, jakie spotkało Karola. Nie miałem nawet podejrzenia, że jest w tem strasznem miejscu. Do jakiego więzienia go wtrącono?“
„Do La Force!“
„La Force! Łucjo, dziecko drogie, jeżeli potrafisz być dzielną i rozsądną — a zawsze byłaś taką — weźmiesz się w kluby i zrobisz dokładnie to, o co cię poproszę. Bo od twego zachowania zależy więcej niż przypuszczasz i, niż chciałbym ci powiedzieć. Dzisiaj nie możesz mu nic pomóc. Dzisiaj nie możesz wyjść na miasto. Mówię to, ponieważ to, o co cię chcę prosić dla dobra Karola, jest najtrudniejszą rzeczą na świecie. Musisz być posłuszna, spokojna i cicha. Musisz pozwolić, żebym cię zaprowadził do mego pokoju wgłębi domu. Musisz na parę chwil zostawić, nas samych, mnie i ojca, a że na świecie jest Życie i jest Śmierć — nie możesz zwlekać“.
„Będę posłuszna panu. Widzę z pańskiej twarzy, że uważa pan, iż nic ponad to nie mogę zrobić. Wiem, że pan chce jaknajlepiej“.
Staruszek ucałował Łucję, szybko pobiegł do swego pokoju i zamknął drzwi na klucz. Potem równie pośpiesznie wrócił do doktora, odchylił nieco okno, otworzył częściowo okienice i, ująwszy pod ramię doktora, patrzał z nim razem na dziedziniec.
Patrzyli na tłum niewiast i mężczyzn: było ich za mało, lub prawie tyle, by wypełnić dziedziniec; nie więcej nad czterdzieści lub pięćdziesiąt osób. Ludzie, w których posiadaniu był dom, wpuścili ich tutaj przez bramę, by pracowali przy kamieniu szlifierskim. Najwidoczniej w tym celu umieszczono tu kamień, jako w miejscu odpowiedniem i zacisznem.
Straszni byli to pracownicy i straszna praca!
Kamień miał podwójną korbę, którą z obłąkaną szybkością obracało dwóch ludzi. Za każdym razem, gdy korba podnosiła się wgórę, opadały ich włosy wtył i widne były dwie twarze, mające wyraz okrutniejszy i bardziej dziki od najdzikszych dzikusów ubranych w swoje barbarzyńskie szaty. Nalepili sobie fałszywe brody i wąsy. Odstręczające ich oblicza, pokryte krwią i potem, ściągały się konwulsyjnie. Wyli straszliwie, a wycie to pochodziło ze zwyczajnego zwierzęcego podniecenia, z braku snu, o czem świadczyły wytrzeszczone w niesamowity sposób oczy. Kiedy tych dwóch szaleńców bezustannie obracało kamień, a skołtunione ich włosy spadały bądź na kark, bądź na oczy, kilka kobiet podawało im wino dla pokrzepienia. Atmosfera wokoło nich była, zdawało się, przesiąknięta krwią i ogniem, do czego przyczyniały się zmieszane z krwią, ściekające krople wina i iskry tryskające z kamienia szlifierskiego. W całej tej gromadzie oko nie mogłoby dostrzec ani jednej istoty nie splamionej krwią. Ludzie półnadzy, których ramiona i piersi umazane były od krwi, popychali się, by się dostać do kamienia szlifierskiego. Mężczyźni w łachmanach splamionych krwią, mężczyźni w diabelski sposób wyelegantowani — w koronkach, jedwabiach, wstążkach od damskich sukien, — a wszystko do ostatniej nitki przesiąkłe krwią. Siekiery, noże, bagnety, szable, które przyniesiono do naostrzenia, czerwone były od krwi. Niektórzy przywiązali sobie do rąk pozbawione rękojeści klingi szabel, a przywiązywali je strzępami odartemi z sukien, albo kawałkami bielizny. Przewiązki te przedstawiały wielką rozmaitość, ale wszystkie nasiąkłe były tą samą farbą. A gdy szaleni posiadacze broni wyrywali ją z pod iskrzącego się czerwono koła szlifierskiego i wybiegali na ulicę, tą samą czerwoną barwą błyszczały ich oczy. Każdy niewyzuty jeszcze z ludzkich uczuć widz oddałby dwadzieścia lat życia, by móc te oczy nazawsze unieruchomić celną kulą.
Wszystko to ujrzeli w jednej krótkiej chwili — jak tonący albo człowiek stojący na krawędzi życia widzi świat. Cofnęli się od okna i doktór spojrzał na pana Lorry, szukając wyjaśnienia na twarzy przyjaciela.
„Mordują więźniów“, szepnął pan Lorry, oglądając się dokoła. „Jeżeli jesteś pewny tego, co powiedziałeś, jeżeli rzeczywiście posiadasz taką władzę, jak sądzisz — daj się poznać tym djabłom i każ się prowadzić do La Force. Może być zapóźno, nie wiem; ale nie trać ani jednej chwili!“
Doktór Manette uścisnął dłoń przyjaciela i z gołą głową wybiegł szybko z pokoju. Gdy pan Lorry stanął znów w oknie, doktór był już na dziedzińcu.
Długie siwe włosy, niezwykła twarz, pewność, z jaką odtrącał broń, w jednej chwili przeniosła go w serce gromady, zebranej wokoło kamienia. Na chwilę ruch ustał, dał się słyszeć szmer, niewyraźny głos pana Manette. Potem pan Lorry ujrzał doktora, jak stał w otoczeniu tłumu. Ze dwudziestu mężczyzn, ramię przy ramieniu, z obnażonemi rękami wybiegło z dziedzińca wołając „Niech żyje więzień Bastylji! Na pomoc krewnemu więźnia Bastylji! Do La Force! Miejsca dla więźnia Bastylji! Tam na przedzie! Ratujcie więźnia Evrémonde w La Force!“
Pan Lorry szybko zatrzasnął okienice, zamknął okno i z bijącem sercem pobiegł do Łucji. Powiedział jej, że ojciec znalazł sprzymierzeńców i udał się na poszukiwanie jej męża. Była już przy niej pana Pross i mała Łucja. Ale dopiero później, w takiej ciszy, jaka panować może tylko w nocy, zdziwił się pan Lorry, że je tu widzi.
Łucja, napół przytomna, upadła na podłogę u nóg pana Lorry i schwyciła go za ręce. Panna Pross położyła dziecko na łóżko pana Lorry i skłoniła głowę na poduszkę obok słodkiego skarbu, powierzonego swojej pieczy. Och, ta długa, długa, długa noc, przerywana jękami nieszczęsnej małżonki! Och, ta długa, długa, długa noc, nadaremne oczekiwanie na powrót ojca i na wieści!
Jeszcze dwukrotnie tej nocy uderzono w dzwon u wrót. I jeszcze dwukrotnie powtórzył się [...][1] dziedzińca. Kamień szlifierski jęczał i dźwięczał. „Co to?“ pytała Łucja z przerażeniem. „Cs! To żołnierze ostrzą miecze“ odpowiadał pan Lorry. „Miejsce to jest obecnie własnością narodową i służy za coś w rodzaju zbrojowni, kochanie!“
Tylko dwukrotnie — nie więcej. Ostatnim razem szła robota niesporo i bez ochoty. Wkrótce potem zaczęło świtać. Pan Lorry ostrożnie uwolnił się z uścisku Łucji i znowu wyjrzał. Jakiś człowiek, tak zbryzgany krwią, że robił wrażenie żołnierza rannego na polu bitwy, który powoli wraca do przytomności, podniósł się z bruku koło kamienia szlifierskiego i rozejrzał dokoła niepewnym wzrokiem. Po chwili śmiertelnie znużony morderca dostrzegł w niewyraźnem świetle jedną z karet Monseigneura i, podpełznąwszy do tego wspaniałego wehikułu, wśliznął się do środka i zatrzasnął drzwiczki.
Wielki kamień szlifierski, Ziemia, obrócił się, kiedy pan Lorry wyjrzał znowu i słońce paliło się czerwono na dziedzińcu. Ale mniejszy kamień szlifierski stał samotnie, w rzeźkiem powietrzu poranka, a na powierzchni jego widniała czerwona plama, której słońce nie rzuciło i której nigdy nie potrafi usunąć.


Rozdział trzeci.
Cień.

Jedną z pierwszych trosk, które nasunęły się panu Lorry, gdy wybiła godzina urzędowania, była następująca: on, pan Lorry, nie ma prawa narażać Tellsona, dając pod jego dachem schronienie żonie emigranta uwięzionego w La Force. Bez chwili namysłu poświęciłby pan Lorry dla Łucji i jej dziecka swoje własne bezpieczeństwo, majątek, życie. Ale skarb, nad którym czuwał, nie był jego własnością, a w tem, co dotyczyło interesu, był pan Lorry przedewszystkiem człowiekiem interesu.
W pierwszej chwili myśli jego zwróciły się ku panu Defarge: myślał o odnalezieniu winiarni i naradzeniu się z jej właścicielem nad wynalezieniem najbezpieczniejszego miejsca dla osób bliskich jego sercu w tem strasznem mieście. Ale ta sama rozwaga, która poddała mu tę myśl, natychmiast ostrzegła go przed jej wykonaniem; Defarge mieszkał w najbardziej rewolucyjnej dzielnicy, niewątpliwie był tam osobistością wpływową i tkwił głęboko w niebezpiecznej swojej pracy.
Kiedy nadeszło południe, a doktór nie wracał, zaś każda chwila zwłoki mogła skompromitować Tellsona, pan Lorry naradził się z Łucją. Powiedziała, że ojciec wspominał o wynajęciu na jakiś czas mieszkania w tej dzielnicy, w sąsiedztwie banku. Ponieważ nie kolidowało to z interesami banku i ponieważ, nawet gdyby Karol został wypuszczony, nie można było przypuszczać, że wkrótce będzie mógł wyjechać z Paryża, pan Lorry wyszedł na poszukiwanie takiego mieszkania i znalazł je w bocznej uliczce. Pozamykane okienice nadawały tu opuszczonym domom melancholijny wygląd.
Do tego mieszkania niezwłocznie przeniosła się Łucja, jej dziecko i panna Pross: pan Lorry zapewnił im jakie mógł wygody, o wiele większe niż sobie. Zostawił im Jerry, jako figurę do wypełniania drzwi, wytrzymałą w waleniu po łbie, poczem wrócił do swoich własnych zajęć. Przystąpił do nich z myślami niespokojnemi i niewesołemi, godziny wlokły mu się ponuro i długo.
Dzień się wyczerpał i wyczerpały się również siły pana Lorry; wreszcie zamknięto bank. Pan Lorry siedział znów samotnie w tym samym pokoju, co poprzedniej nocy, kiedy usłyszał odgłos kroków na schodach. W chwilę później stał przed nim jakiś człowiek i przyjrzawszy się uważnie panu Lorry, zwrócił się do niego po nazwisku.
„Sługa pański“, powiedział pan Lorry. „Zna mię pan?“
Był to wysoki kędzierzawy mężczyzna, mogący liczyć lat czterdzieści pięć lub pięćdziesiąt. Zamiast odpowiedzi powtórzył z emfazą:
„Poznajecie mię?“
„Widziałem gdzieś pana“.
„Może u mnie, w winiarni?“.
Wielce zainteresowany i podniecony, pan Lorry rzucił:
„Przychodzicie od doktora Manette?“
„Tak. Przychodzę od doktora Manette“.
„Co mówi doktór? Co mi przysyła?“
Defarge włożył mu do niecierpliwej dłoni skrawek papieru.
Zawierał następujące słowa skreślone pismem doktora:

„Karol jest bezpieczny, ale ja nie mogę jeszcze bezpiecznie opuścić tego miejsca. Otrzymałem pozwolenie, by oddawca niniejszego odniósł parę słów jego żonie. Niech oddawca zobaczy się z jego żoną“.

List datowany był z La Force, przed dwiema godzinami.
„Czy zechcecie mi towarzyszyć“, zapytał pan Lorry, któremu spadł ciężar z serca po przeczytaniu tego listu, „do mieszkania jego żony?“
„Tak“, odrzekł Defarge.
Pan Lorry jeszcze i teraz nie dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że przybysz mówi z rezerwą i mechanicznie. Wziął kapelusz i zeszli na dziedziniec. Tam stały dwie kobiety. Jedna robiła na drutach.
„Pani Defarge, oczywiście!“ powiedział pan Lorry, który zostawił ją z tą samą robotą przed siedemnastu laty.
„To ona“, zauważył jej mąż.
„Czy madame idzie z nami?“ zapytał pan Lorry, bo poruszyła się, gdy oni się poruszyli.
„Tak. Żeby mogła poznać potem twarze i osoby. To dla ich bezpieczeństwa“.
Teraz dopiero zachowanie Defarge‘a uderzyło pana Lorry niemiło. Spojrzał na niego nieufnie i wskazał drogę. Obie kobiety towarzyszyły im. Drugą była Zemsta.
Przeszli jak można najszybciej ulice, dzielące ich od mieszkania Łucji, i weszli na schody. Wpuścił ich Jerry. Zastali Łucję samą we łzach. Wpadła w uniesienie, kiedy pan Lorry powtórzył jej nowiny o mężu, i obiema rękami schwyciła dłonie, które podały list Karola: nie przyszło jej do głowy, co ręka ta czyniła w nocy w sąsiedztwie jej męża i co mogła była uczynić z nim.

„Najdroższa! Bądź odważna. Czuję się dobrze i ojciec twój roztoczył wokoło mnie swoje wpływy. Nie wolno odpisywać. Ucałuj nasze dziecię.

Tylko tyle zawierał list. Ale było to tak wiele dla tej, która go odebrała, że Łucja zwróciła się do żony Defarge i pocałowała jedną z rąk trzymających druty. Był to namiętny, kobiecy, serdeczny gest — ale ręka pani Defarge nie odpowiedziała na to, zwisła ciężko i zimno, nie wypuszczając drutów.
Było coś w tem dotknięciu, co grozą przejęło Łucję. Zatrzymała się w chwili, gdy chciała schować list na piersi i, z rękoma na szyi, spojrzała przerażona na panią Defarge. Pani Defarge patrzyła na jej podniesione brwi i zmarszczkę na czole zimno i obojętnie.
„Moja droga“, wyjaśniał pan Lorry. „Na ulicach często bywają rozruchy. I chociaż nie spodziewamy się żadnych przykrości, pani Defarge życzy sobie zobaczyć tych, których mogłaby w razie wypadku obronić. Jednem słowem, musi ich poznać, zidentyfikować. Mam nadzieję“, ciągnął pan Lorry, robiąc krótką pauzę przy tem słowie, gdyż kamienne oblicza trójki i na niego zaczęły wywierać coraz większy wpływ, „że tłumaczę rzecz tak, jak się przedstawia, obywatelu Defarge?“
Defarge spojrzał ponuro na żonę i za całą odpowiedź mruknął potwierdzająco.
„Sądzę, Łucjo“, ciągnął pan Lorry, starając się tonem i zachowaniem łagodzić jak mógł, „że powinnaś przyprowadzić nasze kochane maleństwo i poczciwą Pross. Nasza poczciwa Pross, obywatelu Defarge, jest Angielką i nie rozumie ani słowa po francusku“.
Niebezpieczeństwo i niedola nie zdołały zabić w wyżej wspomnianej damie przekonania, że da sobie radę z każdym cudzoziemcem: zjawiła się ze skrzyżowanemi ramionami i rzuciła po angielsku w stronę Zemsty, której oczy spotkała pierwsze: „Nie wątpię, bezwstydnico, że dobry z ciebie numer!“ poczem obdarzyła również panią Defarge angielskiem chrząknięciem. Ale żadna z nich nie zwróciła na nią uwagi.
„Czy to jego dziecko?“ powiedziała pani Defarge, poraz pierwszy przerywając robotę i wskazując na małą Łucję drutem, jak gdyby był on palcem losu.
„Tak, madame“, odpowiedział pan Lorry. „To ukochana córka i jedyne dziecię naszego więźnia“.
Zdawało się, groźny i ponury cień, otaczający panią Defarge i jej towarzyszy, padł nagle na głowę dziecka. Matka instynktownie uklękła na podłodze obok małej Łucji i przytuliła ją do piersi. A wtedy cień otaczający panią Defarge i jej towarzyszy, ponury i groźny, objął matkę i dziecko.
„Dość, mój mężu“, powiedziała pani Defarge. „Widziałam je. Możemy odejść!“
W jej gestach i manierach było tyle groźby — nie wyraźnej i otwartej, ale ukrytej i niejasnej — że Łucja powiedziała niespokojnie, dotykając ręką sukni madame:
„Pani będzie dobra dla mego biednego męża. Pani nie zrobi mu krzywdy. Pani pomoże mi zobaczyć się z nim, jeżeli to możliwe?“
„Wasz mąż nic mię nie obchodzi. To nie mój interes“, odrzekła pani Defarge, patrząc na Łucję z wielką powagą. „Obchodzi mię tutaj tylko córka waszego ojca“.
„Więc przez wzgląd na mnie błagam o litość dla mego męża! Przez wzgląd na moje dziecko! Złoży rączki i modlić się będzie o litość! Pani boimy się więcej od innych...“
Pani Defarge przyjęła to jako komplement i spojrzała na męża. Defarge, który z miną niezdecydowaną ogryzał paznogcie, spojrzał na nią i przyjął surowszy wyraz twarzy.
„Co to pisał wam mąż w tym liście?“ zapytała madame z uśmiechem politowania. „Wpływ? Pisał coś o jakimś wpływie?“
„Że mój ojciec“, powiedziała Łucja, szybko wyciągając list i patrząc niespokojnie na mówiącą, nie na papier, „otoczył go swemi wpływami“.
„Prawdopodobnie pomoże mu to“, odrzekła pani Defarge. „Niech będzie!“
„Jako matka i żona“, powiedziała Łucja z powagą, „błagam — niech pani ma litość nade mną i używa swego wpływu nie przeciwko memu nieszczęsnemu mężowi — ale za nim. Och, siostro, pomyśl o mnie! Jako matka i żona!“
Pani Defarge patrzyła zimno, jak zwykle na proszącą, poczem, zwracając się do swojej przyjaciółki, Zemsty, rzekła:
„Czy wiele miano względów dla matek i żon, które znałyśmy od czasu, kiedy byłyśmy takie małe, jak to dziecię, a nawet jeszcze mniejsze? Dość często widziałyśmy, jak ich mężów i ojców wtrącano do więzień. Przez całe życie patrzyłyśmy, jak cierpią nasze siostry, same i w swoich dzieciach, patrzyłyśmy na ich nędzę, głód, pragnienie, na nagość, choroby, ucisk i wiele innych krzywd“.
„Nie widziałyśmy nic innego“, odparła Zemsta.
„Długośmy cierpiały“, mówiła pani Defarge, zwracając oczy na Łucję. „Osądź sama! Czy to możliwe, żeby cierpienie jednej kobiety i jednego dziecka mogło nas wzruszać?“
Druty jej poruszyły się szybciej i pani Defarge wyszła. Za nią Zemsta. Ostatni wyszedł Defarge.
„Odwagi, droga Łucjo!“ powiedział pan Lorry, podnosząc ją z klęczek. „Odwagi! Odwagi! Jak dotąd wszystko idzie dobrze — o wiele, wiele lepiej, niż innym biedakom. Rozwesel się i bądź wdzięczna niebu“.
„Nie jestem niewdzięczna, przypuszczam, ale ta straszna kobieta rzuca jakby cień na mnie, i na wszystkie moje nadzieje“.
„Ts, ts,“ powidział pan Lorry. „Cóż to? Zwątpienie wkradło się do tej dzielnej duszyczki? Cień? — Tak; ale niema w nim nic realnego, Łucjo“.
Ale cień, jaki zostawiło zachowanie tych Defarge‘ów, padł i na pana Lorry, gdyż w głębi duszy wszystko to niepokoiło go bardzo.


Rozdział czwarty.
Cisza w czasie burzy.

Doktór Manette wrócił dopiero czwartego dnia zrana. Ukryto przed Łucją wszystko, co się zdarzyło w ciągu tych strasznych paru dni. Dopiero w wiele lat później, gdy nazawsze pożegnała się z Francją, dowiedziała się, że jedenaście setek bezbronnych więźniów, obu płci i rozmaitego wieku, zginęło wtenczas z rąk ludności, że cztery dni i cztery noce utonęły w mroku tych strasznych czynów, że powietrze przesiąkło krwią. Wiedziała tylko, że przypuszczono szturm do więzień, że wszyscy więźniowie polityczni byli w niebezpieczeństwie i że tłum wyciągnął niektórych i pomordował.
Panu Lorry opowiedział doktór w największej tajemnicy — nie potrzeba było zresztą prosić o jej zachowanie — że tłum porwał go ze sobą i poprzez rzeź i mord powiódł do więzienia La Force. Że w więzieniu trafił na posiedzenie trybunału, przed który pojedynczo stawiano więźniów, i który szybko skazywał ich na śmierć, uwalniał lub (w rzadkich wypadkach) odsyłał z powrotem do więzienia. Przyprowadzony przez swoją eskortę przed trybunał, doktór oznajmił, kim jest z nazwiska i zawodu, i że przez osiemnaście lat więziony był w Bastylji, jako tajemny i o nic nieoskarżony więzień, a jeden z członków trybunału podniósł się i stwierdził prawdziwość jego słów; człowiekiem tym był Defarge.
Następnie przekonawszy się ze spisów więziennych leżących na stole, że zięć jego znajduje się w liczbie żywych jeszcze więźniów, doktór zwrócił się z gorącą prośbą do trybunału (którego niektórzy członkowie byli trzeźwi, inni nie, jedni splamieni krwią, inni nie, jedni drzemali, inni nie) o wolność i życie dla swego zięcia. W pierwszym porywie zapału i współczucia, jaki obudził w nich swojem długoletniem cierpieniem pod tamtym rządem, trybunał zgodził się na natychmiastowe przesłuchanie Karola Darnay i postawienie go przed sąd. I już, już miał być uwolniony, kiedy ta łaska spotkała się z nagłym sprzeciwem (niezrozumiałym dla doktora), co doprowadziło do krótkiej poufnej konferencji, poczem przewodniczący trybunału oznajmił doktorowi Manette, że więzień musi pozostać w więzieniu, ale przez wzgląd na doktora nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Na dany znak wyprowadzono więźnia. Wtenczas doktór gorąco zaczął błagać, by pozwolono mu zostać i dopilnować, by zięć jego, czy to przez złą wolę, czy niedopatrzenie, nie został oddany mordercom, których dziki wrzask za drzwiami chwilami głuszył wyroki. Udzielono mu tego pozwolenia i pozostał w Krwawej Sali, dopóki nie minęło niebezpieczeństwo.
To, co się tam działo — z krótkiemi przerwami na sen i posiłek — to niech zostanie nieopowiedziane. Szaleńcza radość, z jaką witano więźniów wypuszczonych na wolność, nie dziwiła doktora mniej od szaleńczej radości, z jaką ci sami ludzie rozszarpywali innych w kawały. Jeden więzień, opowiadał doktór, wypuszczony został na wolność, ale jakiś barbarzyńca przez omyłkę przebił go piką. Ponieważ proszono doktora, by mu opatrzył ranę, doktór Manette wyszedł przez bramę skazańców i znalazł rannego na rękach kilku przygodnych samarytanów, siedzących na ciałach swoich ofiar. Z niekonsekwencją równie niesamowitą jak wszystko, co się działo w ciągu tej strasznej nocy, ludzie ci pomogli doktorowi opatrzeć rannego, z największą troskliwością zrobili nosze i ostrożnie wynieśli go z tego miejsca, poczem schwycili znów za broń i rozpoczęli tak straszną rzeź, że doktór zakrył twarz rękoma i uciekł jak najprędzej z tłumu.
Słuchając tych wiadomości i patrząc na przyjaciela, który zaczął sześćdziesiąty drugi rok życia, pan Lorry odczuwał niepokój, czy te straszne przejścia nie okażą się niebezpieczne dla doktora. Ale nigdy nie widział jeszcze pana Manette w lepszej kondycji. Nigdy nie znał go z tej strony. Po raz pierwszy doktór zrozumiał, że cierpienia jego były straszną i potężną siłą: po raz pierwszy zrozumiał, że w ogniu cierpienia zahartowało się żelazo, którem przebić potrafi drzwi więżące męża jego córki, i że potrafi go uwolnić. „Wszystko obróciło się na dobre, mój przyjacielu! Nic nie jest stracone, nic nie poszło na marne. Ukochane moje dziecię przywróciło mię życiu i teraz ja z kolei przywrócę jej to, co stanowi najdroższą cząstkę jej samej. Z pomocą nieba dokażę tego!“ Tak mówił Manette. I Jarvis Lorry, patrząc na błyszczące oczy, na tchnącą energią twarz, na spokojne gesty człowieka, którego życie było jakby zatrzymane, jak się wstrzymuje wskazówkę zegara, a który teraz okazuję energję uśpioną przez czas bezruchu — uwierzył.
Rzeczy większe, niż te, które doktór Manette musiał zwalczyć, ustąpiłyby pod naporem tej energji. Pozostawszy na swojem stanowisku jako lekarz, którego obowiązkiem jest przyjść z pomocą wszystkim ludziom — wolnym czy niewolnym, bogatym czy biednym, złym czy dobrym — używał swego osobistego wpływu tak mądrze, że wkrótce mianowany został lekarzem inspekcyjnym trzech więzień, a między niemi La Force. Mógł zapewnić Łucję, że mąż jej nie jest już skazany na więzienie celkowe, ale siedzi razem z innymi. Widział się z jej mężem co tydzień i przynosił jej pełne słodyczy pozdrowienia — wprost z jego warg. Czasami mąż pisał do niej (chociaż nigdy za pośrednictwem doktora), lecz jej nie wolno było pisać do Karola, gdyż między innemi dzikiemi podejrzeniami o spiski w więzieniach, jakie rzucano na emigrantów, najniebezpieczniejsze było to, że mają zagranicą krewnych lub stosunki.
To nowe życie, jakie prowadził doktór, było niespokojne — niewątpliwie. Ale sprytny pan Lorry widział jasno, że życie to napawa go dumą, będącą dla doktora źródłem siły. Nie było nic niewłaściwego w tej dumie. Była to duma naturalna i szlachetna, ale pan Lorry patrzył na nią z ciekawością, jak na zjawisko zupełnie nowe. Doktór wiedział, że dotąd więzienie jego łączyło się w umyśle córki i przyjaciela z pojęciem jego słabości, braku energji, choroby. Teraz to się zmieniło i doktór wiedział, że cierpieniom swoim zawdzięcza potęgę, którą oni oboje uważają za jedynie mogącą zapewnić Karolowi bezpieczeństwo i wolność. Zmiana ta tak podziałała na doktora, że wziął w swoje ręce całą sprawę i żądał od nich, jako od słabszych, posłuszeństwa jemu, silniejszemu. Stosunek zależności jego od Łucji uległ zupełnej zmianie, jaką tylko prawdziwa miłość i przywiązanie wprowadzić może, z czego bowiem mógłby być bardziej dumny, jak nie z tego, że potrafił oddać przysługę jej, która tyle uczyniła dla niego! „Dziwne“, myślał sobie pan Lorry, „ale naturalne i słuszne. Tak, ujmij cugle, drogi przyjacielu, i trzymaj je mocno. Nie mogły się znaleźć w odpowiedniejszych rękach“.
Ale chociaż doktór używał wszelkich sił i nigdy nie przestał pracować nad uwolnieniem Karola, albo przynajmniej nad tem, żeby powołano go przed sąd, nie mógł zwalczyć ogólnego prądu czasu. Nowa Era rozpoczęła się. Król był osądzony, skazany, ścięty. Republika Jedna i Niepodzielna, Republika Wolności, Braterstwa i Równości albo Śmierci, stanęła pod bronią, by walczyć ze światem o zwycięstwo. Czarna chorągiew dzień i noc powiewała z wież Notre Dame. Trzysta tysięcy ludzi porwało się przeciw tyranom świata, powstało na wszystkich krańcach Francji, jak gdyby wszerz i wzdłuż kraju posiane zęby smoka wzeszły obficie, na wzgórzach i dolinach, na skałach, na piasku, trzęsawiskach, pod jasnem niebem południa i pod chmurami północy, na polach i po lasach, w winnicach i gajach oliwnych, między chwastami i kłosami zboża, wzdłuż żyznych brzegów rzek i piaszczystych brzegów morza. Jakież osobiste zmartwienie ostać się mogło potopowi pierwszego Roku Wolności, potopowi, który nie spadł z nieba, ale buchnął z pod ziemi, a który zamykał, miast otwierać, okna Niebios!
Żadnej przerwy, żadnej litości, żadnej ciszy, żadnego spoczynku, żadnej miary czasu! Chociaż dnie i noce zmieniały się regularnie, jak wtedy, gdy Czas był jeszcze młody, a ranek i wieczór były pierwszym dniem stworzenia, innej miary czasu nie było. Poczucie czasu zatraciło się w gorączce, która ogarnęła cały naród, jak traci poczucie czasu człowiek chory. Oto przerywając ciszę miasta, kat pokazywał ludowi głowę Króla, oto jakby za jednym tchem, głowę jego pięknej małżonki, zbielałą podczas ośmiu miesięcy wiezienia, wdowieństwa i nędzy.
A jednak, zgodnie z dziwnem prawem kontradykcji, obowiązującem w takich wypadkach, czas dłużył się, chociaż mknął tak szybko. Trybunał rewolucyjny w stolicy i czterdzieści czy pięćdziesiąt rewolucyjnych komitetów w kraju. Prawo o podejrzanych, które unicestwiło wszelkie osobiste bezpieczeństwo życia i wolności, a oddawało każdego porządnego i niewinnego człowieka w ręce złe i zbrodnicze, więzienia przepełnione ludźmi, którzy nie dopuścili się żadnej zbrodni a nie mogli doprosić się przesłuchania, wszystko to stało się rzeczą dokonaną i uznaną i robiło wrażenie starych zwyczajów — już po tygodniu. Ponad wszystko wyrastała jedna postać, tak swojska, jak gdyby patrzano na nią od stworzenia świata: postać surowej niewiasty, imieniem Gilotyna.
Była popularnym tematem żartów, najlepszym środkiem na ból głowy, najskuteczniejszą ochroną przed siwizną, nadawała twarzy delikatną cerę, była narodową brzytwą, która goliła czysto: kto pocałował Panią Gilotynę, ten spoglądał przez małe okienko i wpadał w worek. Była symbolem odrodzenia rasy ludzkiej. Zastąpiła Krzyż. Modele Gilotyny noszono na piersiach, z których zdjęto Krzyż; kłaniano się jej, wierzono w nią, zwątpiwszy w Krzyż.
Ścinała tyle głów, że ona, jak i miejsce, na którem stała, czerwone było od krwi. Rozbierano ją na części jak ulubioną zabawkę młodego Czarta, i zestawiano znowu, gdy nadarzyła się sposobność. Nakazywała milczenie gadule, powalała potężnych, zabijała pięknych i dobrych. Dwudziestu dwóm przyjaciołom, znanym i szanowanym, dwudziestu jednym żywym i jednemu umarłemu ścięła głowy jednego ranka w ciągu tyluż minut. Imieniem siłacza Starego Testamentu nazywano tego, który wprowadzał ją w ruch. Ale ten, który w nią był zbrojny, silniejszy był od swego imiennika i bardziej od niego ślepy, i codziennie otwierał wrota Świątyni Pańskiej.
Wśród wszystkich tych okropności i ich skutków przechadzał się doktór z podniesioną głową, ufny w swoją moc, ostrożnie dążąc do celu, nigdy nie wątpiąc, że uda mu się ocalić męża Łucji. Jednak nurt czasu tak był głęboki i szybki i z taką siłą pociągał za sobą czas, że Karol był już w więzieniu rok i trzy miesiące, a doktór wciąż jeszcze nie tracił ufności. W grudniu Rewolucja przybrała potworne i okrutne formy: wody w rzekach na południu zatamowały trupy topionych po nocach, a w zimowem słońcu strzelano do więźniów, ustawionych w rzędy i czworoboki. A doktór wciąż szedł śród tych okropności z podniesioną głową. Nie było w tych dniach w Paryżu człowieka bardziej znanego od niego. Nie było też człowieka w dziwniejszej sytuacji. Milczący, ludzki, niezastąpiony w szpitalach i więzieniach, stosujący swoją wiedzę bez różnicy, do dobrych i złych, był człowiekiem wyjątkowym. Powierzchowność i historja więźnia Bastylji zapewniały mu wyjątkowe stanowisko. Nie podejrzewano go, nie badano, jak gdyby rzeczywiście wrócony został życiu przed osiemnastu laty, albo jak gdyby był Duchem, chodzącym między śmiertelnymi.


Rozdział piąty.
Drwal.

Jeden rok i trzy miesiące. Przez cały ten czas Łucja nigdy nie była pewna, ani jednej godziny, czy pod nożem gilotyny nie padnie jutro głowa jej męża. Dzień w dzień po brukowanych ulicach turkotały wozy, wypełnione skazańcami. Wdzięczne dziewczęta, piękne kobiety, z włosami bronzowemi, czarnemi i siwemi, mężczyźni w sile wieku i mężczyźni starzy, ludzie szlachetnie urodzeni i chłopi, wszyscy ci, to czerwone wino dla Gilotyny, dzień w dzień wywlekani z ciemnych piwnic obmierzłych więzień dla zaspokojenia pożerającego ją pragnienia. Wolność, braterstwo, równość albo śmierć — ostatniem najłatwiej obdzielić, Gilotyno!
Gdy nieoczekiwane nieszczęście i turkoczące koła czasu ogłuszyły córkę doktora, sprawiając, iż w rozpaczliwej bierności oczekiwałaby końca, stałoby się z nią to samo, co stało się z innymi. Ale od chwili, gdy przytuliła siwą głowę do swojej młodej piersi na poddaszu Świętego Antoniego, wierna została swoim obowiązkom. Najwierniejsza była im w czasie próby, jak zawsze ludzie dobrzy i wierni.
Gdy tylko zainstalowano się w nowej rezydencji, a ojciec powrócił do zajęć związanych z jego zawodem, urządziła ich domowe życie tak, jakby mąż był miedzy nimi. Każda rzecz miała swoje określone miejsce i swój określony czas. Małą Łucję uczyła regularnie, jak gdyby nigdy nie opuszczali swego domu w Londynie. Drobne chytrości, przy których pomocy sama chciała wmówić w siebie wiarę, że się wszyscy znów niebawem spotkają, drobne przygotowania do jego rychłego powrotu, stawianie osobno jego krzesła i odkładania na bok jego książek, wszystko to, a w nocy serdeczne modlitwy za jednego zwłaszcza więźnia między tymi wszystkimi nieszczęśnikami cierpiącymi po więzieniach w cieniu śmierci — to były prawie jedyne oznaki, że chciała ulżyć swemu cierpieniu.
Zewnętrznie nie zmieniła się bardzo. Skromne czarne suknie, (przypominające suknie żałobne), jakie nosiły obie z córką, były zgrabne i wdzięczne jak jasne szaty z dawnych, szczęśliwych dni. Straciła rumieńce a wyraz skupienia, dawniej tak rzadki, prawie ciągle gościł na jej twarzy; poza tem była ładna i pogodna jak zwykle. Czasami w nocy, całując ojca, wybuchała boleścią, którą tłumiła w sobie przez cały dzień, i mówiła mu, że jedyna jej nadzieja pod niebem — w nim. Zawsze spokojnie odpowiadał: „Nic nie może mu się stać bez mojej wiedzy, a ja wiem, że go uratuję, Łucjo!“
Niewiele tygodni upłynęło im w tem nowem życiu, gdy ojciec powiedział do Łucji, wróciwszy pewnego dnia do domu:
„Moja droga! W więzieniu, wysoko w murze, jest okno, do którego Karol może czasami podejść koło trzeciej popołudniu. Gdyby udało mu się podejść — a to zależy od wielu okoliczności i wypadków — to przypuszcza, że mógłby cię zobaczyć, jeżelibyś stanęła w pewnem miejscu na ulicy, które ci wskażę. Ale ty nie będziesz go mogła widzieć, moje biedne dziecko, a nawet gdybyś go dostrzegła, nie radziłbym dawać mu znaków, żeś go poznała“.
„Och, pokaż mi to miejsce, ojcze, a będę tam chodziła codzień“.
Od tego czasu, bez względu na pogodę, czekała tam przez dwie godziny. Kiedy zegar wybił drugą, już tam była, a z wybiciem czwartej wracała zrezygnowana. Jeżeli dzień nie był za wilgotny lub za chłodny dla dziecka, chodziły razem. W złe pogody przychodziła sama. Ale nie opuściła ani jednego dnia!
Był to ciemny i brudny róg małej, krętej uliczki. Szopa drwala, tnącego drzewo na opał, była jedynym budynkiem w tym kącie. Pozatem widać było dokoła tylko nagie ściany. Na trzeci dzień drwal zauważył ją.
„Dzień dobry, obywatelko!“
„Dzień dobry, obywatelu!“
Ten sposób przemawiania do siebie był obecnie przepisany dekretem. Niedawno temu przyjął się samorzutnie między solidniejszymi patrjotami. Obecnie obowiązywał wszystkich.
„Znowu tu chodzicie, obywatelko?“
„Jak widzicie, obywatelu“.
Drwal, mały człowieczek, bardzo lubiący gesty (niegdyś był dróżnikiem), wskazał na więzienie, a przyłożywszy palce do twarzy i imitując kratę, zerkał przez nie żartobliwie.
„Ale to nie moja sprawa“, powiedział i dalej piłował drzewo.
Następnego dnia oczekiwał Łucję i dostrzegł ją, jak tylko się zjawiła.
„Jakto?! Znowu tu chodzicie, obywatelko?“
„Tak, obywatelu“.
„A, i dziecko! To twoja matka, prawda, moja mała obywatelko?“
„Czy mam powiedzieć tak, mamo?“ szepnęła mała Łucja, tuląc się do niej.
„Tak, najdroższa“.
„Tak, obywatelu“.
„A! Ale to nie moja sprawa! Robota — to moja sprawa! Patrzcie jak piłuję! Na moją piłę! Nazywam ją moją małą gilotynką! Zygu, zygu, zyg! i spada głowa!“
Przy tych słowach spadło polano. Schował je do kosza.
„Nazywam siebie Samsonem Gilotyny drzewa opałowego! Spójrzcie na nią! Zygu, zygu, zyg! i spada jej głowa! Teraz dziecko! Tra tra — tretre i spada mu główka! Cała rodzina!“
Łucja wzdrygnęła się na widok dwóch nowych polan spadających do kosza. Ale niepodobna było, aby o tej porze drwal mógł jej nie dostrzec! A więc, by go dobrze usposobić, zawsze pierwsza odzywała się do niego i często dawała mu na piwo, co widział chętnie.
Nie był rozmowny. Często gdy Łucja zapomniała o jego obecności wpatrzona w dachy i bramy więzienia, sercem wyrywając się do męża, przyszedłszy do siebie, przekonywała się, że patrzy na nią, oparłszy się kolanami o ławę, z piłą w ręku. „Ale to nie moja sprawa“, powtarzał zwykle w takich razach i nanowo zabierał się do pracy.
Bez względu na pogodę, w śnieg i mróz zimowy, w ostry wiatr wiosenny, w letnią spiekotę, w deszcze jesienne, i znowu w mróz i śnieg zimowy spędzała Łucja dwie godziny na tem miejscu. I każdego dnia, opuszczając je, całowała mury więzienia. Maż widział ją (tak mówił ojciec) może raz na pięć razy, może dwa i trzy razy zrzędu, może nie widział jej cały tydzień, albo dwa tygodnie. Wystarczało, że wiedział, kiedy ją widywać może, jeśli się nadarzy sposobność, a choćby ta sposobność nadarzała się tylko raz w tygodniu, ona gotowa była czekać przez wszystkie siedem dni.
W ten sposób dotrwała do grudnia, a ojciec jej wciąż szedł pośród tych wszystkich okropności z podniesioną głową. Pewnego zimowego popołudnia przybyła Łucja na swoje zwykle miejsce; sypał śnieg. Był to dzień jakiegoś dzikiego święta, festyn uliczny. Idąc, widziała domy udekorowane małemi pikami, na których nadziane były małe czerwone czapeczki z trójkolorowemi kokardami i transparentami (trójkolorowe litery cieszyły się największem uznaniem): Republika Jedna i Niepodzielna. Wolność, Braterstwo, Równość albo Śmierć!
Nędzna szopa drwala była tak mała, że cała jej powierzchnia nie wystarczyłaby na ten napis. Znalazł jednak kogoś, kto napisał mu słowo „Śmierć“, aczkolwiek nie bez trudności. Na szczycie dachu szopy drwal umieścił małą pikę i czerwoną czapeczkę, jak przystało na dobrego obywatela, a w oknie wystawił piłę z napisem „Mała święta Gilotynka“, gdyż wielka surowa ta niewiasta została w tych czasach przez lud kanonizowana. Szopa była zamknięta, właściciel jej wyszedł, co było niemałą ulgą dla Łucji i zapewniało jej samotność.
Ale nie odszedł daleko, bo nagle Łucja usłyszała tupotanie nóg i krzyki, które napełniły ją lękiem. Jeszcze chwila, a tłum ludzi wynurzył się z za węgła koło muru więziennego, we środku szli drwal i Zemsta. Tłum składał się niemniej niż z pięciuset ludzi, którzy tańczyli jak pięć tysięcy demonów. Jedyną muzyką był ich własny śpiew. Tańczyli w takt popularnej piosenki rewolucyjnej, która brzmiała jak chóralne zgrzytanie zębami. Tańczyli mężczyźni i kobiety, kobiety tańczyły z kobietami, a mężczyźni z mężczyznami, zależnie zresztą od przypadku. Z początku robili wrażenie dzikiej zawieruchy czerwonych czapek i wełnianych łachmanów. Ale gdy wypełnili placyk i zaczęli tańczyć dokoła Łucji, w taniec ich wplątały się jakieś niesamowite figury. Zbliżali się, cofali, chwytali się za ręce, uderzali się głowami, kręcili się dokoła siebie, chwytali się wpół i obracali wkółko, aż niektórzy padali ze zmęczenia na ziemię. Reszta, trzymając się za ręce, kręciła się koło nich jak kołowrotek. Potem koło rozpadało się, i po dwóch lub czterech w jednem kółku kręcili się, kręcili bezustannie, aż wszyscy stawali jak na komendę, poczem zaczynali znów — obejmowali się, kręcili, tańczyli, skakali — i tańczyli w odwrotnym kierunku. Wreszcie stawali, na chwilę nieruchomieli, a po krótkiej przerwie ustawiwszy się w rzędy wzdłuż ulicy, z pochylonemi głowami, wzniesionemi ramionami i z wyciem biegli dalej. Żadna, najsroższa nawet bitwa nie mogłaby być straszniejsza od tego tańca! Była to wykoszlawiona zabawa — niegdyś niewinna igraszka — poświęcona djabelstwu, zdrowe przepędzanie czasu zamienione na środek podniecający krew, mroczący zmysły, zatwardzający serca. Wdzięk, który się przy tem objawiał, czynił taniec ten czemś jeszcze potworniejszem, pokazując, jak każda rzecz, dobra z natury, może być zniekształcona i wypaczona. Dziewczęce piersi, nagle obnażone w tańcu, śliczne, prawie dziecinne główki, delikatna nóżka, tonąca w bagnie krwi i brudu — reprezentowały te wykolejone czasy.
Była to Carmagnola. Gdy tłum zniknął, zostawiając Łucję niemą z przerażenia, zdumioną, na próg szopy drwala płatki śniegu padały tak spokojne i tak białe, jak gdyby nic nigdy nie zaszło.
„Ach, ojcze!“ rzekła, gdyż stał przy niej, i podniosła oczy, które na chwilę zasłoniła rękami. „Co za straszny, potworny widok!“
„Wiem, moja droga, wiem! Widziałem to nieraz. Nie bój się! Nikt nie zrobi ci krzywdy!“
„Nie boję się o siebie, ojcze. Ale kiedy pomyślę o moim mężu i okrucieństwie tych ludzi...“
„Wkrótce już nie będziemy na ich łasce. Zostawiłem go, gdy podchodził do okna, i przyszedłem do ciebie. Nikt cię nie zobaczy. Poszlij pocałunek ręką do tego najwyższego dachu!“
„Czynię to, ojcze, i posyłam mu całą swoją duszę!“
„Nie widzisz go, kochanie?“
„Nie, ojcze“ powiedziała Łucja z płaczem, przesyłając pocałunek ręką. „Nie“.
Kroki na śniegu. Madame Defarge. „Pozdrawiam was, obywatelko“ rzekł doktór. „Pozdrawiam was, obywatelu“. Przeszła. Nic więcej. Madame Defarge znikła jak cień na białej drodze.
„Podaj mi ramię, najdroższa. Odejdź stąd z miną wesołą i rezolutną — przez wzgląd na niego. To było dobrze zrobione“, właśnie wyszli z uliczki, „i nie pójdzie na marne. Karol jest wezwany na jutro“
„Na jutro!“
„Niema czasu do stracenia. Jestem dobrze przygotowany, ale trzeba uciec się do ostrożności, do których niepodobna było uciekać się, póki nie stanie przed trybunałem. Nie otrzymał jeszcze wezwania, ale wiem, że jest wezwany na jutro, i ma być przewieziony do Conciergerie. Mam poufne informacje. Nie boisz się?“
Zaledwie mogła odpowiedzieć:
„Polegam na tobie“.
„Możesz polegać z całą pewnością. Twoja niepewność skończy się wkrótce, najdroższa! Odzyskasz go za parę godzin. Otoczyłem go jak mogłem najtroskliwszą opieką. Muszę zobaczyć się z panem Lorry!“
Stanęli. W pobliżu rozległ się ciężki turkot kół. Oboje wiedzieli zbyt dobrze, co to znaczy. Jeden. Dwa. Trzy. Trzy wozy przekopywały się przez miękki śnieg z ładunkiem przeznaczonym na śmierć.
„Muszę zobaczyć się z panem Lorry“ powiedział pan Manette, skręcając w drugą stronę.
Dzielny staruszek wciąż trwał na swoim posterunku. Nie opuścił go. On i jego księgi podlegały ciągłym rewizjom, gdy chodziło o majątki skonfiskowane i uznane za dobra narodowe. Co mógł uratować dla właścicieli, ratował. Nie znalazłbyś między żyjącymi człowieka, który tak potrafiłby w ukryciu i pocichu pilnować tego, co powierzono Tellsonowi na przechowanie.
Pochmurne, czerwone i żółte niebo oraz mgła, wstająca od Sekwany, zdradzały zbliżający się mrok. Było już prawie ciemno, kiedy doszli do banku. Wspaniała rezydencja Monseigneura opustoszała i zniszczała. Nad kupą popiołu i śmieci na dziedzińcu widniał napis: Własność Narodowa. Republika Jedna i Niepodzielna, Równość, Braterstwo, Wolność albo Śmierć.
Kto to mógł być z panem Lorry, ów właściciel płaszcza podróżnego, rzuconego na krzesło, który nie chciał, by go widziano? Kim był ów nowoprzybyły, z którym pan Lorry, podniecony i zdziwiony, przed chwilą pożegnał się, by uścisnąć swoją ulubienicę? Komu powtarzał jej wzruszone słowa, gdy, podniósłszy głos i odwróciwszy głowę do drzwi prowadzących do pokoju, z którego wyszedł, powiedział: „Przeprowadzony do Conciergerie i wezwany na jutro“?


Rozdział szósty.
Triumf.

Straszliwy Trybunał, złożony z pięciu Sędziów, jednego Oskarżyciela Publicznego i przysięgłych, zasiadał codziennie. Codzień sporządzano spisy, które były następnie przez dozorców odczytywane więźniom. Zwykły żart dozorców brzmiał: „Hej, wy tam! Wychodźcie i posłuchajcie, co donosi Gazeta Wieczorna!“
„Karol Evrémonde, zwany Darnay“.
Temi słowy, nareszcie, zaczęła się Gazeta Wieczorna w La Force.
Kiedy wywoływano jakieś nazwisko, właściciel jego wychodził, oddzielał się od reszty więźniów i stawał w miejscu przeznaczonem dla tych, o których dopominał się Los. Karol Evrémonde, zwany Darnay, miał powody, by znać te zwyczaje: widział, jak setki przeszły w ten sposób.
Jego obrzmiały dozorca, który do czytania wkładał okulary, spojrzał z nad nich, by się przekonać, że więzień rzeczywiście stanął gdzie należy, poczem czytał dalej. Było tych nazwisk dwadzieścia trzy, ale tylko dwadzieścia odpowiedziało na wezwanie, gdyż jeden z więźniów umarł, zapomniany w więzieniu, a dwaj inni dawno już zostali zgilotynowani i również zapomniani. Spis został przeczytany w sklepionej izbie, w której Karol pierwszego dnia po przybyciu do La Force widział więźniów. Ci wszyscy co do jednego zginęli podczas rzezi. Każda ludzka istota, która od owego czasu nie była mu obojętna i z którą się rozstał, zginęła na szafocie.
Posypały się pośpieszne słowa pożegnania i uprzejmości, ale nie trwało to długo. Był to wypadek codzienny, a towarzystwo w La Force zajęte było tego wieczora przygotowaniami do gry w fanty i do małego koncertu. Zebrani przy kratach nie szczędzili łez, należało jednak zapełnić dwadzieścia miejsc w projektowanych rozrywkach, a czasu w najlepszym razie pozostawało niewiele, gdyż zbliżała się godzina zamknięcia cel, a wspólnych izb i korytarzy strzegły wówczas psy, trzymające straż podczas nocy. Więźniowie dalecy byli z pewnością od tego, by nie mieć uczuć ani serca. Postępowanie ich było tylko wynikiem ducha czasu. Podobnem do tego zjawiskiem — aczkolwiek różniącem się pod niektóremi subtelnemi względami — był objaw specjalnej gorączki czy masowego zatrucia, znany w owych czasach: byli ludzie, którzy najniepotrzebniej wyzywali Gilotynę, by umrzeć przez nią, a zjawisko to było wynikiem nie tylko chełpliwości, ale i dziwacznego zakażenia, któremu podlegały wszystkie do głębi wstrząśnięte umysły ludzkie. W czasie zarazy niektórzy ludzie mają jakiś tajemny pociąg do tej choroby, pałają jakąś straszliwą chęcią poniesienia śmierci na nią. W każdym z nas są ukryte podobne niesamowite skłonności, które przy sprzyjających okolicznościach budzą się natychmiast.
Droga do Conciergerie krótka była i ciemna. Noc w kłębiącej się od robactwa celi — długa i zimna. Następnego dnia piętnastu więźniów wezwano przed kratki zanim wywołano nazwisko Karola Darnay: wszyscy piętnastu zostali skazani, a cała procedura trwała zaledwie półtorej godziny.
„Karol Evrémonde zwany Darnay!“ wywołano nareszcie.
Jego sędziowie siedzieli na ławach w kapeluszach z piórami, ale poza tem jako nakrycie głowy przeważały zwykle czerwone czapy z trójkolorowemi kokardami. Patrząc na sąd i niespokojną salę, Karol mógłby pomyśleć, że odwrócił się zwykły porządek rzeczy i że zbrodniarze sądzą ludzi uczciwych. Najniższe, najbardziej okrutne i najgorsze męty stolicy, którym nigdy nie brakło najgorszych najniższych instynktów, byli kierownikami duchowymi tej procedury: hałaśliwie wydawali rozkazy, klaskali w ręce, pochwalali wyroki, okazywali swoje niezadowolenie, przewidywali wyniki głosowania, zupełnie bezkarnie. Z mężczyzn większa część była uzbrojona w rozmaity sposób. Z kobiet — niektóre trzymały w rękach noże, inne sztylety, inne jadły i piły, rozglądając się dokoła, inne jeszcze robiły na drutach. Między temi ostatniemi była jejmość z olbrzymią robotą na drutach pod pachą. Palce jej pracowały bez przerwy. Stała w pierwszym szeregu, obok człowieka, którego Darnay nie widział ani razu, odkąd przebył rogatkę, ale o którym dobrze wiedział, że nazywa się Defarge. Zauważył, że niewiasta kilkakrotnie szepnęła mu coś na ucho i że prawdopodobnie to jego żona. Ale, co go uderzyło w tych dwóch postaciach, to że aczkolwiek stały koło niego jak można najbliżej, ani razu nie spojrzały w jego stronę. Zdawały się czekać na coś z kompletną determinacją i patrzyły tylko na przysięgłych — na nic innego. Obok Przewodniczącego siedział doktór Manette w swoim zwykłym, spokojnym stroju. O ile więzień mógł dojrzeć, on i pan Lorry byli jedynemi osobami, nie należącemi do sądu, które miały zwykły strój i nie przybrały grubego stroju Carmagnoli.
Karol Evrémonde, zwany Darnay, oskarżony był przez Oskarżyciela Publicznego jako arystokrata i emigrant, którego życie jest własnością Republiki, zgodnie z dekretem skazującym na wygnanie wszystkich emigrantów, pod grozą kary śmierci. To nic, że dekret nosi datę dnia przybycia Darnay’a do Francji. Jest tu Darnay i jest dekret. Został ujęty we Francji i lud żąda jego głowy.
„Niech spadnie jego głowa!“ wołała sala. „Wróg Republiki!“
Przewodniczący zadzwonił, aby uciszyć te okrzyki i zapytał więźnia, czy to prawda, że od dłuższego czasu mieszkał w Anglji?
Naturalnie, prawda.
Czy nie był emigrantem? I za co siebie uważa?
Nie jest emigrantem, ma nadzieję, w tem znaczeniu, jakie mu nadaje obecne prawo.
Dlaczego? Przewodniczący chciałby widzieć.
Ponieważ dobrowolnie wyrzekł się tytułu, który był mu nienawistny, stanowiska, które było mu nienawistne, i opuścił ojczyznę (tu oponuje przeciw słowu emigrant w znaczeniu, jakie obecnie nadaje mu Trybunał), by żyć z własnej pracy w Anglji, miast z pracy innych ludzi we Francji.
Jakie ma na to dowody?
Podał nazwiska dwóch świadków: Teofila Gabelle i Aleksandra Manette.
Ale ożenił się w Anglii? przypomniał Karolowi przewodniczący.
Tak, ale nie z Angielką.
Z obywatelką francuską?
Tak. Z urodzenia.
Jej imię i nazwisko?
„Łucja Manette, jedyna córka doktora Manette, szlachetnego lekarza, który tu siedzi“.
Odpowiedź ta wywarła dobre wrażenie na audytorjum. Okrzyki uniesienia na cześć szlachetnego lekarza zabrzmiały w sali. Tak kapryśny był ten lud, że łzy polały się po policzkach niejednej twarzy, która przed chwilą surowo patrzyła na więźnia, jak gdyby niecierpliwie oczekując, kiedy będzie go można pochwycić, wygnać na ulicę i zabić.
Na tej krótkiej i niebezpiecznej ścieżce Karol Darnay stawiał kroki zgodnie ze wskazówkami ostrożnego doktora Manette. Ta sama ostrożna rada wskazała mu każdy krok, jaki miał jeszcze przed sobą, i wytknęła każdy cal tej drogi.
Przewodniczący zapytał dlaczego dopiero teraz, a nie przedtem, wrócił do Francji?
Nie wrócił wcześniej, odrzekł, ponieważ nie posiadał we Francji innych środków do życia nad te, których się zrzekł, w Anglji zaś mógł się utrzymywać z lekcyj języka francuskiego i francuskiej literatury. Wrócił przynaglony do powrotu listem obywatela francuskiego, który twierdził, że życie jego jest w niebezpieczeństwie z powodu nieobecności Darnay’a. Wrócił ratować życie obywatela i dać świadectwo — choćby z narażeniem swego życia. Czy to zbrodnia w oczach Republiki?
Zebrani wołali entuzjastycznie „Nie!“ a przewodniczący znów musiał dzwonić, by ich uciszyć, co mu się jednak nie udało, gdyż krzyczano tak długo „Nie!“, aż się to wszystkim nie sprzykrzyło.
Przewodniczący żąda nazwiska owego obywatela. Oskarżony wyjaśnił, że jest to pierwszy świadek podany przez niego. Odwołał się również do listu owego obywatela, który odebrano mu na rogatce, który jednak, w co nie wątpi, znajdzie się pewnie między dokumentami leżącemi przed Przewodniczącym.
Doktór postarał się, by list tam był — zapewnił Karola, że list tam będzie — i list został odnaleziony i odczytany. Obywatel Gabelle został wezwany dla potwierdzenia listu, co też uczynił. Obywatel Gabelle z nieskończoną delikatnością i ostrożnością objaśnił, że olbrzymia ilość wrogów Republiki, z jaką Trybunał ma do czynienia, sprawiła, iż został przeoczony w więzieniu Abbaye — faktycznie zaś, wypadł zupełnie z patriotycznej pamięci Trybunału, który sobie o nim przypomniał dopiero przed trzema dniami, kiedy został wezwany i puszczony na wolność, ponieważ Sąd uznał, że oskarżenie przeciw niemu umarza obecność obywatela Evrémonda, zwanego Darnay.
Następnie przesłuchano doktora Manette. Niezwykła popularność jego osoby i jasność odpowiedzi zrobiły olbrzymie wrażenie: ale, gdy w trakcie składania zeznań stwierdził, że oskarżony był jego pierwszym przyjacielem od chwili odzyskania wolności, że oskarżony był zawsze wierny jemu i jego córce na wygnaniu, że tak dalece nie cieszył się zaufaniem rządu arystokratycznego, iż nawet życiu jego groziło niebezpieczeństwo — jako wrogowi Anglji i przyjacielowi Stanów Zjednoczonych — gdy składał te zeznania z największa dyskrecją, a zarazem z mocą, jaką posiada prawda i powaga, Sąd i Lud stali się jednem. Wreszcie, gdy wymówił nazwisko pana Lorry, Anglika, który podobnie jak on był świadkiem owego procesu w Anglji i może złożyć również swoje zeznania, sąd oznajmił, że słyszał dość i że gotów jest oddać głosy, jeśli Przewodniczący zechce je odebrać.
Po każdem oddaniu głosu (Sędziowie głosowali indywidualnie i jawnie) lud klaskał z zadowolenia. Wszystkie głosy były za więźniem, i Przewodniczący oznajmił, że jest wolny.
Poczem zaczęły się owe niezwykłe sceny, któremi lud manifestował swoją zmienność — czy też lepsze odruchy wspaniałomyślności i litości — albo które uważał za rodzaj przeciwwagi dla swej nabrzmiałej okrucieństwem wściekłości. Nikt nie potrafiłby dziś powiedzieć jakie były przyczyny tych niezwykłych scen; możliwe, że wszystkie trzy, z przewagą drugiej. Zaledwie ogłoszono wyrok, a już polały się łzy, z równą łatwością jak kiedyindziej lała się krew. Tylu ludzi obojga płci pałało chęcią wymienienia braterskiego uścisku z więźniem, tylu chciało się do niego docisnąć, iż zachodziła obawa, że wycieńczony długiem więzieniem zemdleje w końcu z wyczerpania, tembardziej, że wiedział, iż ci sami ludzie, porwani tym samym prądem, rzuciliby się nań z taką samą gwałtownością i rozerwali go w kawały na ulicy.
Usunięto go, by dał miejsce innym oskarżonym, i w ten tylko sposób uniknął dalszych pieszczot. Pięciu miano sądzić po nim, razem, jako wrogów Republiki, ponieważ nie pomagali jej ani słowem, ani czynem. Tak gwałtownie pragnął Trybunał wynagrodzić sobie i ludowi straconą sposobność, iż zanim Karol opuścił salę, wszystkich pięciu skazano na śmierć w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Pierwszy z nich zawiadomił go o tem w zwykły wśród więźniów sposób na oznaczenie Śmierci, mianowicie przez podniesienie palca, poczem wszyscy krzyknęli: „Niech żyje Republika!“
Co prawda, nie było publiczności, któraby przeciągała procedurę sądzenia tych pięciu, bo gdy Karol i doktór Manette wyszli z bramy, zebrał się tam olbrzymi tłum, w którym nie brakło ani jednej twarzy widzianej w sali sądowej, z wyjątkiem dwóch, za któremi daremnie się oglądał. Gdy wyszedł, tłum otoczył go znów, płacząc, krzycząc, ściskając go — wszyscy razem i każdy zosobna — aż nurt rzeki, nad której brzegiem rozgrywała się ta scena, zdawało się, oszalał, jak ci, którzy nad nią stali.
Posadzono Karola na fotelu wyciągniętym z Sali Sądowej, lub też z innego pokoju czy korytarza. Na fotel rzucono czerwony sztandar, do poręczy przytwierdzono pikę z czerwoną czapką na szczycie. Nawet doktór nie mógł przeszkodzić, by Karola triumfalnie odniesiono na ramionach do domu. Nad głową jego falowało morze czerwonych czapek a z otchłani ludzkiej wynurzały się chwilami takie twarze, iż kilkakrotnie przychodziło mu na myśl, że to pomyłka i że siedzi na wozie, który ma go zawieźć na Gilotynę.
Był to jakiś upiorny pochód, a ludzie, niosący Karola, ściskali przechodniów i pokazywali go w tryumfie. Poczerwieniały zaśnieżone ulice ulubioną barwą republikańską, od głów kroczącego i skaczącego tłumu, który głębiej jeszcze zabarwił tą samą barwą leżący pod jego nogami śnieg. Wreszcie przynieśli go na dziedziniec domu, w którym mieszkał. Ojciec Łucji poszedł naprzód, by ją przygotować, a gdy mąż stanął przed nią, bez czucia padła mu w ramiona.
Gdy, tuląc do serca Łucję, odwrócił jej cudną głowę tak, by znalazła się między nim i tłumem i nikt nie mógł dojrzeć, jak połączyły się jego łzy z jej ustami, kilka osób w tłumie zaczęto tańczyć. Natychmiast za ich przykładem poszli inni i fale tańczących Carmagnolę zalały dziedziniec, poczem posadzono na opustoszałym fotelu jakąś młodą dziewczynę z tłumu i obwołano ją Boginią Wolności. Rozlewając się po sąsiednich ulicach, po brzegach rzeki i przez most, Carmagnola wciągnęła w wir swój wszystkich, kogo spotkała, i wszystkich uniosła.
Pochwyciwszy dłoń doktora, który stał przy nim dumny i zwycięski, pochwyciwszy dłoń pana Lorry, który przybiegł zadyszany, gdyż walczył z unoszącym go prądem Carmagnoli, ucałowawszy małą Łucję, którą podniesiono wgórę, by mogła zarzucić ojcu ramiona na szyję, uściskawszy wreszcie zawsze zazdrosną pannę Pross, która podniosła dziecko — Karol porwał w ramiona Łucję i zaniósł ją do jej pokoju.
„Łucjo! Jedyna moja! Jestem ocalony!“
„Ach najdroższy, pozwól, niech na kolanach podziękuję za to Bogu, jak się zawsze doń modliłam!“
Oboje ze czcią pochylili głowy i serca. Gdy znowu znalazła się w jego ramionach, powiedział:
„A teraz podziękuj ojcu, najdroższa! Nikt inny w całej Francji nie mógłby dokonać tego, co on zrobił!“
Położyła rękę na sercu ojca, jak kiedyś, dawno, dawno, i położyła jego głowę na swojem sercu. Szczęśliwy był, że mógł jej odpłacić, czuł że mu wynagrodzono jego cierpienia, dumny był ze swojej potęgi. „Nie wolno ci być słabą, kochana“, mówił. „Nie drżyj tak. Uratowałem go!“


Rozdział siódmy.
Pukanie do drzwi.

„Uratowałem go!“ To nie marzenie senne, w które tyle razy zapadał. Nie, to była prawda. A jednak żona jego drży i nieokreślony ale głęboki niepokój szarpie jej sercem.
Powietrze dokoła było tak ciężkie i mroczne, ludzie byli tak roznamiętnieni, mściwi i kapryśni, ludzi niewinnych skazywano na śmierć tak łatwo za najlżejszem podejrzeniem lub wskutek złośliwego donosu, że niepodobna było zapomnieć, ilu niewinnych jak jej mąż i innym drogich sercu, jak on był jej drogi, dzień w dzień dzieliło los, którego on uniknął. To też serce Łucji nie czuło takiej ulgi, jaką czućby powinno. Mrok zimowego popołudnia zapadał, a straszliwe wozy wciąż turkotały na ulicach. W myślach towarzyszyła im, szukając między skazanymi — jego. Więc mocniej tuliła się do Karola i drżała coraz bardziej.
Ojciec, pocieszając Łucję, okazywał pełną współczucia wyższość tej kobiecej słabości, na którą aż dziwnie było patrzeć. Niema już teraz strychu, ani szewctwa, ani numeru Sto Pięć, ani Wieży Północnej! Dopiął celu, który sobie postanowił, spełnił obietnicę — uratował Karola. Niech polegają na nim.
Gospodarstwo doktora było bardzo skromne: nietylko dlatego, że tak było najbezpieczniej, ponieważ najmniej raziło ludność, ale i dlatego, że nie byli bogaci: Karol, podczas pobytu w więzieniu musiał płacić drogo za swoje wyżywienie, za straż, a również dopłacać do życia uboższych więźniów. Trochę z tych powodów, a trochę dlatego, by nie mieć szpiega w domu, nie trzymali służby; obywatele i obywatelki, pełniący straż przy bramie, od czasu do czasu oddawali im jakieś usługi, a Jerry (którego pan Lorry prawie zupełnie oddał do ich dyspozycji), stał się ich codziennym gościem i nocował u nich co noc.
Było nakazem Jednej i Niepodzielnej Republiki Wolności, Równości i Braterstwa, albo Śmierci, by na drzwiach lub nad drzwiami każdego domu wypisane były nazwiska wszystkich mieszkańców, pismem czytelnem, literami oznaczonej wielkości, i w odpowiedniej odległości od ziemi. A więc nazwisko pana Jerry Crunchera zdobiło drzwi na samym dole. A gdy cienie wieczorne się pogłębiły, właściciel tego nazwiska zjawił się we własnej osobie, by dopatrzeć malarza, któremu doktór Manette polecił dodać do spisu nazwisko Karola Evrémonde, zwanego Darnay.
Ogólny strach i niepokój odbił się na najniewinniejszych obyczajach i zwyczajach domowych. W małem gospodarstwie doktora, podobnie jak w wielu innych domach, artykuły żywności zakupywano codziennie, w małych ilościach i w rozmaitych sklepach. Robiono to, by nie zwracać na siebie uwagi, danie jak najmniejszego powodu do zazdrości było życzeniem każdego.
Od kilku już miesięcy panna Pross i pan Cruncher zajmowali się zakupami; pierwszy niósł koszyk, druga pieniądze. Codzień popołudniu, mniej więcej o tej porze gdy zapalano latarnie, wybierali się, kupowali i przynosili do domu co było potrzeba. Chociaż panna Pross przez długie współżycie z rodziną francuską powinna była, gdyby chciała, znać jej język jak swój własny, nie okazała jednak żadnego zainteresowania w tym kierunku. Wskutek tego nie umiała tych „bzdur“ (jak się uprzejmie wyrażała) akurat w tym samym stopniu, co pan Cruncher. A więc robienie zakupów polegało na rzucaniu kupcowi w głowę jakiegoś rzeczownika bez żadnego wstępu, niby coś w rodzaju przedimka, a gdy przypadkiem okazało się, że nie jest to nazwa przedmiotu, jakiego panna Pross żąda, wówczas oglądała się, a zobaczywszy to, o co jej chodziło, brała i nie wypuszczała tego z rąk, póki nie dobito targu. Zawsze targowała się, podnosząc wgórę; jako proponowaną przez siebie cenę, o jeden palec mniej niż pokazywał kupiec, bez względu na to, ile kupiec pokazał.
„No, panie Cruncher“, powiedziała panna Pross, „jeżeli pan już gotów, to służę“.
Jerry ochryple ofiarował swoje usługi pannie Pross. Rdza oddawna zeszła mu z palców, ale nic nie mogło ułagodzić włosów sterczących na jego głowie.
„Mamy dziś mnóstwo rzeczy do kupienia“, powiedziała panna Pross, „i będziemy musieli porządnie się nachodzić. Między innemi zabrakło nam wina. Ładne toasty wznoszą te czerwone łby, wszędzie gdzie tylko kupujemy wino!“
„Zdaje mi się, że akuratnie tyle rozumiałaby pani, czy piliby zdrowie pani, czy starej“, powiedział pan Cruncher.
„Co to za jedna?“ zapytała panna Pross.
Pan Cruncher niechętnie wyjaśnił, że miał na myśli „starą djablicę“.
„Ha!“ powiedziała panna Pross. „Nie potrzeba tłumacza, by rozumieć, co te kreatury mają na myśli! Tylko jedno im w słowie: mord i nieszczęście!“
„Tss, kochanie“, powiedziała Łucja. „Błagam cię, hamuj się!“
„Dobrze, dobrze, dobrze — będę ostrożna“, powiedziała panna Pross. „Ale, między nami mówiąc, mam nadzieję, że zechcą nam oszczędzić na ulicy swoich śmierdzących cebulą i tabaką czułości! No, Ptaszereczko, żebyś mi się nie ruszała od ognia, póki nie wrócę! Pilnuj swego kochanego męża, którego odzyskałaś, i trzymaj główkę na jego ramieniu, jak teraz, póki nie zobaczysz mię znowu! Czy mogę zadać jedno pytanie, panie doktorze, zanim wyjdę?“
„Zdaje mi się, że ma pani w tym względzie zupełną wolność“, powiedział doktór z uśmiechem.
„Na miłość Boga, niech pan, doktorze, nie mówi o wolności! Mamy jej wszyscy wyżej uszu!“
„Tss, najdroższa! Znowu?“ mitygowała Łucja.
„Dobrze już, dobrze“, powiedziała panna Pross z emfazą, kiwając głową. „Krótko i węzłowato, najdroższa, jestem poddana Jego Królewskiej Mości, Króla Jerzego Trzeciego“, panna Pross skłoniła się przy tych słowach, „i jako taka, mówię: Przekreślaj plany im, I niszcz zamysły złym, Cała nadzieja w Nim, Boże króla nam chroń“.
Pan Cruncher w nagłym przypływie lojalności powtórzył słowa panny Pross, jak gdyby był w kościele.
„Cieszę się, że ma pan w sobie tyle z Anglika“, powiedziała panna Pross z uznaniem, „lecz wolałabym, by nie zaziębiał pan gardła. Ale chciałam pana zapytać, panie doktorze“, poczciwa panna Pross miała zwyczaj udawać, że lekkomyślnie traktuje to, co im wszystkim najbardziej leżało na sercu, „czy mamy jakie widoki na wyjazd stąd?“
„Obawiam się, że jeszcze nie. Mogłoby to być niebezpieczne dla Karola“.
„Hm... hm...“ powiedziała panna Pross, wesołością pokrywając westchnienie, i spojrzała na złotą główkę swojej ukochanej w świetle ognia. „W takim razie musimy mieć cierpliwość i czekać. To wszystko. Głowa do góry, uszy do góry — jak mawiał mój brat Salomon! No, panie Cruncher! Nie ruszaj się, Ptaszareczko!“
Wyszli, zostawiając Łucję, jej męża, ojca i dziecko przed ogniem, wesoło trzaskającym na kominku. Pana Lorry oczekiwano lada chwila z banku. Panna Pross zapaliła lampę i postawiła ją w kącie pokoju, by mogli swobodnie cieszyć się ogniem. Mała Łucja siedziała przy dziadku, rączkami objąwszy jego ramię. Pan Manette prawie szeptem zaczął jej opowiadać o wielkiej i potężnej wróżce, która otworzyła wrota więzienia i wypuściła więźnia za to, że kiedyś wyświadczył jej przysługę. Dokoła panował spokój i cisza a Łucja była trochę spokojniejsza niż poprzednio.
„Co to takiego?“ zawołała nagle.
„Moje dziecko“, powiedział ojciec, przerywając bajkę i kładąc rękę na jej dłoni. „Opanuj się! W jakim ty jesteś stanie! Niepokoi cię każda drobnostka, powiedziałbym nawet, każde nic! Ciebie, córkę swego ojca?“
„Zdawało mi się, ojcze“, tłumaczyła się Łucja z pobladłą twarzą i drżącym głosem, „że słyszałam na schodach obce kroki“.
„Moje dziecko! Schody są spokojne jak sama śmierć“.
Zaledwie to powiedział, zastukano do drzwi.
„O, ojcze, ojcze! Co to być może?! Ukryj Karola! Ratuj go!“
„Moje dziecko“, powiedział doktór, podnosząc się i kładąc jej rękę na ramieniu. „Jużem go uratował. Cóż to za słabość, dziecko! Pozwól mi pójść do drzwi!“
Wziął do ręki lampę, minął dwa pokoje i otworzył drzwi. Znów odgłos kroków i czterech surowych mężczyzn w czerwonych czapach, z szablami u boku, weszło do pokoju.
„Obywatel Evrémonde, zwany Darnay?“ powiedział pierwszy.
„Kto pyta o niego?“ zapytał doktór.
„Ja pytam o niego. My pytamy. Znam was, Evrémonde! Widziałem was dziś przed trybunałem! Jesteście znowu więźniem Republiki!“
Czterech mężczyzn otoczyło Karola, do którego tuliła się żona i córka.
„Powiedzcie mi dlaczego i w jaki sposób znów jestem więźniem?“
„Wystarczy, że macie wracać do Conciergerie i stanąć jutro przed sądem. Jesteście wezwani na jutro!“
Doktór Manette, który skamieniał ze zdziwienia i stał nieruchomo z lampą w ręku, jak posąg, po tych słowach zrobił krok naprzód, postawił lampę i zbliżywszy się do mówiącego, ujął go za czerwoną kamizelkę:
„Mówicie, że go znacie. Czy znacie mnie?“
„Tak. Znam was. Jesteście doktór Manette“.
„Wszyscy was znamy, obywatelu Manette“, powiedzieli chórem trzej pozostali.

Spojrzał kolejno na wszystkich i powiedział nieco cichszym głosem:
„Czy zechcecie odpowiedzieć mi na jedno pytanie, jak się to stało?“

„Obywatelu doktorze“, powiedział pierwszy, ociągając się „Evrémonde został zadenuncjowany przez sekcję Świętego Antoniego. Ten obywatel“, wskazał na drugiego z rzędu, „jest z dzielnicy Świętego Antoniego“.
Obywatel potwierdzającego kiwnął głową i dodał:
„Święty Antoni go oskarża!“
„O co?“ spytał doktór.
„Obywatelu doktorze“, powiedział pierwszy z poprzedniem wahaniem, „nie pytajcie więcej. Jeżeli Republika żąda od was ofiary, z pewnością, jako dobry patrjota, poniesiecie ją bez szemrania. Republika przedewszystkiem! Lud ponad wszystko! Evrémonde, spieszno nam!“
„Jedno słowo“, powiedział doktór. „Czy zechcecie mi powiedzieć, kto oskarżał?“
„To się sprzeciwia prawu“, odrzekł pierwszy, „ale możecie zapytać tego ze Świętego Antoniego“.
Doktór spojrzał na człowieka, który niepewnie przestępował z nogi na nogę, tarł głowę i wreszcie powiedział:
„Dobrze, chociaż sprzeciwia się to prawu. Oskarżają go — i to ciężko — obywatel i obywatelka Defarge. I jeszcze jeden“.
„Co za jeden?“
„Pytacie, obywatelu doktorze?“
„Tak!“
„W takim razie“, odpowiedział obywatel z dzielnicy Świętego Antoniego z dziwnem spojrzeniem, „odpowiedź otrzymacie jutro. Teraz milczę“.


Rozdział ósmy.
Atuty w ręku.

Szczęśliwie nieświadoma nowego ciosu, jaki spadł na dom, panna Pross szła przez wąskie uliczki, a potem mostem Pont Neuf za rzekę, przeliczając w myślach wszystkie konieczne zakupy, które musiała porobić. Pan Cruncher z koszykiem w ręku kroczył u jej boku. Oboje patrzyli w prawo i w lewo, na wszystkie sklepy, które mijali, nieufnie spoglądali na każde większe zgromadzenie, każdą większą gromadę ludzi i nakładali drogi, chcąc uniknąć bardziej podnieconych rozmówców. Był to chłodny wieczór, zamglona rzeka raziła oczy jaskrawem światłem, uszy — ostrą wrzawą, zdradzając, gdzie stały kuźnie, robiące broń dla Armji Republikańskiej. Smutny los tego, kto drwił sobie z tej armji lub otrzymał w niej niezasłużoną promocję! Lepiejby dlań było, gdyby nigdy nie wyrosła mu broda, Narodowa bowiem brzytwa goliła do czysta!
Załatwiwszy drobne sprawunki w sklepie korzennym i kupiwszy miarkę oliwy do lampy, panna Pross pomyślała o winie, którego w domu zbrakło. Zajrzawszy do kilku winiarni, zatrzymała się przed wymalowanym na szyldzie Dobrym Republikaninem Starożytności, Brutusem [...][2] Pałacu Narodowego, ongiś (i potem) zwanym Tuileries, gdzie ujrzała rzeczy, które bardzo podnieciły jej wyobraźnię. Miejsce to wysiadało nieco spokojniej od innych miejsc przeznaczonych do tego samego celu i, aczkolwiek czerwone od patriotycznych czapek, nie było tak czerwone jak inne. Zasięgnąwszy rady pana Crunchera i przekonawszy się, że podziela jej zdanie, panna Pross skręciła pod Dobrego Republikanina Starożytności, Brutusa, i weszła tam w towarzystwie swego kawalera.
Zaledwie zwróciła uwagę na dymiące świece, na ludzi, z fajkami w zębach grających podartemi kartami lub pożółkłemi kostkami domina, na czarnego od sadzy robotnika, z obnażoną piersią i obnażonemi ramionami, który czytał głośno gazetę, na tych, którzy go słuchali, na broń, którą mieli przy sobie, lub położyli koło siebie, na dwóch czy trzech gości, którzy zdrzemnęli się oparci o stół (w krótkich czarnych spencerkach wyglądali w tem otoczeniu jak śpiące psy lub niedźwiedzie) — gdy wtem dwóch cudzoziemców zbliżyło się do lady, pokazując gestami, czego sobie życzą.
Właśnie odmierzono im wino, kiedy jeden z dwóch mężczyzn, stojących w kącie, skierował się ku drzwiom. Przechodząc, musiał spojrzeć na pannę Pross. Zaledwie się to stało — panna Pross krzyknęła i klasnęła w ręce.
W jednej chwili całe towarzystwo zerwało się na równe nogi. To, że jeden gość zabił drugiego, ponieważ ten nie chciał mu ustąpić, należało tu do najzwyklejszych zdarzeń. Wszyscy obejrzeli się szukając zabitego, ale zamiast niego zobaczyli tylko mężczyznę i niewiastę, którzy stali wpatrzeni w siebie. Mężczyzna, mający wygląd urodzonego Francuza i gorliwego republikanina. Niewiasta niechybnie Angielka.
Co powiedzieli uczniowie Dobrego Republikanina Starożytności, Brutusa, gdy zauważyli tę przykrą omyłkę — panna Pross i jej opiekun zrozumieli akurat tyle, (chociaż się cali zamienili w słuch), jak gdyby mówiono do nich po hebrajsku lub chaldejsku. Słyszeli tylko, że mówiono szybko i głośno. Ale mężczyzna i kobieta byli tak zdumieni, że nie byli w stanie niczego słyszeć. Bo nadmienić musimy, że nietylko panna Pross była obrazem zdumienia i zdenerwowania. Pan Cruncher — chociaż na swój własny i osobisty rachunek — był również w stanie najwyższego zdumienia.
„O co chodzi?“ zapytał człowiek, z powodu którego panna Pross krzyknęła. Mówił zmieszanym, urywanym głosem, szeptem, po angielsku.
„O Salomonie, kochany Salomonie!“ wołała panna Pross nanowo klaszcząc w ręce. „Po tylu latach niewidzenia i niesłyszenia o tobie, znajduję cię tutaj!“
„Nie nazywaj mnie Salomonem. Czy chcesz mi przynieść śmierć?“ powiedział Salomon zmieszanym, przerażonym głosem.
„Bracie! Bracie!“ zawołała panna Pross, zalewając się łzami. „Czyż byłam kiedy dla ciebie niedobra, żebyś zadawał mi tak okrutne pytanie?“
„To zamknij swoją rozgadaną buzię“, powiedział Salomon, „i wyjdź stąd, jeżeli chcesz ze mną pomówić. Zapłać za swoje wino i chodź. Kto jest ten człowiek?“
Panna Pross, kiwając, pomimo wszystko, kochanemu bratu swą kochającą i odtrąconą głową, powiedziała przez łzy: „Pan Cruncher“.
„Niech wyjdzie z nami“, odrzekł Salomon. „Co jemu się wydaje? Że jestem upiorem?“
Jeżeli mielibyśmy sądzić po spojrzeniu pana Crunchera, tak było rzeczywiście. Nie powiedział jednak ani słowa, a panna Pross z trudem, bo łzy zalewały jej oczy, — zbadawszy wnętrze swego worka zapłaciła za wino. Gdy to czyniła, Salomon zwrócił się do wyznawców Dobrego Republikanina Starożytności, Brutusa, i dał krótkie wyjaśnienie w języku francuskim, poczem wszyscy wrócili na swoje miejsca.
„No“, powiedział Salomon, zatrzymując się na rogu ciemnej uliczki. „Czego chcesz?“
„Jakież to okrutne, by brat, którego nigdy nie przestałam kochać, witał mię w taki sposób i do tego stopnia nie okazywał mi żadnych względów!“ zawołała panna Pross.
„Masz! Żebyś pękła! Masz!“ Salomon zwilżył ustami wargi panny Pross. „Jesteś już zadowolona?“
Panna Pross tylko potrząsnęła głową i płakała w milczeniu.
„Jeżeli chciałaś, żebym się ździwił“, mówił Salomon, „to wiedz, że wcale się nie zdziwiłem. Wiedziałem, że tu jesteś. Wiem o większości ludzi, którzy tu są. Jeżeli rzeczywiście nie chcesz narazić mię na niebezpieczeństwo — w co nie wątpię — idź swoją drogą, jak możesz najprędzej, i nie zawracaj mi głowy. Jestem zajęty. Jestem urzędnikiem“.
„Mój brat Salomon, Anglik!“ biadała panna Pross, wznosząc ku niemu zalane łzami oczy, „który mógł być jednym z największych i najlepszych ludzi w swojej ojczyźnie — urzędnikiem u obcych! Służy u obcych! I to u takich obcych! Wolałabym widzieć drogiego chłopca w....“
„Wiedziałem“, przerwał jej brat. „Mówiłem, że tak będzie! Chcesz być moją śmiercią! Narażę się na podejrzenia z winy mojej rodzonej siostry. Właśnie teraz, kiedy zaczynam!“
„Niech dobre i łaskawe nieba nie dopuszczą do tego“, zawołała panna Pross. „Wolałabym cię już nigdy w życiu nie zobaczyć, kochany Salomonie, chociaż zawsze kochałam cię wiernie i zawsze kochać cię będę. Powiedz mi choć jedno dobre słowo, powiedz, że się nie gniewasz na mnie, że nic nie stanęło między nami — a nie zatrzymam cię dłużej“.
Poczciwa panna Pross! Jak gdyby to, co stanęło miedzy nimi, mogło być jej winą! Jak gdyby pan Lorry nie wiedział oddawna, na cichej uliczce Soho, że szlachetny braciszek zabrał jej pieniądze i uciekł od niej.
Powiedział więc to dobre słowo zgryźliwiej i niechętniej, bardziej po mentorsku, niż mógłby powiedzieć, gdyby ich stosunek do siebie i zasługi były wręcz odwrotne, (co zresztą dzieje się zawsze i wszędzie, jak świat długi i szeroki), kiedy pan Cruncher, dotykając jego ramienia, wmieszał się nieoczekiwanie i głosem ochrypłym zadał mu następujące pytanie:
„Wolno mi prosić o łaskę? Chciałbym wiedzieć, jak się pan właściwie nazywa: Salomon John czy John Salomon?“
Urzędnik odwrócił się do niego nieufnie. Cruncher dotychczas nie odezwał się ani słowem.
„No“, mówił pan Cruncher. „Wyjęzycz się pan jasno“, (tego żądania zresztą sam nie mógłby spełnić!) „Salomon John, czy John Salomon? Nazywa pana Salomonem i musi wiedzieć, jako pańska siostra. A ja wiem, że jest pan John, czem i panu wiadomo! Które imię ma pan na pierwsze? I co do nazwiska Pross, to nie tak nazywał się pan po tamtej stronie morza“.
„Co to ma znaczyć?“
„Nie wiem dokładnie, co to ma znaczyć, bo nie mogę sobie przypomnieć, jak się pan nazywał po tamtej stronie“.
„Nie!“ szarpnął się Salomon.
„Nie! Ale przysiągłbym, że miało dwie sylaby!“
„Rzeczywiście?“
„Tak. A to ma jedną. Znam pana. Pan był szpiegiem Old Bailey. Jakże to, w imieniu ojca wszystkich łgarzy, to znaczy w imieniu pańskiego ojca, nazywał się pan wtedy?“
„Barsad“, odezwał się inny głos.
„Ależ naturalnie, do kroćset!“ zawołał Jerry.
Człowiekiem, który wmieszał się do rozmowy, był Sydney Carton. Ręce założył wtył pod poły płaszcza i stał obok pana Crunchera z miną tak niedbałą, jak gdyby stał w Old Bailey.
„Niech się pani nie boi, kochana panno Pross. Wczoraj wieczorem przyjechałem do pana Lorry — ku jego wielkiemu zdumieniu; zgodziliśmy się, że się nie pokażę nigdzie, dopóki wszystko nie ułoży się pomyślnie, lub dopóki nie będę mógł być pomocny. Poszedłem do państwa, bo chciałbym porozmawiać trochę z pani bratem. Wolałbym, żeby pani miała innego brata niż pana Barsad. Wolałbym dla pani dobra, by pan Barsad nie był owczarkiem“.
Owczarkiem nazywano w gwarze owych czasów szpiega wśród dozorców więziennych. Szpieg, bardzo blady, zbladł jeszcze więcej, i zapytał Cartona jak on śmie...
„Zaraz to panu wyjaśnię“, powiedział Sydney. „Przydybałem pana, jakeś wychodził z Conciergerie, podczas gdy ja zagłębiony byłem w kontemplacji ścian — mniej więcej przed godziną. Pan ma twarz, którą się pamięta, a ja mam dobrą pamięć, jeśli chodzi o twarze. Zdziwiony tem, że widzę pana w takiem otoczeniu, i mając powody, nieobce panu, by łączyć nazwisko pańskie z nieszczęściami, jakie spotkały mego przyjaciela, który i teraz jest w trudnem położeniu, szedłem w tym samym kierunku, co i pan. Wszedłem do winiarni zaraz po panu i usiadłem obok pana. Bez trudu domyśliłem się z pańskiej bezceremonialnej rozmowy i z zachwytu, jaki pan budził w swoich słuchaczkach, co jest pańskim zawodem. A los chciał, że to, czego się dowiedziałem, może mi być bardzo potrzebne“
„Do czego?“ zapytał szpieg.
„Byłoby rzeczą bardzo niebezpieczną i krępującą tłumaczyć to na ulicy. Czy nie chciałby pan wyświadczyć mi łaskę i pomówić ze mną na osobności — powiedzmy w biurze Tellsona naprzykład — co?“
„Grozi pan?“
„O, tego nie powiedziałem“.
„Więc poco miałbym tam iść?“
„Słowo daję, panie Barsad, nie mogę tego powiedzieć, jeżeli pan sam tego nie wie“.
„To znaczy, że nie chce pan powiedzieć?“ niepewnie zapytał szpieg.
„Pan mię doskonale rozumie, panie Barsad. Tak, nie chcę!“
Niedbała obojętność manier Cartona i wrodzony spryt okazały się bardzo pomocne w tem, co chciał wyjawić w tajemnicy takiemu człowiekowi jak ten. Jego praktyczny wzrok widział to i postanowił wykorzystać.
„Powiem ci coś“, powiedział pan Barsad, rzucając siostrze pełne wyrzutu spojrzenie. „Jeżeli z tego wynikną jakie przykrości, będzie to twoja wina“.
„Nie bądź pan niewdzięczny, panie Barsad“, zawołał Carton. „Gdyby nie szacunek dla pańskiej siostry, może nie uczyniłbym panu tej miłej propozycji — ku zadowoleniu nas obu. Pójdzie pan ze mną do banku?“
„Posłucham, co pan ma do powiedzenia. Dobrze, idę“.
„Proponuję, żebyśmy przedtem odprowadzili siostrę pańską do rogu jej ulicy. Nie takie to miasto, by mogła pani wieczorami chodzić sama, panno Pross. A ponieważ towarzysz pani zna pana Barsad, zapraszam go z nami do pana Lorry. Gotowi państwo? Idziemy!“
Panna Pross przypomniała sobie później — i pamiętała to do końca życia — że dotknąwszy ręką ramienia Sydneya i spojrzawszy mu w twarz, poprosiła, by nie zrobił krzywdy Salomonowi. A wtedy energiczny uścisk jego dłoni i błysk natchnienia w oczach wydał jej się czemś nietylko przeczącem jego zwykłym niedbałym manierom, ale podniósł tego człowieka w jej oczach. Zbyt jednak absorbowała ją troska o brata, który tak mało zasługiwał na jej uczucie, i zbyt przejęta była przyjacielskiem zapewnieniem Sydneya, by zwracać uwagę na to, co ją wtedy uderzyło.
Minęli róg ulicy a Carton wskazał drogę do mieszkania pana Lorry, odległego o parę kroków zaledwie. John Barsad, czy Salomon Pross, szedł obok niego.
Pan Lorry skończył właśnie obiad i siedział przed kominkiem, na którym wesoło paliło się kilka polan — może szukał w nich sylwetki owego niemłodego już pana od Tellsona, który tak samo patrzał w czerwone węgle pod „Królem Jerzym“, w Dover, przed wielu laty? Odwrócił głowę, gdy weszli, i zdumiał się na widok obcego.
„Brat panny Pross, proszę pana“, powiedział Sydney. „Pan Barsad“.
„Barsad?“ powtórzył starszy pan, „Barsad? Łączy się u mnie pewne wspomnienie z tem nazwiskiem — i z tą twarzą!“
„Powiedziałem, że ma pan nadzwyczajną twarz, panie Barsad“, rzekł Carton. „Siadaj pan“.
Biorąc krzesło, przyszedł z pomocą pamieci pana Lorry, czego tamten potrzebował: „Świadek w tamtym procesie!“ Pan Lorry natychmiast sobie przypomniał, i patrzył na nowoprzybyłego z nieukrywana odrazą.
„Pan Barsad został rozpoznany przez pannę Pross jako jej ukochany brat, o którym pan już słyszał“, powiedział Sydney, „i przyznał się do pokrewieństwa. Przechodzę do gorszych wiadomości. Darnay został znowu aresztowany!“
Zdumiony do najwyższego stopnia, starszy jegomość zawołał:
„Co mi pan opowiada! Zostawiłem go bezpiecznego i spokojnego niedalej jak przed dwiema godzinami i mam zamiar tam wrócić“.
„Niemniej jednak aresztowany. Kiedy to nastąpiło, panie Barsad?“
„Teraz, jeżeli wogóle nastąpiło“.
„Pan Barsad jest w tej sprawie największą powagą“, powiedział Sydney. „Wiem z ust samego pana Barsad, który zwierzał się z tego swemu bratu-owczarkowi przy szklance wina, że Darnay jest już aresztowany. Pożegnał wysłanników we drzwiach i widział jak ich wpuszczano. Niema żadnej wątpliwości, że go złapali z powrotem!“
Oczy pana Lorry — oczy człowieka interesu — wyraźnie czytały w twarzy mówiącego, że rozmowa na ten temat jest stratą czasu. Zmieszany, ale zdając sobie sprawę, że wiele może zależeć od jego przytomności umysłu, opanował się i słuchał uważnie.
„Wierzę“, powiedział pan Sydney, „że nazwisko i wpływ doktora Manette oddadzą mu jutro niemałą usługę — pan twierdzi, że jutro stanie przed trybunałem, panie Barsad?“
„Tak mi się zdaje“.
„...i że wyratuje go tak, jak wyratował go dzisiaj. Ale może być inaczej. Przyznam się panu, że jestem bardzo przygnębiony tem, iż nie udało się doktorowi Manette przeszkodzić w aresztowaniu“.
„Może o niem nie wiedział“, powiedział pan Lorry.
„Właśnie to jest niepokojące, gdy się weźmie pod uwagę stosunek, jaki łączy doktora z jego zięciem“.
„To prawda“, przyznał pan Lorry, niespokojnie trąc brodę i podnosząc oczy na pana Cartona.
„Krótko mówiąc“, powiedział Carton, „czasy są szalone i ludzie grają szalone gry o szalone stawki. Niech doktór gra na wygraną, ja będę grał na przegraną! Życie ludzkie nie jest warte targu. Człowiek, który dziś wrócił do domu, jutro może być znów skazany. Stawka, o którą mam zamiar grać — to przyjaciel w Conciergerie. A przyjaciel, którego mam zamiar wygrać — to pan Barsad“.
„Musi pan mieć dobre karty, mój panie“, rzekł szpieg.
„Zaraz zobaczę. Zobaczę, co mam w ręku. Panie Lorry, pan wie, co za brutal ze mnie. Chciałbym dostać odrobinę wódki“.
Przyniesiono wódkę; Carton wypił pełną szklankę, potem drugą i odstawił butelkę.
„Pan Barsad“, zaczął tonem człowieka który rzeczywiście patrzy w karty, „owczarek, emisariusz Komitetów Republikańskich, raz klucznik, raz więzień, raz szpieg i sekretny informator, o tyle cenniejszy, że jest Anglikiem, bo Anglików mniej się podejrzewa o prowokację niż Francuzów, przedstawia się swojej władzy pod fałszywem nazwiskiem. To bardzo dobra karta. Pan Barsad, obecnie urzędnik na francuskiej służbie republikańskiej, był niegdyś na usługach arystokratycznego rządu angielskiego, wroga Francji i wolności. To doskonała karta. Jasne więc jak słońce w tym kraju podejrzeń, że pan Barsad wciąż jeszcze pozostaje na żołdzie angielskiego rządu, jest szpiegiem Pitta, zdradliwą żmiją Republiki ssącą jej pierś, jest zdrajcą angielskim i przyczyną wszystkich nieszczęść, o których się tyle mówi, a które tak trudno udowodnić: tę kartę niełatwo pobić! Śledził pan moje karty, panie Barsad?“
„Nie rozumiem pańskiej gry“, powiedział szpieg niepewnie.
„Wygrywam asa: denuncjuję Barsada przed najbliższym komitetem sekcyjnym. Spojrzał pan na swoją rękę panie Barsad, co pan tam ma? Proszę, niech się pan nie śpieszy!“
Przysunął bliżej butelkę, nalał sobie jeszcze jedna szklankę i wychylił ją. Widział, że szpieg boi się by czasem nie dopił się decyzji niezwłocznego zadenuncjowania go. Widząc to, Carton nalał sobie i wychylił jeszcze jedną szklankę.
„Niech pan uważnie obejrzy swoje karty, panie Barsad!“
Lichsze były to karty, niż podejrzewał. Pan Barsad widział przegraną stawkę tam, gdzie Carton nie mógł jej dojrzeć. Przegnany ze swego szlachetnego posterunku w Anglji, ponieważ zbyt często nie miał szczęśliwej ręki w krzywoprzysięstwie, a wcale nie dlatego, że nie był tam pożądany (nasze angielskie zwyczaje wywyższania się nad szpiegów i tajemne konszachty datują się od bardzo niedawna), Barsad wiedział, że przebył kanał i przyjął służbę we Francji, najpierw jako prowokator i szpieg swoich rodaków, potem, jako prowokator i szpieg miejscowej ludności. Wiedział, że za czasów poprzedniego rządu był szpiegiem naznaczonym na dzielnicę Świętego Antoniego i winiarnię Defarge’a i w tym celu otrzymał od sprytnej policji tak dokładne wiadomości, dotyczące uwięzienia uwolnienia i stanu doktora Manette, że służyć mu mogły za wstęp do nawiązania rozmowy z państwem Defarge; spróbował tego z panią Defarge i nie udało mu się. Zawsze wspominał z lękiem i drżeniem, że gdy mówił z panią Defarge, straszna ta kobieta nie przestawała robić na drutach, i patrzyła na niego złowróżbnie, podczas gdy palce jej szybko się poruszały. Odtąd nieraz widział ją w Sekcji Świętego Antoniego, przedstawiającą swoje robione na drutach rejestry i denuncjującą ludzi, których połykała później gilotyna. Wiedział, jak wie każdy mający takie zajęcie jak on, że życie tego nigdy nie jest bezpieczne, że ucieczka była niepodobieństwem; że żyć musi w cieniu miecza; że pomimo denuncjacji, zdrad i usług oddawanych obecnemu rządowi — jedno słowo wystarczy, by go zgubić. Wiedział, że gdy raz zostanie zadenuncjowany i to na podstawach tak poważnych jak te, które tu zademonstrowano, okrutna niewiasta, której bezwzględny charakter miał tyle razy sposobność poznać, wyciągnie przeciw niemu ów fatalny rejestr i odbierze mu ostatnią szansę życia. Nie mówiąc już o tem, że wszyscy ludzie sekretnej konduity łatwo dają się zastraszyć, karty, które pokazał Carton, były rzeczywiście z jednej czarnej serji i usprawiedliwiały radość tego, kto je trzymał w ręku.
„Jakoś mi się nie widzi, żeby był pan zadowolony ze swoich kart“, powiedział Sydney z największym spokojem. „Gra pan?“
„Myślę, proszę pana“, powiedział szpieg, w najbezczelniejszy sposób zwracając się do pana Lorry, „że wolno mi zwrócić się do gentlemana w pańskim wieku, by zechciał pan wytłumaczyć tamtemu panu, o tyle młodszemu od niego, czy może i powinien wygrać asa, o którym mówi. Przyznaję, że ja jestem szpiegiem i że zawód ten nie cieszy się szacunkiem, chociaż ktoś musi przecież to robić! Ale ten gentleman nie jest szpiegiem, wiec dlaczegóż miałby się poniżać do tego stopnia, by przyjmować na siebie rolę szpiega?“
„Wygrywam mojego asa, panie Barsad“, powiedział Carton, biorąc tę odpowiedź do siebie i patrząc na zegarek, „bez żadnych skrupułów — za parę minut!“
„Miałem nadzieję, panowie“, powiedział szpieg, zwracając się wciąż do pana Lorry, „że szacunek, jakim darzycie moją siostrę...“
„Nie mógłbym dać lepszego dowodu szacunku dla pańskiej siostry, jak uwalniając ją od brata“, powiedział Carton.
„Pan nie myśli tego poważnie, panie?“
„Jestem zdecydowany!“
Gładkie maniery szpiega, dziwnie nie licujące z jego ostentacyjnie prostym strojem, i prawdopodobnie ze zwykłem zachowaniem, otrzymały taki cios od niepojętego Cartona — który był tajemnicą dla ludzi mądrzejszych od Barsada — że szpieg załamał się w tem miejscu. Widząc jego zakłopotanie, Carton powiedział, przyjmując dawną minę człowieka patrzącego w karty:
„Zdaje mi się, że posiadam jeszcze jedną mocną kartę, której dotychczas nie pokazałem. Ten pański przyjaciel i towarzysz, owczarek, z którym rozmawiał pan w winiarni — jakże on się nazywa? Kto to taki?“
„Francuz. Nie znam go“, szybko odpowiedział Barsad.
„Francuz, hę?“ powtórzył Carton w zamyśleniu, jakby nie dosłyszał, chociaż powtórzył jego słowa. „Może... Może...“
„Francuz, upewniam pana“, powiedział szpieg, „chociaż nie jest to ważne!“
„Chociaż nie jest to ważne...“ powtórzył Carton w ten sam mechaniczny sposób. „Chociaż nie jest to ważne... Nie, to nie jest ważne. Nie. Ale ja znam tę twarz“.
„Nie myślę. Sądzę, że nie. To niemożliwe“, odrzekł szpieg.
„To... to... nie... możliwe“, mruczał Carton, w zamyśleniu napełniając szklankę (na szczęście była niewielka). „To nie... możliwe. Mówi dobrze po francusku. Ale jak cudzoziemiec, zdaje mi się?“
„Prowansalczyk“, odrzekł szpieg.
„Nie. Cudzoziemiec!“ zawołał Carton, uderzając dłonią o stół jak gdyby nagle spłynęło nań objawienie. „Cly! Zmieniony, ale ten sam! Mieliśmy tego człowieka w Old Bailey!“
„Otóż tu pan zbyt pochopnie wydaje sąd“, powiedział Barsad z uśmiechem, który przekrzywił nieco jego orli nos, „i to naprawdę daje mi przewagę nad panem. Cly (przyznaję otwarcie, że wtedy był moim kompanem) umarł przed kilkunasty laty. Pielęgnowałem go w jego ostatniej chorobie. Pochowany w Londynie, na cmentarzu przy kościele Świętego Pankracego in the Fields. Jego niepopularność wśród mętów Londynu przeszkodziła mi wziąć udział w pogrzebie, ale pomagałem przy wkładaniu go do trumny“.
Tu pan Lorry zauważył z miejsca, na którym siedział, jakiś upiorny cień na ścianie. Szukając jego źródła, przekonał się, że wywołało go nagłe powstanie i zesztywnienie wszystkich, i bez tego sztywnych i stojących dęba, włosów pana Crunchera.
„Bądźmy rozsądni“, ciągnął szpieg, „i grajmy uczciwie. By dowieść panu, jak bardzo się pan myli i jak bezpodstawne są pańskie przypuszczenia, przedstawię panu świadectwo, akt zejścia i pogrzebu Cly’a, które noszę w kieszeni“ — tu pośpiesznie wyjął dokument — „od tego czasu. Oto jest. Patrz pan, czytaj! Może pan wziąć do rąk! To nie oszustwo!“
Tu pan Lorry zauważył, że cień na ścianie wydłuża się. Pan Cruncher wstał i wystąpił naprzód. Włosy jego nie mogłyby już bardziej stanąć dęba, nawet gdyby go ufryzowała gromadzka krowa.
Niezauważony przez szpiega, pan Cruncher stanął przy nim i dotknął jego ramienia jak upiorny stójkowy.
„Co do tego Cly, mój panie“, powiedział pan Cruncher z nieruchomą i jakby zastygłą twarzą, „więc to pan kładłeś go do trumny?“
„Ja“.
„A kto go z niej wyciągnął?“
Barsad oparł się o poręcz krzesła i wykrztusił:
„Co pan chce przez to powiedzieć!“
„Chcę powiedzieć“, ciągnął Cruncher, „że Roger Cly nigdy nie leżał w trumnie! Nigdy! Nigdy! Niech stracę głowę, jeżeli był w niej kiedy!“
Szpieg patrzał kolejno na obu gentlemanów, oni zaś obaj patrzyli z niekłamanem zdumieniem na Jerry.
„Powiadam panu“, mówił Jerry, „włożyliście do tej trumny kamienie brukowe i ziemię. Tylko mnie pan nie opowiadaj, że włożyliście Cly’a do trumny! To była komedja. Ja i jeszcze dwaj wiemy o tem!“
„Skąd wiecie?!“
„Co cię to obchodzi? Też!“ mruknął Jerry. „To z tobą mam porachunki, z tobą, coś rzucał podejrzenia na uczciwych kupców! Poderżnąłbym ci gardło za pół gwinei“.
Sydney Carton, który wraz z panem Lorry ze zdumieniem słuchali, jaki obrót przyjęła ta sprawa, w tem miejscu poprosili pana Crunchera, by się nieco umitygował i wytłumaczył.
„Innym razem, proszę pana“, odpowiedział Cruncher wykrętnie. „Obecnie niema czasu na tłumaczenie. Chodzi o jedno: on wie, że ten Cly nigdy nie leżał w trumnie. Niech piśnie słowo, że tak nie było, a złapię go za gardło uduszę go za pół gwinei“, pan Cruncher zatrzymał się na tej łaskawej ofercie, „albo pójdę go zadenuncjować!!!“
„Hm“, powiedział Carton, „widzę jedno. Mam jeszcze jedną kartę, panie Barsad! Jest rzeczą dla pana niemożliwą uniknąć denuncjacji w tym rozjuszonym Paryżu, gdzie cała atmosfera przesiąknięta jest podejrzeniami, zwłaszcza, że utrzymuje pan stosunek z innym arystokratycznym szpiegiem, z taką samą przeszłością jak pańska, i który posiada do tego jeszcze i tę tajemnicę, że udał umarłego i odżył na nowo! Sprzysiężenie w więzieniu... Sprzysiężenie cudzoziemców przeciw Republice! Mocna karta — karta Gilotynowa! Gra pan?“
„Nie!“ odpowiedział szpieg. „Rzucam swoje karty. Przyznaję, że byliśmy tak niepopularni śród motłochu, iż musiałem uciec z Anglji, by ratować życie, a Cly‘a tak śledzono i pilnowano, że nawet nie mógł myśleć o ratunku, chyba podstępem. Ale skąd ten człowiek wie, że to był podstęp — to dla mnie cud nad cudy!“
„Nie kłopocz ty się o tego człowieka“, odpalił niezadowolony pan Cruncher. „Dość będziesz miał kłopotu z tym oto gentlemanem! I słuchaj co ci powiem:“ — pan Cruncher nie mógł się powstrzymać, by raz jeszcze nie wyjechać publicznie ze swoją uczynnością — „złapię cię za gardło i uduszę za pół gwinei!“
Owczarek więzienny odwrócił się od niego o powiedział do pana Cartona głosem zdecydowanym:
„Kończmy więc. Niedługo muszę wracać na służbę, nie mogę tu zostać dłużej. Mówił pan, że chce i pan zrobić propozycję — jaką? Otóż nie żądaj pan zbyt wiele ode mnie! Jeżeli będzie pan wymagał ode mnie rzeczy, które mogą mię narazić, zaryzykuję raczej odmowę, niż zgodę! Krótko i węzłowato: wybiorę to, a nie co innego. Mówił pan o szaleństwach... Wszyscy tu jesteśmy szaleńcy. Pamiętaj pan o tem! Mogę zadenuncjować pana, jeśli uznam to za potrzebne. A wtenczas może uda mi się, jak innym, znaleźć drogę przez kamienne ściany. No, więc czego chce pan ode mnie?“
„Niewiele. Pan jest klucznikiem w Conciergerie?“
„Powiadam panu raz na zawsze, że niema co myśleć o ucieczce“, stanowczo odpowiedział szpieg.
„Dlaczego odpowiada pan na to, o co nie pytałem? Pan jest klucznikiem w Conciergerie?“
„Czasami“.
„Ale może zechce pan być nim kiedy?“
„Mogę wchodzić i wychodzić ile razy zechcę“.
Sydney Carton znów szklankę napełnił wódka, wylał jej zawartość wolno na palenisko i patrzał na spadające krople. Gdy ostatnie krople wyciekły, wstał i powiedział:
„Dotychczas mówiliśmy przy tych dwóch świadkach, ponieważ lepiej było, by o wartości naszych kart wiedział ktoś jeszcze poza nami. Chodź pan ze mną do tamtego ciemnego pokoju i zakończymy naszą sprawę“.


Rozdział dziewiąty.
Gra rozpoczęta.

Podczas gdy Sydney Carton i owczarek rozmawiali w sąsiednim pokoju tak cicho, że żaden dźwięk nie odchodził stamtąd, pan Jarvis Lorry przyglądał się panu Jerry Cruncherowi w sposób badawczy i nieufny. Sposób, w jaki uczciwy kupiec odpowiadał na spojrzenia pana Lorry, nie budził zaufania: Jerry przestępował z nogi na nogę tak często, jak gdyby miał ich pięćdziesiąt i postanowił wypróbować wszystkie. Oglądał przytem paznogcie z niezwykłem zainteresowaniem, a ilekroć oczy pana Lorry spotkały się z jego oczyma, pana Crunchera dusił krótki kaszel, co z kolei wymagało koniecznie przysłonięcia ust dłonią — gest ten rzadko, lub prawie nigdy, zauważyć można u ludzi o charakterze szczerym i otwartym.
„Jerry“, powiedział pan Lorry, „chodź no tu“.
Pan Cruncher szedł bokiem, wysuwając naprzód jedno ramię.
„Czem byłeś, oprócz gońca?“
Po krótkim namyśle, któremu towarzyszyło badawcze spojrzenie na chlebodawcę, pan Cruncher wpadł na genialną odpowiedź: „Robotnikiem ziemnym“.
„Coś mi się wydaje“, powiedział pan Lorry, gniewnie grożąc mu palcem, „żeś używał zacnego i czcigodnego domu Tellsona jako przykrywki, i że zajmowałeś się niecnym procederem, niegodnym nawet, by go wspomnieć. Jeżeli tak było, nie spodziewaj się ode mnie życzliwości po powrocie do Anglji, jeżeli tak było, nie myśl, że zachowam to w tajemnicy. Tellson nie będzie pokrywał twoich bezeceństw“.
„Mam nadzieję, sir“, błagał przerażony Jerry, „że gdyby nawet tak było, gentleman taki, jak pan, któremu miałem honor służyć tak długo, ażem osiwiał, pomyśli dwa razy zanim mię skrzywdzi — powiadam, gdyby tak było, ale nie mówię, że było! Ale przyjąwszy nawet, że tak było, byłaby to tylko jedna strona rzeczy. A każda rzecz ma dwie strony. Są lekarze, którzy zbierają gwineje tam, gdzie uczciwy kupiec nie może zebrać nędznej szóstki. Szóstki! Nie, pół szóstki! Pół szóstki! Nie, ćwierć szóstki! Gdy tamtym potrzeba pieniędzy, jak w dym idą do Tellsona, bo mają tam swoje konta, i nawet nie spojrzą na uczciwego kupca, wysiadając lub wsiadając do karet — jakbym był dymem, powiadam panu! No, to mi się wydaje też oszukiwaniem Tellsona! Ale chce się mieć gęsi, musi się mieć i gęsiarka. A do tego jest sobie taka pani Cruncher, to znaczy była tam, w Anglji, i będzie jutro, jeśli się tylko da — wygniatająca dziurę w ziemi kolanami, aby się mężowi interes nie udał, no i doprowadzająca przez to interes do ruiny! A żony lekarzy nie wygniatają ziemi kolanami — albo jeżeli wygniatają, to proszą Boga o więcej pacjentów, bo jakże może być jedno bez drugiego?! A potem weź pan przedsiębiorców pogrzebowych i kościelnych, i organistów, i prywatnych dozorców (a wszyscy to chciwcy), to przecież człowiek nie może wiele zarobić, nawet gdyby tak było. A to trochę, co mu spadnie, nie na wiele się zda, proszę pana! Nigdy na tem nie zarobił. Nie wyszło mu to na dobre, panie Lorry. Chętnie porzuciłby ten proceder, gdyby widział sposób, jak z tego wyjść, kiedy już raz wpadł. Mówię, gdyby tak było“.
„Fe!“ zawołał pan Lorry, ale nieco łagodniej. „Mam wstręt do ciebie!“
„Oto co chciałem powiedzieć panu pokornie, panie Lorry: gdyby tak było“, mówił pan Cruncher: „ale nie mówię, że tak jest...“
„Nie wykręcaj się“, zawołał pan Lorry.
„Nie wykręcam się“, powiedział pan Cruncher takim tonem, jak gdyby nic nie było bardziej obce jego zwyczajom i zamiarom, „chociaż nie mówię, że tak jest — oto co chciałbym panu powiedzieć. Na tem krześle, przy tymże banku, siedzi ten mój chłopczyna, wychowany tak, by był Mężczyzną, człowiekiem, który będzie panu służył, spełniał pańskie polecenia, odgadywał pańskie myśli, śmieszył pana, aż pańska głowa znajdzie się tam, gdzie są pańskie podeszwy — jeżeli pan, naturalnie, zechce. Gdyby nawet tak było, chociaż jeszcze nie powiedziałem, że tak jest (widzi pan, nie chce się wykręcać), niechże ten chłopczyna zajmie miejsce swego ojca i zaopiekuje się matką. Nie gub pan ojca tego chłopczyny — nie rób pan tego, panie Lorry — niech kopie jak zwyczajny grabarz — niech naprawi to, co wykopał niezwyczajnie — gdyby nawet tak było! — niech naprawi błąd porządnie zakopując tak, by nikt już nic odkopać nie mógł, o to, panie Lorry“, powiedział pan Cruncher trąc dłonią czoło na znak, że zbliża się do końca swego przemówienia, „o to chciałem pana prosić. Mój Boże, gdy się patrzy, co się tu dzieje, jeśli chodzi o takich gości bez głowy! — to daję słowo, gra nie warta świeczki, gdy się nad tem poważnie zastanowić! I takbym teraz myślał, gdyby tak rzeczywiście było — i proszę, niech pan pamięta, że to, co powiedziałem, powiedziałem z dobrej woli, bo mogłem przecież milczeć!“
„Przynajmniej w tem nie zełgałeś“, powiedział pan Lorry. „Nie mów już więcej. Może zostanę twoim przyjacielem, jeżeli na to zasłużysz i okażesz skruchę czynem, nie słowami. Dość już gadaniny!“
Pan Cruncher zmarszczył czoło; w tej chwili Sydney Carton i szpieg wrócili z ciemnego pokoju.
„Adieu, panie Barsad!“ powiedział pierwszy. „Ponieważ ułożyliśmy się możesz się już mnie nie bać więcej“.
Usiadł na krześle przed kominkiem naprzeciw pana Lorry. Kiedy zostali sami, pan Lorry zapytał Cartona, co zrobił?
„Niewiele. Gdyby sprawa więźnia poszła źle, ułatwi mi dostęp do niego“.
Pan Lorry osowiał.
„To wszystko, co mogłem uzyskać“, powiedział Carton. „Żądać zbyt wiele, byłoby kłaść głowę tego człowieka pod topór, a, jak on sam powiedział, nic gorszego nie mogłoby go spotkać w razie denuncjacji. To był słaby punkt całej sprawy. Nie było rady“.
„Ale wstęp do więzienia, jeżeli sprawa pójdzie niepomyślnie przed trybunałem, nie uratuje Karola“.
„Nie mówiłem, że to go uratuje“.
Oczy pana Lorry powoli zwracały się w kierunku kominka. Wespółczucie dla Łucji i cios ponownego aresztowania złamały go. W tej chwili był to stary człowiek, uginający się pod brzemieniem ostatnich trosk. Płakał.
„Dobry z pana człowiek i wierny przyjaciel“, powiedział Carton zmienionym głosem. „Proszę, niech mi wybaczy, że byłem świadkiem pańskiego wzruszenia! Nie mogłem nigdy obojętnie patrzeć jak płakał mój ojciec. A nie mógłbym więcej szanować pańskiego bólu, gdybyś był moim ojcem! Na szczęście, ominęła pana ta przykrość“.
Chociaż te ostatnie słowa powiedział zwykłym swoim tonem, tyle było niekłamanego szacunku i uczucia w jego głosie oraz w dotknięciu jego dłoni, że pan Lorry, który nigdy nie widział Cartona z jego lepszej strony, był tem zupełnie zaskoczony. Podał mu rękę, którą Carton delikatnie uścisnął.
„Wracając do biednego Darnaya“, powiedział Carton, „niech jej pan nie mówi o tej rozmowie, ani o moim układzie. Ona nie mogłaby zyskać dostępu do niego. A pomyśli może, że w ten sposób chcemy, w najgorszym razie, dostarczyć mu środków, by mógł uprzedzić wyrok“.
Pan Lorry nie pomyślał o tem i szybko spojrzał na Cartona, czy rzeczywiście nie miał tego zamiaru. Wydawało się to możliwe. Carton wytrzymał jego spojrzenie i dał znak, że zrozumiał.
„Mogą jej przyjść do głowy rozmaite rzeczy“, powiedział, „a każda zwiększy tylko jej niepokój. Niech pan też nie mówi jej o mnie. Jak już panu powiedziałem, wolę jej nie widzieć. I bez tego wyciągnę rękę, by pomóc — jeżeli pomóc będę mógł. Ale pan w każdym razie pójdzie do niej? Musi czuć się dzisiaj bardzo osamotniona“.
„Zaraz idę“.
„Bardzo się z tego cieszę. Jest do pana przywiązana i ufa panu. Jak wygląda?“
„Nieszczęśliwa i zbiedzona — ale piękna jak zwykle“.
„Ach!“
Był to długi, bolesny okrzyk, jak westchnienie — jak jęk. Pan Lorry znów spojrzał na Cartona, który stał twarzą odwrócony do ognia. Światło czy cień (stary gentleman nie potrafiłby powiedzieć co) przemknęły po niej tak szybko, jakby po pochyłości wzgórza w jasny dzień letni; Carton podniósł nogę, by przesunąć jedno z jarzących się polan, które wypadło. Miał na sobie biały płaszcz podróżny i wysokie buty, wtedy modne, a płomień odbijający się w ich gładkiej powierzchni czynił twarz jego bardzo bladą; wrażenie to potęgowały długie włosy, niefryzowane i spadające na plecy. Jego obojętność na ogień była tak wyraźna, że wywołała sprzeciw pana Lorry, gdyż but pana Cartona wciąż jeszcze spoczywał na głowni, chociaż ta nagle załamała się pod ciężarem stopy.
„Zapomniałem“, powiedział.
Oczy pana Lorry znów spoczęły na twarzy Cartona. Nie uszedł jego uwagi zamyślony wyraz, który rzucił cień na piękne rysy jego oblicza, przypominającego żywo twarz więźnia, do której twarz gościa była w tej chwili tak dziwnie podobna.
„A pańskie interesy tutaj dobiegają już końca, prawda?“ zapytał Carton, odwracając się od niego.
„Tak, jak powiedziałem panu zeszłej nocy, kiedy tak niespodzianie wbiegła tu Łucja, skończyłem wreszcie wszystko, co miałem tu do roboty. Sądziłem, że opuszczając Paryż zostawię ich zupełnie bezpiecznych. Mam już paszport. Miałem właśnie wyjechać“.
Obaj milczeli.
„Długie ma pan życie za sobą, prawda?“ spytał Carton.
„Mam siedemdziesiąt osiem lat“.
„I był pan pożyteczny przez całe życie! Zawsze i ciągle w pracy. Wierzono panu, ufano, szanowano...“
„Byłem człowiekiem interesu odkąd wyrosłem na mężczyznę. Właściwie byłem człowiekiem interesu już jako chłopiec“.
„I takie stanowisko zajmuje pan w tym wieku! Ilu ludziom zbraknie pana, gdy pan to stanowisko opuści!“
„Samotny stary kawaler“, pokiwał głowa pan Lorry. „Nikt nie będzie po mnie płakał“.
„Jakże pan może mówić coś podobnego? Ona nie będzie płakać po panu?! Ani jej dziecko?!“
„Tak, tak, dzięki Bogu! Nie myślałem tego, com mówił“.
„Jest za co dziękować Bogu, prawda?“
„Naturalnie. Naturalnie“.
„Gdyby pan musiał powiedzieć dziś w nocy swemu samotnemu sercu: „Nie pozyskałem sobie miłości ani szacunku, ani przywiązania żadnej ludzkiej istoty. Nie zdobyłem sobie miejsca w niczyjem sercu. Nie zrobiłem nic dobrego, ani pożytecznego, co zasługiwałoby na pamięć“, to pańskie siedemdziesiąt osiem lat stałyby się siedemdziesięcioma ośmioma przekleństwami. Prawda?“
„Będę szczery, panie Carton. Sądzę, że tak“
Sydney znowu zwrócił oczy w kierunku ognia i po chwili milczenia powiedział:
„Chciałbym zadać panu jedno pytanie: czy dzieciństwo wydaje się panu czemś bardzo odległem? Czy dnie, kiedy pan siadał u kolan matki, wydają się panu bardzo dalekie?“
Odpowiadając na bardziej pieszczotliwy ton Cartona, pan Lorry rzucił:
„Przed dwudziestu laty — tak. Ale w tym okresie mego życia — nie. Zbliżając się bowiem do końca, mam wrażenie, że się poruszam po kole i coraz bliższy jestem początku. Zdaje mi się, że to jeden ze sposobów łagodnego przygotowania się do ostatecznej podróży. Serce moje jest wzruszone obecnie wieloma wspomnieniami, które oddawna były uśpione, wspomnieniami mojej młodej pięknej matki, (a ja taki jestem stary) i wspomnieniami dni, kiedy to, co nazywamy światem, nie było dla mnie rzeczą realną, zaś wady moje nie weszły mi tak w krew“.
„Rozumiem to uczucie!“ zawołał Carton, czerwieniąc się. „I to pana podnosi na duchu?“
„Naturalnie“, powiedział pan Lorry.
Carton przerwał rozmowę i wstał, by pomóc staremu gentlemanowi wdziać płaszcz; „ale pan“, rzekł pan Lorry, wracając do tematu, „pan jest młody“.
„Tak“, rzekł Carton, „nie jestem jeszcze stary, lecz droga mej młodości nie była nigdy drogą ku wiekowi dojrzałemu. Ale nie mówmy już o mnie“.
„I o mnie także, oczywiście“, rzekł pan Lorry. „Wychodzi pan?“
„Pójdę z panem aż do jej drzwi. Pan zna moje włóczęgowskie i niespokojne przyzwyczajenia. Jeżeli będę się trochę dłużej wałęsał po ulicach, niech się pan o mnie nie niepokoi. Zjawię się zrana. Pan idzie jutro do sali sądowej?“
„Tak. Niestety“.
„I ja tam będę, ale tylko jako jeden z tłumu. Mój szpieg znajdzie mi miejsce. Będzie pan łaskaw przyjąć moje ramię panie Lorry“.
Pan Lorry oparł się o ramię Cartona i zeszli razem po schodach a potem na ulicę. W kilka minut doszli do miejsca przeznaczenia pana Lorry. Carton pożegnał go tutaj, ale spacerował jeszcze czas jakiś w pewnem oddaleniu, potem zbliżył się do zamkniętej już bramy i dotknął jej. Powiedziano mu, że codziennie chodzi pod więzienie. „Wyszła tędy“, powiedział, oglądając się, „skręciła tutaj, musiała iść po tych kamieniach, nieraz. Pójdę śladami jej kroków...“
Była godzina dziesiąta wieczorem, kiedy stanął przed więzieniem La Force, gdzie ona stała setki razy. Mały drwal, zamknąwszy swój sklepik, palił na progu fajkę.
„Dobry wieczór, obywatelu“, powiedział Carton, zatrzymując się, gdyż oczy drwala spoczęły na nim pytająco.
„Dobry wieczór, obywatelu“.
„Jakże tam Republika?“
„Myśli pan o Gilotynie? Nieźle. Sześćdziesięciu trzech dzisiaj. Niedługo dojdziemy do setki. Samson i jego pomocnicy skarżą się czasami, że mają za dużo roboty. Ha! ha! ha! Śmieszny ten Samson! To dopiero golarz!“
„Często chodzicie patrzeć, jak...“
„Goli? Za każdym razem! Dzień w dzień! To dopiero golarz! Widzieliście go przy pracy?“
„Nigdy!“
„Idźcie zobaczyć, kiedy ma roboty po uszy. Wyobraźcie sobie, obywatelu: zgolił dzisiaj sześćdziesięciu trzech w niespełna dwie fajki! Mniej niż dwie fajki trwało to! Jakem żyw!“
I gdy uśmiechnięty staruszek wyjął z ust fajeczkę, chcąc zademonstrować, jak mierzył nią czas, Carton poczuł taką ochotę wytrząść z niego duszę, że odwrócił się, by odejść.
„Nie jesteście Anglikiem“, powiedział mały drwal, „chociaż nosicie się z angielska?“
„Tak“, powiedział Carton, przystając i odpowiadając przez ramię.
„A mówicie jak Francuz“.
„Studjuję tu oddawna“.
„Aha! To z was prawdziwy Francuz! Dowidzenia, Angliku!“
„Dobranoc, obywatelu!“
„Ale idźcie obejrzeć tego śmiesznego kundla“, wołał za nim drwal, „i nie zapomnijcie zabrać ze sobą fajki!“
Odszedłszy zaledwie kilka kroków, Sydney zatrzymał się na środku ulicy pod zapaloną lampą i nakreślił ołówkiem kilka słów na skrawku papieru. Potem, przeszedłszy zdecydowanym krokiem człowieka znającego dobrze drogę kilka ciemnych i brudnych uliczek — brudniejszych niż zwykle, gdyż nawet głównych ulic nie czyszczono w tych czasach terroru — zatrzymał się przed sklepem aptekarskim, który właściciel zamykał właśnie. Mały to był ponury, ciasny sklepik, na krętej, stromej uliczce, utrzymywany przez małego, ponurego, krępego człowieka.
Przywitawszy i tego obywatela, Carton zbliżył się do kontuaru i położył skrawek papieru. „Fiuuuuu!“ gwizdnął przeciągle aptekarz. „Hi, hi, hi!“
Sydney Carton nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, więc aptekarz rzucił:
„Dla was, obywatelu?“
„Dla mnie!“
„Będziecie uważali, żeby nie łączyć tego razem, obywatelu? Wiecie co może wyniknąć, gdy się to trzyma razem?“
„Doskonale!“
Zrobiono i wręczono Sydneyowi kilka drobnych pakiecików. Włożył je, jeden po drugim, do wewnętrznej kieszeni w kurtce, wyliczył należność i zdecydowanym ruchem opuścił aptekę. „Niema już nic więcej do zrobienia“, powiedział, patrząc na księżyc, „do jutra. Nie mogę spać“.
Nie było cienia niedbałości w sposobie, w jaki rzucił te słowa głośno pod szybko mknącemi chmurami, i nie było w tych słowach zuchwalstwa. Mówił jak człowiek zmęczony, który wędrował, walczył, przegrał, ale który nareszcie wyszedł na gościniec i widzi kres drogi.
Przed wielu laty, kiedy cieszył się miedzy swymi rówieśnikami sławą bardzo obiecującego młodzieńca, szedł za trumną ojca. Matka umarła oddawna. Owe uroczyste słowa, wypowiedziane nad grobem ojca, powstały w jego mózgu, gdy szedł przez mroczne ulice, grążąc się w cień, który rzucały na niego księżyc i chmury, przebiegające nad jego głową. „Jam zmartwychwstanie i żywot, powiedział Pan. Ten który wierzy we mnie, chociaż umrze, żyw będzie. A kto żyje i wierzy we mnie — nie umiera“.
W mieście, rządzonem przez topór, w samotności nocy, w zrozumiałem współczuciu dla tych sześćdziesięciu trzech, których dziś zamordowano, i dla ofiar jutrzejszych, oczekujących losu swego w więzieniu — dla ofiar pojutrza i popojutrza — łatwo znaleźć było można łańcuch skojarzeń, który wyciągnął te słowa, jak zardzewiałą kotwicę z głębi wód. Nie szukał ich, ale je powtarzał i szedł dalej.
Z uroczystem jakiemś zainteresowaniem patrzał w oświetlone okna pokojów, w których ludzie kładli się na spoczynek, na parę krótkich chwil zapominając o otaczających ich okropnościach; na wieże świątyń, w których nie wznoszono modłów, tak silna była reakcja ludu przeciw wieloletnim oszustwom, wyzyskowi i niegodziwości kleru; na odległe cmentarze przeznaczone, jak pisano na bramach, dla Wiecznego Snu, na przepełnione więzienia, na ulice, kędy tych sześćdziesięciu skazańców pędziło ku śmierci, która stała się czemś tak zwyczajnem i materjalnem, że między ludźmi pracującymi przy Gilotynie nie powstała ani jedna gadka o duchach straszących w jej okolicach. Z uroczystem jakiemś zainteresowaniem dla życia i śmierci miasta, które na krótko pogrążyło się w odpoczynek. Sydney Carton przeszedł ulice, most na Sekwanie i wyszedł na lepiej oświetlone dzielnice.
Dorożek było niewiele, gdyż jadący dorożkami łatwo mogli wzbudzić podejrzenie, a panowie wciskali na głowy czerwone czapki, nosili drewniane obuwie, i szli piechotą. Ale wszystkie teatry były przepełnione, a ludzie wychodzili z radosnym uśmiechem i gawędząc szli do domów. W jednych z drzwi prowadzących do teatru, obok matki stała dziewczynka: szukały przejścia przez błotnistą ulicę. Przeniósł dziewczynkę i, zanim uścisk jej zwolnił się koło jego szyi, poprosił ją o pocałunek.
„Jam Zmartwychwstanie i żywot, powiedział Pan. Ten, który wierzy we mnie, chociaż umrze, żyw będzie. A kto żyje i wierzy we mnie — nie umiera“.
Teraz, gdy ulice były ciche i noc pogłębiała się, słowa te dźwięczały w echach jego kroków, i słowa te brzmiały w powietrzu. Zupełnie spokojny i opanowany powtarzał je sobie od czasu do czasu: nie przestawał ich słyszeć.
Noc się przesiliła. Gdy stał na moście, wsłuchany w szum rzeki liżącej mury Wyspy Paryż, gdzie malowniczy zespół domów i katedr rysował się wyraźnie w świetle księżyca, dzień wstał zimny, podobny do martwej twarzy, która wynurzyła się z niebios. Potem noc wraz z księżycem i gwiazdami zbladła i umarła, i przez krótką chwilę miało się wrażenie, jak gdyby Życie poddało się władzy Śmierci.
Ale wspaniałe, wstające słońce zdawało się słowa owe, owo brzemię nocy, ciepłemi i gorącemi promieniami wciskać mu wprost do serca. Gdy spojrzał w tym kierunku pełnemi czci oczyma, zdawało mu się, że między niego i słońce rzucono most świetlany a rzeka skrzy się w dole.
Potężna rzeka, tak głęboka, pewna, rwąca, była mu jak przyjaciel w owej ciszy poranka. Szedł wzdłuż jej brzegów, daleko od domów, i w świetle i cieple słonecznem upadł i zasnął na ławce. Gdy się zbudził i znów stanął na nogach, zaczął się przechadzać po brzegu, wpatrzony w wir, który kręcił się i kręcił bez celu, aż pochłonęła go rzeka i porwała ku morzu. „Jak mnie!“
Jakaś barka kupiecka, z towarami, z żaglem o delikatnej barwie umarłego liścia, wpłynęła w pole jego widzenia, zachybotała się koło niego i umarła wdali. Gdy spokojny, milczący ślad na wodzie zniknął, modlitwę, która wyrwała się z serca Sydneya o miłosierne wyrozumienie dla jego błędów i nieszczęsnej ślepoty, kończyły słowa „Jam Zmartwychwstanie i żywot“.
Pan Lorry już wyszedł, gdy wrócił Carton, i nietrudno było się domyśleć, dokąd udał się poczciwy staruszek. Sydney wypił tylko trochę kawy, zjadł kromkę chleba, i umywszy się i przebrawszy, by się odświeżyć, poszedł do sądu.
W sali panował gwar i ruch, kiedy czarny owczarek, od którego niejeden cofał się przerażony, wcisnął go w najciemniejszy kąt między tłum. Pan Lorry już był na miejscu a doktór Manette także. Ona była również — siedziała obok ojca.
Kiedy wprowadzono jej męża, rzuciła mu spojrzenie tak opanowane i pełne otuchy, tak przepełnione kochaniem i trzeźwą litością, a jednak tak wzywające go do odwagi, że zdrowa krew nabiegła mu do twarzy, dodając blasku oczom i siły sercu. Gdyby był tam ktoś, ktoby mógł zauważyć, jaki wpływ spojrzenie jej wywarło na Sydneyu Cartonie, zobaczyłby, że podziałało ono i tu tak samo.
Ten niesprawiedliwy Trybunał prawie, a nawet wcale, nie uznawał procedury, któraby oskarżonemu zapewniała choćby przesłuchanie. I trudno pomyśleć sobie taką Rewolucję, któraby, kierowana samobójczą zemstą, chciała wszystko rozgonić na cztery wiatry, gdyby przedtem nie nadużywano tak potwornie wszystkich praw, form i ceremonjałów.
Oczy wszystkich zwrócone były na sąd. Ci sami niewątpliwi patrjoci i dobrzy republikanie, co wczoraj i przedwczoraj, co jutro i pojutrze. Górował nad nimi niecierpliwością pewien człowiek z wyrazem głodu na twarzy, który wciąż ruszał palcami koło ust i którego widok napawał widzów wielkiem zadowoleniem. Żądny cudzego życia, żądny krwi sędzia o kanibalskim wyglądzie, Jakób Trzeci z dzielnicy świętego Antoniego. Sąd cały robił wrażenie sfory psów zaprzysiężonych w celu sądzenia zwierzyny.
Oczy wszystkich zwróciły się na pięciu sędziów i Oskarżyciela Publicznego. Z tej strony nie można było dzisiaj oczekiwać łaski. Ponure, zawzięte, urzędowe twarze. Potem oczy każdego z nich szukały innych oczu w tłumie i wymieniły z niemi porozumiewawcze spojrzenie; i dawano sobie znaki głowami zanim ze skupioną uwagą zaczęto patrzeć przed siebie.
Karol Evrémonde, zwany Darnay. Wypuszczony wczoraj. Nanowo oskarżony i aresztowany wczoraj, oskarżenie wręczono mu zeszłej nocy. Podejrzany i zadenuncjowany jako wróg Republiki, arystokrata, należący do rodziny tyranów, członek rodu skazanego na wygnanie, ponieważ używał swoich przywilejów, by ohydnie dręczyć lud. Karol Evrémonde, zwany Darnay, mocą tej banicji już umarł wobec Prawa. Tyle w tych nielicznych, a może nawet mniej licznych, słowach zawarł Oskarżyciel Publiczny.
Przewodniczący zapytał, czy oskarżenie było jawne, czy tajne?
„Jawne, Prezydencie!“
„Kto oskarża?“
„Trzy głosy. Ernest Defarge, winiarz z dzielnicy Świętego Antoniego“.
„Dobrze“.
„Teresa Defarge, jego żona“.
„Dobrze“.
„Aleksander Manette, lekarz“.
Tu hałas powstał w sali. Doktór Manette zerwał się ze swego krzesła, blady i drżący, i stanął na równe nogi.
„Prezydencie, z najwyższem oburzeniem protestuję przeciwko tym fałszom i podstępom! Wiecie, że oskarżony jest mężem mojej córki. Córka i wszyscy, którzy są jej drodzy, drożsi mi są nad życie. Kim jest i gdzie ten fałszywy konspirator, który twierdzi, że oskarżałem męża mojej córki?“
„Obywatelu Manette, uspokójcie się! Nie poddać się autorytetowi władzy znaczy postawić się poza prawem. A co do tego, co jest wam najdroższe, to nie posiadacie nic droższego ponad Republikę“.
Nagana, udzielona doktorowi, przyjęta została z entuzjazmem. Przewodniczący ujął za dzwonek, i podjął gorąco:
„Jeżeli Republika zażąda od was w ofierze waszego własnego dziecka, obowiązkiem waszym będzie poświęcić je. Wysłuchajcie tego, co będzie. A tymczasem — milczcie!“
Szalone oklaski rozległy się na nowo. Doktór Manette usiadł, wodząc dokoła oczyma, bardzo blady. Córka przytuliła się do niego. Żarłoczny członek sadu zatarł ręce, poczem jedną z nich, jak zwykle, zasłonił sobie usta.
Kiedy sala uspokoiła się na tyle, by można było mówić, wystąpił Defarge i pokrótce opowiedział historię uwięzienia: że służył u doktora jako młody chłopiec, potem to, jak doktora uwolniono i w jakim stanie znajdował się, gdy go uwolniono. Badanie trwało krótko a sąd szybko przystąpił do pracy.
„Czyście oddali zasługi przy wzięciu Bastylji, obywatelu?“
„Zdaje mi się“.
W tem miejscu jakaś wzburzona kobieta zawołała z tłumu:
„Byliście jednym z najlepszych patrjotów! Dlaczego nie powiedzieć jak było?! Byliście tego dnia kanonierem i jeden z pierwszych wpadliście do tej przeklętej twierdzy! Patrjoci, mówię prawdę!“
Była to Zemsta, która wśród oznak zadowolenia i zachęty tłumu składała swoje zeznania. Przewodniczący zadzwonił. Ale Zemsta, rozgorączkowana, wołała: „Gwiżdżę na dzwonek!“, w czem też znalazła poparcie.
„Opowiedzcie sądowi, coście tego dnia czynili w Bastylji, obywatelu!“
„Wiedziałem“, powiedział Defarge, patrząc na żonę, która stała u podnóża stopni, na które wstąpił Defarge, i nie spuszczała z niego oczu, „wiedziałem, że więzień, o którym mówię, był zamknięty w celi znanej jako Sto Pięć, Wieża Północna. Wiedziałem to od niego. Szyjąc buty pod moim nadzorem, nie mówił o sobie inaczej jak: Sto Pięć, Wieża Północna. Biorąc tego dnia do rąk broń, postanowiłem, jeżeli twierdza padnie, zbadać ową celę. Twierdza pada. Idę do celi w towarzystwie obywatela towarzysza, tu obecnego, i prowadzi nas klucznik. Badam celę bardzo dokładnie. W otworze komina wyjęto kamień i położono go z powrotem; znalazłem tam zapisany papier. Oto ten papier. Zbadałem próbkę pisma doktora Manette. To jest pismo doktora Manette. Oddaję papier, pisany ręką doktora Manette, w ręce Przewodniczącego“.
„Niech go odczytają!“
W martwej ciszy i milczeniu — więzień patrzał z miłością na żonę, żona odwracała oczy od niego tylko poto, by spojrzeć na ojca, doktór Manette nie odrywał spojrzenia od czytającego, madame Defarge nie odrywała oczu od więźnia, Defarge nie odrywał oczu od swojej zawziętej małżonki, a wszyscy patrzyli badawczo na doktora, który nie widział nikogo — przeczytano co następuje.



Rozdział dziesiąty.
Istota Cienia.

„Ja, Aleksander Manette, nieszczęsny lekarz, urodzony w Beauvais, a następnie zamieszkały w Paryżu, piszę te smutne wspomnienia w mojej bolesnej celi, w Bastylji, w ostatnim miesiącu roku. Piszę w kradzionych chwilach, z wielkim trudem. Mam zamiar ukryć ten papier w ścianie komina, w której starannie i z trudem zrobiłem schowek. Może jaka litościwa ręka znajdzie go, gdy ze mnie i z moich smutków pozostanie już tylko proch.
„Słowa te piszę zardzewiałym kawałkiem żelaza, sadzą i popiołem drzewnym, zmieszanym z krwią, w ostatnim miesiącu dziesiątego roku mego uwięzienia. Nadzieja uleciała już z mojej piersi. Sądząc po okropnych objawach, jakie zauważyłem w sobie, przypuszczam, że rozum mój niedługo jeszcze utrzymać się zdoła w równowadze, ale uroczyście oznajmiam, że w danej chwili jestem przy zdrowych zmysłach, że pamięć moja jest dokładna i pewna i że odpowiadam za prawdę tych słów, jak odpowiadać będę za nie — bez względu na to, czy czytane będą przez ludzi czy nie — na Sądzie Ostatecznym.
„Pewnego grudniowego wieczoru — księżyc krył się za chmurami — w trzecim tygodniu grudnia, (zdaje mi się, że było to dwudziestego drugiego grudnia) roku 1757-go, przechadzałem się po pustej części bulwaru nad Sekwaną, w czystem i mroźnem powietrzu, w odległości godziny marszu od miejsca mego zamieszkania przy ulicy Szkoły Medycyny. Nagle usłyszałem, że jakaś kareta goni mię szybko. Gdy zeszedłem z drogi, unikając przejechania, z okna karety wyjrzała jakaś głowa i jakiś głos kazał stangretowi stanąć.
„Kareta zatrzymała się gdy tylko stangret zdołał ściągnąć lejce, poczem ten sam głos zawołał mię po nazwisku. Odpowiedziałem. Konie wyprzedziły mię na tyle, że dwóch mężczyzn miało dość czasu, by otworzyć drzwiczki i wyjść z karety, zanim się zbliżyłem. Zauważyłem, że obaj otuleni byli w płaszcze i wyglądali jakby się chcieli ukryć. Gdy stali obok karety, zauważyłem również, że obaj wyglądali na ludzi w moim wieku, albo trochę młodziej, że byli jednakowego wzrostu, jednakowej postawy, jednakowe mieli głosy, maniery i (o ile mogłem dojrzeć) twarze.
„— Pan jest doktór Manette?
„— Tak.
„— Doktór Manette z Beauvais, — powiedział drugi. — Młody doktór z zawodu chirurg, który zdobył sobie już sławę w Paryżu?
„— Panowie! — odpowiedziałem. — Ja jestem doktór Manette, o którym mówicie tak łaskawie.
„— Byliśmy u pana, — powiedział pierwszy, — ale, niestety nie zastaliśmy pana, a ponieważ powiedziano nam, że poszedł pan na przechadzkę w tym kierunku, pojechaliśmy w nadziei, że pana znajdziemy. Czy zechce pan wsiąść z nami?
„Gesty ich obu były tak nakazujące, i obaj poruszyli się, mówiąc te słowa, w ten sposób, że znalazłem się między nimi i drzwiami karety. Byli uzbrojeni. Ja — nie.
„— Panowie. — powiedziałem. — Wybaczcie mi łaskawie, ale zwykle pytam, kto wyświadcza mi łaskę zwrócenia się do mnie o pomoc, i do jakiego rodzaju wypadku jestem wzywany?
„Na to odpowiedział ten, który odezwał się drugi: — Panie doktorze! Klijenci pańscy są ludźmi na stanowisku. Co się tyczy wypadku, pańska wiedza daje nam najlepszą rękojmę, że lepiej od nas potrafi pan go określić. Dość. Zechce pan łaskawie wsiąść do karety?
„Nie pozostawało mi nic innego jak być posłusznym, więc wsiadłem w milczeniu. Obaj wsiedli za mną — drugi wskoczył, podniósłszy przedtem stopień. Kareta zawróciła i pomknęła z poprzednią szybkością.
„Powtarzam rozmowę dokładnie, jak się odbyła. Nie mam wątpliwości, że była słowo w słowo taka sama. Opisuję wszystko dokładnie jak się stało, czuwając, by umysł mój nie odbiegał od przedmiotu. W tych miejscach, gdzie robię takie znaki, przerywam pisanie i chowam rękopis do skrytki.****
Kareta zostawiła za sobą ulice, minęła Rogatkę Północną, i wjechała na gościniec. W odległości dwóch trzecich mili od rogatki — wtedy nie obliczyłem dokładnie tej odległości, ale dopiero później, gdy jechałem następnym razem — kareta skręciła na boczną drogę i zatrzymała się przed drzwiami domu. Nie otworzono drzwi natychmiast, na dźwięk dzwonka, a jeden z moich towarzyszy uderzył odźwiernego — gdy ten zjawił się wreszcie — rękawiczką od konnej jazdy po twarzy.
Nic było nic w tem postępowaniu, co zwróciłoby moją szczególną uwagę, gdyż nieraz widziałem ludzi prostych, bitych jak psy. Ale drugi z tych dwóch, też rozgniewany, uderzył odźwiernego również po twarzy — ręką. Spojrzenia i maniery obu braci były tak jednakowe, że po raz pierwszy zauważyłem wtedy, że muszą to być bliźniacy.
„Od chwili, jakeśmy wysiedli i doszli do furtki (która była zamknięta, i którą jeden z braci otworzył i potem znowu zamknął), słyszałem jęki dochodzące z pokoju na górze. Zaprowadzono mię wprost do tego pokoju, a krzyki wzmagały się, gdyśmy wchodzili po schodach. Na łóżku leżała w gorączce pacjentka.
„Pacjentką była bardzo piękna i młoda kobieta. Nie mogła mieć dużo więcej nad dwadzieścia lat. Włosy jej były potargane, a ręce przywiązane do ciała chustkami i strzępami. Zauważyłem, że więzy te są częściami męskiego ubrania. Na jednym strzępie, ozdobionym frendzlami i będącym częścią ceremonialnego stroju, zauważyłem herb i literę „E“.
„Spostrzegłem to w pierwszych chwilach, gdy patrzyłem na pacjentkę. Miotając się niespokojnie, zwróciła się twarzą do łóżka i wzięła koniec strzępu w usta, tak, że groziło jej uduszenie. Pierwsze co zrobiłem, było to, że umożliwiłem jej swobodniejszy oddech. Odsuwając ów strzęp, spostrzegłem w rogu haft.
„Ostrożnie położyłem ją na plecach, dotknąłem rękami jej piersi, by ją uspokoić i unieruchomić, poczem spojrzałem jej w twarz. Oczy jej były nieprzytomne, dzikie, a z piersi nieustannie wyrywał się jęk. Krzyczała: — Ojcze! Mężu! Bracie! — poczem liczyła do dwunastu i dodawała: — Css... — Na chwilę, nie dłużej, milkła nasłuchując, potem znowu z ust jej wyrywały się przejmujące krzyki i wołanie: — Ojcze! Bracie! Mężu! — znów liczyła do dwunastu i wolała: Css... — Nie zauważyłem zmiany w porządku, ani w sposobie wydawania tych okrzyków. Krzyczała niezmiennie w tym samym porządku i w ten sam sposób. Nie przestawała krzyczeć, chyba na krótko.
„— Jak długo to trwa? — zapytałem.
„Dla odróżnienia braci będę o nich mówił: starszy i młodszy. Pod starszym rozumiem tego, który zdawał się mieć większy wpływ. Na moje pytanie odpowiedział starszy: — Mniej więcej zaczęło się to o tej samej godzinie wczoraj w nocy.
„— Czy ma ojca, brata i męża?
„— Brata.
„— Nie mówię z jej bratem?
„Odpowiedział z największą pogardą: — Nie.
„— Czy wiążą się u niej jakieś wspomnienia z liczbą dwanaście?
„Młodszy z braci odpowiedział niecierpliwie: — Z godziną dwunastą.
„— Widzicie panowie, — powiedziałem, nie odejmując rąk z jej piersi, — jak mało mogę być pożyteczny, gdyście mnie zabrali bez uprzedzenia! Gdybym wiedział, poco tu jadę, zaopatrzyłbym się w lekarstwa. Tak tracimy tylko czas. Na tem odludziu niepodobna znaleźć żadnego lekarstwa.
„Starszy brat spojrzał na młodszego, który rzucił wyniośle: — Ma pan tu skrzynkę z lekami. — Potem wyjął z szafy i postawił na stole pudełko.****
„Otworzyłem kilka flaszeczek, powąchałem je i przyłożyłem do warg korek; nie mógłbym użyć żadnego z tych lekarstw, chyba że potrzebowałbym jakich narkotyków, które są przecież trucizną.
„— Nie ma pan do nich zaufania? — zapytał młodszy brat.
„— Pan widzi, że chcę ich użyć, — odrzekłem, nie mówiąc nic więcej.
„Z wielkim trudem, po wielu usiłowaniach zmusiłem chorą do przełknięcia takiej dozy, jaką chciałem jej dać. Ponieważ postanowiłem powtórzyć ten zabieg po raz drugi, i ponieważ musiałem śledzić, jaki wywoła to skutek, usiadłem przy łóżku. W pokoju była cicha i nieśmiała pielęgniarka (żona człowieka, który nam otworzył drzwi), która usunęła się w kąt. Dom był ponury, wilgotny, umeblowany byle jak — widocznie zamieszkany tylko chwilowo. W oknach zawieszono stare grube firanki, by stłumić jęki. Jęki te powtarzały się w różnych odstępach czasu, przerywane krzykami: — Ojcze! Mężu! Bracie! — liczeniem do dwunastu i szybkiem: — Css.. — Atak szału był tak gwałtowny, że nie zdjąłem bandaży, któremi miała skrępowane ręce, ale poprawiłem je, żeby nie uciskały. Jedynym promykiem nadziei było to, że dotknięcie mojej ręki sprawiało chorej widoczną ulgę, i że na parę minut uspakajała się. Ale krzyki nie ustawały. Wahadło nie mogłoby się ruszać z większą dokładnością!
„Ponieważ dotknięcie mojej ręki wywoływało taki wpływ, siedziałem (przyznaję) około pół godziny przy łóżku. Bracia patrzyli na mnie. Wreszcie starszy powiedział:
„— Jest jeszcze drugi pacjent!
„Zapytałem zdziwiony: Czy coś poważnego?
„— Lepiej niech pan sam zobaczy, — powiedział niedbale i wziął świecę.****
„Drugi pacjent leżał w pokoju, w głębi domu, za tylnemi schodami. Był to rodzaj poddasza nad stajnią. Sufit był w połowie pokryty wapnem. Resztę sufitu stanowiły dachówki i belki. Część strychu zajęta była przez słomę i siano; były tam również wiązki chróstu, a w piasku leżało trochę jabłek. Musiałem przejść przez tę część chcąc się dostać do tamtej. Nic nie jest w stanie zatrzeć tych szczegółów w mojej pamięci. Przypominam je sobie i widzę je wszystkie w mojej celi, w Bastylji, przy końcu dziesiątego roku mego uwięzienia, jakbym je widział tamtej nocy.
„Na wiązce słomy, z poduszką pod głową, leżał młody przystojny chłopak wiejski, chłopak, mogący liczyć najwyżej siedemnaście lat. Leżał na plecach, z zaciśniętemi zębami, prawą ręką przyciskając pierś. Błyszczące jego oczy patrzyły wprost przed siebie. Nie mogłem dojrzeć gdzie jest ranny, kiedym przy nim ukląkł, ale widziałem, że umiera z rany zadanej sieczną bronią.
„— Jestem lekarzem, mój biedaku, — powiedziałem. — Pozwól się zbadać.
„— Nie chcę się dać badać! — odrzekł. — Niech tak zostanie.
„Rana była pod ręką i uprosiłem go, by rękę usunął. Była to rana zadana szpadą przed dwudziestu czterema godzinami, ale żaden lekarz nie mógłby go uratować, nawet gdyby odrazu wezwano jego pomocy. Umierał. Gdy podniosłem oczy na starszego z braci, zauważyłem, że tak patrzy na to, jak życie ucieka z tego chłopca, jak patrzałby na umierającego zająca, królika lub ptaka. Jak gdyby nie był takim samym człowiekiem, jak on.
„— Jak to się stało, proszę pana? — zapytałem.
„— Zwykły pies! Szaleniec! Niewolnik! Zmusił mego brata do użycia przeciw niemu szpady i zginął z rąk mego brata, jak szlachcic!
„W odpowiedzi nie było cienia litości, współczucia, ani żadnego pokrewnego im odruchu. Mówiący zdawał się odczuwać cała niewłaściwość przyprawienia o taką śmierć tej kreatury, która powinna była umrzeć w sposób odpowiadający życiu nędznego robaka. Nie był zdolny do żadnego współczucia dla chłopca, ani dla jego losu.
„Oczy chłopca wolno zwróciły się na niego, gdy mówił, potem wolno przeniosły się na mnie.
„— Doktorze, oni są dumni, ci panowie, ale my, zwykłe psy, też bywamy dumni. Niszczą nas, wyzyskują, biją, krzywdzą. Ale i w nas jest czasem trochę dumy. Ona — czy widział ją pan, doktorze?
„Krzyki i jęki słychać było i tutaj, chociaż nieco stłumione wskutek odległości. Mówił tak, jak gdyby leżała przy nim.
„Powiedziałem: — Widziałem.
„— To moja siostra, doktorze! Oni, ci wielcy panowie, sprawują od wielu lat swoją nikczemną władzę nad wstydem i cnotą naszych dziewcząt, ale i wśród nas są porządne dziewczęta. Wiem o tem i słyszałem, jak to samo mówił mój ojciec. Ona była porządną dziewczyną. Zaręczona była z poczciwym chłopcem. Z jego dzierżawcą. Wszyscy byliśmy jego dzierżawcami, tego człowieka, który tam oto stoi. Drugi, to jego brat, gorszy od wszystkich!
„Z największą trudnością zbierał chłopak wszystkie siły fizyczne, by mówić. Ale duch jego przemawiał ze straszną siłą.
„— Byliśmy tak dręczeni przez tego człowieka, który stoi tutaj, jak każdy z nas, zwykłych psów, dręczony jest przez te wyższe istoty: bez miłosierdzia okładał nas podatkami, kazał pracować bez zapłaty, kazał mleć zboże na jego młynie, kazał karmić naszem skąpem ziarnem swoje ptactwo, nam zabraniając hodować choćby jedną tylko sztukę, zgnębił nas i wyniszczył do tego stopnia, że jeżeli który zdobył gdzie kawałek mięsa, to bał się go jeść i zamykał drzwi, by jego ludzie nie zobaczyli i nie odebrali. Powiadam, tak byliśmy gnębieni i wyzyskiwani, tak zubożeliśmy, że ojciec mówił mi, iż niema nic straszniejszego, jak dać życie dziecku, i że powinniśmy się modlić, by nasze niewiasty były bezpłodne a rasa nasza wyginęła.
„Nigdy jeszcze dotychczas nie widziałem, by tłumione uczucie wybuchało z taką siłą, niby płomień. Przypuszczałem, że to uczucie musi tkwić gdzieś w ludziach, ale nigdy nie widziałem, by gdzieś wybuchło, dopóki nie ujrzałem tego umierającego chłopca.
„— Mimo to siostra moja, panie doktorze, wyszła zamąż. Mąż jej był chorowity, więc poślubiła swego ukochanego, by otoczyć go opieką w naszej chacie, w naszej psiej budzie, jakby powiedział on! Zaledwie kilka tygodni upłynęło od ślubu, kiedy zobaczył ją brat tego człowieka. Podobała mu się, więc zażądał, by tamten mu ją dał, bo cóż znaczy mąż w naszej sferze! Tamten zrobiłby to chętnie, ale siostra moja była cnotliwa i dobra, i nienawidziła jego brata niemniej ode mnie. I cóż zrobili ci dwaj, by zmusić mego szwagra, aby wpłynął na nią i skłonił do uległości?
„Oczy chłopca, utkwione we mnie wolno zwróciły się ku tamtym i wyczytałem w tamtych twarzach, że to co mówił, było prawdą. Jeszcze tu, w Bastylji, widzę te dwie dumy mierzące się wzrokiem. Oczy szlachcica, pełne obojętnego lekceważenia. Oczy chłopca, pełne namiętnej zemsty.
„— Pan wie, panie doktorze, że ci wielcy panowie posiadają prawo zaprzęgania nas do pojazdów i poganiania nas batem. Zaprzęgali go i kazali się wozić. Pan wie, że posiadają prawo trzymania nas przez całą noc na polu, byśmy płoszyli żaby, bo nie dają im spać. Trzymali go na mgle i zimnie w nocy, a w dzień wprzęgali do swoich zaprzęgów. Ale nie przekonali go! Nie! Wyprzężony pewnego wieczora, by się trochę pożywił, jeżeli znajdzie gdzie pożywienie, — westchnął dwanaście razy, za każdem uderzeniem zegara — i umarł na jej łonie.
„Żaden ludzki środek nie mógł tchnąć siły w tego chłopca, tylko postanowienie opowiedzenia swoich krzywd. Siłą odtrącał ponure cienie śmierci, jak siłą przyciskał rękę, chcąc przykryć ranę.
„— Potem za pozwoleniem tamtego człowieka i nawet z jego pomocą, brat jego zabrał ją. Wbrew temu, co musiała powiedzieć jego bratu — a co powiedziała dowie się pan wkrótce, jeżeli jeszcze pan nie wie — brat jego zabrał ją — dla swojej zabawy i rozrywki — na jakiś czas. Spotkałem ich na drodze. Kiedy przyniosłem wieść o tem do domu, ojcu memu pękło serce. Nigdy nie mówił o tem co się działo w jego sercu. Zabrałem młodszą siostrę (bo mam jeszcze i drugą siostrę) tam, gdzie jej nie znajdzie ten człowiek i gdzie nareszcie nigdy nie stanie się jego niewolnicą! Potem wyśledziłem jego brata i zeszłej nocy wśliznąłem się tutaj, ja, zwykły pies, ale ze szpadą w ręku — gdzie jest to niskie okno? Czy to nie było tutaj?!
„Pokój ciemniał w jego oczach; świat zacieśniał się wkoło niego. Obejrzałem się: słoma i siano były rozrzucone dokoła, jak gdyby w tem miejscu walczono.
„— Usłyszała mię i zbiegła do mnie. Powiedziałem, niech się nie zbliża dopóki on żyje. Przyszedł, i z początku ofiarował mi pieniądze. Potem uderzył mię szpicrutą. Ale ja, chociaż zwykły pies, odpowiedziałem mu tak, że musiał wyciągnąć szpadę. Niech połamie, na ile chce kawałków, te szpadę, którą wyciągnął, by się bronić przede mną! Splamił ją moją zwykłą krwią! Wyciągnął szpadę, by bronić swego życia, uderzył we mnie, by ratować swoje życie!
„Spojrzenie moje już przed chwilą zatrzymało się na połamanej szpadzie, rzuconej na siano. Była to szpada pańska. W innem miejscu leżała inna szpada, zapewnie żołnierska.
„— Podnieś mię, doktorze! Podnieś mię! Gdzie on?
„— Niema go, — powiedziałem podnosząc chłopca i myśląc, że ma na myśli brata.
„— On! Dumny, jak każdy z tych panów, boi się mnie! Kto tu stoi? Doktorze, odwróć moją twarz do niego.
„Uczyniłem to, oparłszy głowę chłopca o moje kolano. Ale na tę jedną chwilę wróciły mu jakieś przemożne siły: podniósł się zupełnie na nogi, więc i ja musiałem się podnieść, chcąc go podtrzymać.
„— Markizie! — zawołał chłopak, odwracając się do niego z szeroko otwartemi oczyma i podniesioną prawą ręką, — na dzień, kiedy za to wszystko trzeba będzie odpowiedzieć, wyzywam ciebie i twoje niecne potomstwo, abyście odpowiedzieli za to, coście uczynili! Znaczę cię tym krwawym krzyżem na znak, żem to uczynił. Na dzień, kiedy z tego wszystkiego trzeba będzie zdać sprawę, wyzywam twego brata i każdego potomka — niech każdy odpowie za ten czyn! Znaczę go tym krwawym krzyżem na znak, żem to uczynił!
„Dwukrotnie dotknął rany palcem i nakreślił krzyż w powietrzu. Stał chwilę z podniesionym palcem, a gdy palec opadł, on opadł również a ja położyłem go na posłaniu. Nie żył.****
„Kiedy wróciłem do łoża młodej kobiety, krzyczała w ten sam sposób, bez przerwy. Wiedziałem, że to trwać może wiele godzin i że krzyki umilkną prawdopodobnie — w grobie.
„Powtórnie użyłem lekarstw i usiadłem przy jej łożu, gdzie siedziałem do późnej nocy. Ani na chwilę nie słabły jej krzyki, nigdy nie zmienił się porządek, ani treść, jej okrzyków. Zawsze było to samo: — Ojcze! Mężu! Bracie! Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście. Css...
„Trwało to dwadzieścia cztery godziny od chwili, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Przychodziłem i odchodziłem dwukrotnie i znowu siedziałem przy niej, kiedy zaczęła słabnąć. Zrobiłem co mogłem, by wykorzystać tę okoliczność i stopniowo chora wpadała w letarg i leżała jak umarła.
„Było tak, jakby po długiej strasznej burzy ustał wreszcie wicher i deszcz. Uwolniłem ręce i zawołałem kobietę, która przy niej czuwała, by ułożyć ją wygodnie i poprawić suknie, które na sobie porwała. Wtedy przekonałem się, że była w stanie takim, że dopiero niedawno powstały w niej nadzieje macierzyństwa. I wtedy straciłem resztę nadziei na jej ozdrowienie.
„— Umarła? — zapytał markiz (którego dalej nazywam starszym z braci), wchodząc do pokoju w butach do konnej jazdy.
„— Nie umarła, ale prawdopodobnie umrze.
„— Co za siła w tym motłochu! — powiedział, patrząc na nią z pewną ciekawością.
„— Straszna jest jego siła — powiedziałem — w rozpaczy i cierpieniu!
„Z początku roześmiał się z moich słów, a potem zmarszczył czoło. Przysunął sobie nogą krzesło, kazał wyjść pielęgniarce i powiedział przyciszonym głosem.
„— Doktorze! Kiedy mój brat wpadł w kłopoty z tych oto powodów, poradziłem mu, by zwrócił się do pana. Jest pan już sławny, a jako człowiek młody, który ma przed sobą karjerę, nie lekceważy pan zapewne swoich interesów. To co pan tu widzi — to są rzeczy, na które można patrzeć, ale o których nie można opowiadać!
„Słuchałem oddechu chorej, unikając odpowiedzi.
„— Czy zechce pan łaskawie zwrócić uwagę na to, co mówię, panie doktorze?
„— Monsieur, — odrzekłem. — W moim zawodzie obowiązuje zawsze tajemnica. — Ostrożny byłem z odpowiedzią, ponieważ niepokoiło mię to, co widziałem i słyszałem.
„Oddech jej był tak słaby, że starannie zbadałem jej serce i puls. Było w nich życie, ale nic więcej. Siadając, obejrzałem się obaj bracia przyglądali mi się badawczo.***
„Piszę z takim trudem, zimno jest tak przejmujące, tak się obawiam, że mię przychwycą i skażą na celę podziemną i tortury zupełnej ciemności, że muszę skrócić opowiadanie. Niema żadnych przerw ani luk w mojej pamięci. Mogę powtórzyć i opowiedzieć każde słowo, które było wymienione między mną i obu braćmi.
„Męczyła się jeszcze tydzień. W ostatnich dniach, gdy nachyliłem się nad jej ustami, mogłem rozróżnić pojedyńcze sylaby słów, które szeptała do mnie. Zapytała gdzie jest; powiedziałem jej. Kto jestem? Również powiedziałem jej. Nadaremnie pytałem ją o nazwisko. Bezmyślnie kiwała głową i uniosła ze sobą tajemnicę, jak jej brat.
„Nie miałem sposobności o nic ją pytać dopóki nie powiedziałem braciom, że szybko zbliża się koniec i że nie dożyje następnego dnia. Aż do tej chwili, chociaż nikt oprócz mnie i pielęgniarki nie pokazywał jej się na oczy, jeden z braci siedział zawsze podejrzliwie za firanką w głowach łóżka, kiedy ja byłem w pokoju. Ale gdy się koniec zbliżał, widocznie było im obojętne, co mi powie. Jak gdybym — myśl ta przebiegła mi przez głowę — ja także miał umrzeć.
„Zauważyłem niejednokrotnie, że duma ich cierpiała bardzo z tego powodu, że młodszy z braci musiał skrzyżować szpadę z chłopem, i to do tego z wyrostkiem. Cała ta sprawa napawała ich tylko tą jedną troską, że tym czynem splamił honor rodziny i ośmieszył się, ilekroć pochwyciłem spojrzenie młodszego z braci, zdawało mi się że czytam w niem nienawiść za to, co wiem od chłopca. Był dla mnie bardziej uprzejmy i grzeczny od swego brata. Ale widziałem to wyraźnie. Wiedziałem również, że byłem solą w oka starszego.
„Pacjentka moja umarła na dwie godziny przed północą, według mego zegarka dokładnie o tej samej godzinie, kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz. Byłem z nią sam, kiedy jej biedna główka pochyliła się łagodnie na bok i wszystkie jej smutki i cierpienia skończyły się.
„Bracia czekali w pokoju na dole, śpieszno im było odjechać nareszcie. Stojąc przy łożu nieboszczki, słyszałem, jak uderzają szpicrutą po butach i chodzą tam i z powrotem.
„— Umarła nareszcie? — zapytał starszy, kiedy wszedłem do pokoju.
„— Umarła — odrzekłem.
„— Winszuję ci, bracie! — Z temi słowami odwrócił się.
„Przedtem już ofiarowywał mi pieniądze, których nie chciałem przyjąć. Teraz wręczył mi rulon złota. Wziąłem go z jego rąk i położyłem na stole. Myślałem nad tą sprawą i postanowiłem nic od nich nie wziąć.
„— Przepraszam bardzo, — powiedziałem, — ale w tych okolicznościach nie!
„Wymienili spojrzenia, ale skinęli mi głową, jak ja im skinąłem, i rozstaliśmy się bez słowa.****
„Jestem zmęczony, zmęczony, zmęczony, wyczerpany do ostatnich granic mojem nieszczęściem. Nie mogę odczytać tego, co pisałem tą wychudłą ręką.
„Wczesnym rankiem położono mi pod drzwiami rulon złota w małem pudełku. Na wieku wypisane było moje nazwisko. Od pierwszej chwili rozważałem trwożnie, co mam zrobić. Postanowiłem tego dnia napisać prywatnie do ministra, opisując mu te dwa wypadki, do których byłem wzywany, i podając miejsce, dokąd mię wożono, jednem słowem, wyjaśniając wszystkie okoliczności. Wiedziałem, jakie wpływy ma dwór i jak daleko sięga bezkarność wielkich panów, nie spodziewałem się więc, by sprawa była kiedykolwiek wyjaśniona. Chciałem jednak duszę uwolnić od brzemienia. Całą tę sprawę zachowałem w głębokiej tajemnicy, nawet przed żoną. I to również wyjaśniłem w swoim liście. Nie zdawałem sobie naówczas sprawy, jakie grozi mi niebezpieczeństwo. Ale wiedziałem, co grozi innym, gdyby byli skompromitowani posiadaniem takiej tajemnicy, jaką ja posiadałem.
„Byłem tego dnia bardzo zajęty i nie mogłem dopisać listu. Wstałem następnego dnia o wiele wcześniej niż zwykle, by go skończyć. Był to ostatni dzień roku. List leżał przede mną już napisany, kiedy powiedziano mi, że jakaś pani czeka i chce się ze mną widzieć.
„Coraz trudniej wypełnić mi zadanie, które podjąłem. Tak tu zimno, ciemno, myśli moje tak się gmatwają, i tak straszny smutek mię dręczy.
„Dama była młoda, piękna, wytworna, ale nie można jej było wróżyć długiego życia. Była bardzo wzruszona. Przedstawiła mi się jako żona markiza St. Evrémonde. Połączyłem w myśli ten tytuł z tym, jaki nadawał chłopiec starszemu z braci, a także z pierwszemi inicjałami wyhaftowanemi na strzępie ubrania, i bez trudu doszedłem do konkluzji, że z tym oto człowiekiem miałem ostatnio do czynienia.
„Pamięć moja wciąż mię nie opuszcza, ale nie mogę dosłownie powtórzyć naszej rozmowy. Podejrzewam, że jestem bardziej strzeżony niż dawniej i nie wiem, o jakiej porze mają mię na oku. Częściowo domyśliła się, częściowo dowiedziała się głównych faktów tej historji; wiedziała też, jaką rolę odegrał jej mąż i że ja byłem w to wmieszany. Nie wiedziała, że dziewczyna umarła. Miała nadzieję, (wyznała mi w tajemnicy i z wielkim żalem), że będzie mogła jej okazać kobiece współczucie. Miała nadzieję, że potrafi odwrócić Gniew Niebios od domu, który był oddawna nienawidzony za tyle wyrządzonego zła.
„Miała powody przypuszczać, że młodsza siostra żyje i pragnęła pomóc tej młodszej siostrze. Mogłem jej tylko powiedzieć, że rzeczywiście jest młodsza siostra i że poza tem nie wiem o niczem. Przyszła do mnie w nadziei, że będę jej mógł wskazać miejsce i nazwę tego schronienia, czego, aż do tej strasznej godziny, od obojga się nie dowiedziałem.****
„Kartki papieru kończą się. Jedną odebrano mi wczoraj i dano mi napomnienie. Muszę skończyć opowiadanie dzisiaj jeszcze.
„Była to dobra, uczciwa kobieta, nieszczęśliwa w małżeństwie. Jakże mogła być szczęśliwa! Brat męża nienawidził jej, nie ufał jej i używał całego swego wpływu przeciwko niej. Bała się go, i bała się swego męża. Kiedy odprowadziłem ją do drzwi karety, czekał tam na nią chłopczyk, ładne dziecko dwu lub trzyletnie.
„— Dla jego dobra — powiedziała, wskazując na malca ze łzami, — chciałabym zrobić tyle dobrego, ile mi moje słabe siły pozwolą. Inaczej dziedzictwo nie przyniesie mu szczęścia. Mam przeczucie, że jeżeli w inny sposób nie zostaną zmyte nasze grzechy, on odpowie kiedyś za nie. To, co mi pozostało i co mogę nazwać swojem, zaledwie trochę klejnotów, zostawię mu z prośbą i z rozkazem umierającej matki, by oddał to tej skrzywdzonej rodzinie, jeżeli kiedykolwiek uda się odnaleźć siostrę!
„Pocałowała chłopczyka i powiedziała, pieszcząc go: — To przecież dla ciebie, ukochany! Będziesz mi wierny, mój Karolku? — Chłopiec odpowiedział zuchowato: — Będę! — Ucałowałem jej dłoń. Przytuliła do siebie syna i odjechali.
„Ponieważ wymieniła nazwisko swego męża w przekonaniu, że je znam, nie dopisałem go do listu. Zalakowałem list i, nie wierząc nikomu, oddałem własnoręcznie.
„Tej nocy, ostatniej nocy w roku, około godziny dziewiątej, jakiś człowiek czarno ubrany zadzwonił do mojej furtki, zapytał o mnie i poszedł za moim służącym, Ernestem Defarge, młodym chłopcem, na górę. Kiedy służący wszedł do pokoju, gdzie siedziałem z żoną — och. Żono moja! Ukochanie mego serca! Moja prześliczna Angieleczko! — i ujrzeliśmy człowieka stojącego przed nami.
„— Ważny wypadek na ulicy St. Honoré, — powiedział. Nie zabierze mi to dużo czasu, powóz czeka.
„Zawiózł mię tutaj, zawiózł mię do grobu! Zaledwie odjechałem od domu, zarzucono mi na głowę ciemną zasłonę i skrępowano mi ręce. Dwaj bracia wyszli z poza ciemnego węgła i milcząc stwierdzili tożsamość mojej osoby. Markiz wyjął z kieszeni list, przeze mnie napisany, pokazał mi go, spalił w płomyku latarni, którą przed nim trzymano i nogą roztarł popiół. Nie padło ani jedno słowo. Przywieziono mię tutaj, przywieziono mię za życia do grobu!
„Gdyby spodobało się Bogu natchnąć serce którego z braci w ciągu tych wszystkich strasznych lat, by dostarczono mi jakiejkolwiek wiadomości o mojej ukochanej żonie, jedno choćby słowo, czy żyje — wierzyłbym, że Bóg niezupełnie ich odrzucił. Ale teraz wierzę, że ów krwawy krzyż zemści się na nich i że nie znajdą u Niego łaski. Ich i ich potomków, do ostatniego w rodzie, oskarżam w roku 1767-ym ja, Aleksander Manette, nieszczęsny więzień, i żądam by odpowiedzieli za te czyny. Oskarżam ich przed Niebem i ziemią“.
Straszna wrzawa powstała, gdy skończono czytać ów dokument. Jeden nieartykułowany, namiętny krzyk, w którym rozróżnić można było tylko jedno słowo: krew. Opowiadanie rozpętało namiętną mściwość owych czasów, a nie było w całym narodzie takiej głowy, któraby wobec takiego oskarżenia nie musiała paść.
Byłoby rzeczą bezcelową przed tym Trybunałem i tą publicznością wytaczać kwestję, dlaczego Defarge’owie nie ogłosili owego dokumentu wraz z innemi, zabranemi w Bastylji, i dlaczego czekali aż tej chwili, by go ogłosić. Bezcelowem byłoby przypominać, że nazwisko to oddawna przeklinane było przez Świętego Antoniego i wpisane zostało do straszliwego rejestru. Nie urodził się taki człowiek, którego cnoty i zasługi uratowałyby go tego dnia, w takiem miejscu, wobec takiego oskarżenia.
A najgorszem dla oskarżonego było to, że oskarżycielem był znany obywatel, jego osobisty przyjaciel, ojciec jego żony. Jednem z szalonych marzeń tego tłumu była chęć naśladowania wątpliwych cnót bohaterów starożytności i składanie na ołtarzu Ludu swego ja w ofierze. A więc, gdy przewodniczący powiedział (bo gdyby tego nie powiedział, jego własna głowa spadłaby z karku), że szlachetny lekarz Republiki jeszcze większe zasługi dla tej Republiki położy, dopomagając do wytępienia znienawidzonego rodu arystokratów, i że prawdopodobnie z radością i świętem uniesieniem uczyni córkę swoją wdową, a dziecię jej sierotą, ogarnął tłum dziki entuzjazm, patriotyczna gorączka bez cienia ludzkich uczuć.
„Dużo mu pomogły wpływy doktora, co?“ uśmiechnęła się madame Defarge do Zemsty. „Uratuj go, doktorze, uratuj!“
Przy każdym głosie oddawanym przez sędziów powstawał hałas. Jeszcze jeden głos i jeszcze jeden. Wrzawa rosła.
Jednogłośna decyzja. Sercem i pochodzeniem arystokrata, wróg republiki, notoryczny gnębiciel ludu. Z powrotem do Conciergerie i śmierć w przeciągu dwudziestu czterech godzin!



Rozdział jedenasty.
Zmrok.

Nieszczęśliwa żona niewinnie skazanego zachwiała się przy ogłoszeniu wyroku, jakby rażona śmiertelnym ciosem. Ale najlżejszy jęk nie wydarł się z jej piersi, a tak silne było w niej wewnętrzne przekonanie, iż to ona właśnie powinna podtrzymać męża w nieszczęściu, a nie potęgować je, że szybko przyszła do siebie.
Ponieważ sędziowie musieli wziąć udział w publicznej manifestacji przed gmachem, przerwano posiedzenie. Jeszcze nie opróżnił się gmach, nie ucichły gwar i wrzawa przepychających się przez wszystkie korytarze tłumów, kiedy Łucja wyciągnęła ramiona do męża z wyrazem twarzy tchnącym tylko miłością i pociechą.
„Gdybym mogła go dotknąć! Gdybym raz jeden mogła go objąć! Och, obywatele, gdybyście mieli chociaż tyle litości nad nami!“
Oprócz dwóch z owej czwórki, która go wczoraj aresztowała, był na sali tylko jeden dozorca więzienny i Barsad. Cała publiczność wyległa patrzeć, co się dzieje na ulicy. Barsad zaproponował pozostałym: „Niech go uściska. To przecież tylko jedna chwilka!“ Zgodzono się w milczeniu i eskorta prowadząca Karola zbliżyła się na tyle ku podniesieniu, na którem siedziała Łucja, że mógł wyciągnąć ramiona i uścisnąć ją.
„Żegnaj, ukochanie mojej duszy! Moje ostatnie błogosławieństwo niech spadnie na twoją głowę! Spotkamy się tam, gdzie najbardziej zmęczony znajdzie spoczynek!“
Oto słowa jej męża, gdy tulił ją do piersi.
„Zniosę to, drogi Karolu. Nieba mię wspomagają. Nie cierp przeze mnie. Ostatnie błogosławieństwo daj naszemu dziecku“.
„Posyłam je przez ciebie. Całuję ją przez ciebie. Żegnam ją przez ciebie!“
„Mężu mój! Nie, jeszcze chwilę!“ Wyrywał się z jej objęć. „Nie na długo rozstaniemy się. Czuję, że to złamie moje serce. Ale będę spełniała swój obowiązek, dokąd starczy mi sił, a kiedy opuszczę ją, Bóg sprawi, iż znajdzie przyjaciół, jak ja ich znalazłam!“
Ojciec Łucji zbliżył się za nią i już miał upaść przed nimi na kolana, ale Darnay pochwycił go za rękę i zawołał:
„Nie, nie! Coś uczynił, ojcze, coś takiego uczynił, by klękać przed nami?! Teraz wiemy, jakie walki staczałeś ze sobą! Wiemy teraz, coś przechodził, podejrzewając moje pochodzenie i upewniwszy się co do tego! Wiemy teraz, jaka zrozumiałą antypatję musiałeś zwalczyć i zwalczyłeś dla jej dobra! Dziękujemy ci, ojcze, całem sercem, z całą miłością i czcią należną ojcu! Niech niebo czuwa nad tobą!“
Za całą odpowiedź ojciec Łucji zanurzył ręce w siwe włosy i wyrywał je, jęcząc.
„Nie mogło być inaczej“, ciągnął więzień. „Wszystko złożyło się na taki koniec. Gorące pragnienie spełnienia woli mojej matki zbliżyło mię po raz pierwszy do pana. Nic dobrego nie mogło wyniknąć z takiej krzywdy; rzecz tak nieszczęśliwie zaczęta nie mogła skończyć się szczęśliwie. Pociesz się i przebacz mi, ojcze! Niech niebo czuwa nad tobą!“
Ponieważ kazano mu odejść, żona wypuściła go z objęć, i stała, nie spuszczając z niego oczu, z rękoma złożonemi jak do modlitwy, z promiennym wyrazem twarzy, w którym był prawie pocieszający uśmiech. A kiedy drzwi zamknęły się za więźniem, odwróciła się do ojca, położyła mu głowę na piersiach, chciała coś powiedzieć, ale zachwiała się i upadła mu do nóg.
Wtedy z ciemnego kąta sali wyszedł Sydney Carton, który dotychczas siedział nieruchomo, i podniósł Łucję. Tylko ojciec i pan Lorry stali przy niej. Ręka mu drżała, gdy podnosił Łucję i podtrzymywał jej głowę. Ale było w jego twarzy coś, co nie było tylko współczuciem; był w niej cień dumy.
„Czy mam zanieść ją do karety? Nie czuję jej ciężaru!“
Lekko zaniósł ją do karety i z tkliwością położył na poduszkach. Ojciec i stary przyjaciel zajęli miejsca wewnątrz pojazdu. Carton usiadł na koźle.
Gdy przyjechali pod bramę, przy której przed niespełna kilku godzinami błądził w ciemności, mówiąc sobie, że te oto kamienie deptały jej stopy, wziął ją znowu w ramiona i zaniósł po schodach do jej pokoju. Tam położył ją na kanapie i zostawił w objęciach płaczących nad nią panny Pross i dziecka.
„Niech pani nie przyprowadza jej do przytomności“, powiedział łagodnie do panny Pross. „Tak jest jej lepiej. Nie budźcie jej — tylko zemdlała“.
„O, Cartonie, Cartonie, kochany Cartonie!“ wołała mała Łucja, zrywając się i zarzucając mu ramiona na szyję w nagłym wybuchu żalu. „Teraz, kiedyś przyjechał, jestem pewna, że pomożesz mamie i uratujesz tatkę! Och, spojrzyj na nią, kochany Cartonie! Czy możesz ty, który ją najwięcej ze wszystkich kochasz, patrzeć na jej cierpienia?!“
Pochylił się nad dzieckiem i przytulił twarz do jej rumianych policzków. Potem odsunął ją łagodnie i patrzał na zemdloną Łucję.
„Zanim pójdę“, zapytał, „czy wolno mi ją pocałować?“
Przypomniano sobie potem, że pochyliwszy się nad Łucją i dotknąwszy wargami jej czoła, szeptał coś. Dziewczynka, która stała najbliżej Cartona, opowiadała później, i opowiadała potem wnuczkom, gdy była już stara damą, że szepnął: „Życie, które ty kochasz“.
Gdy wszedł do sąsiedniego pokoju, odwrócił się nagle do pana Lorry i pana Manette, którzy za nim wyszli i powiedział do nich:
„Miał pan jeszcze wielkie wpływy do wczoraj, panie doktorze. Niech pan zrobi jeszcze jedną próbę. Ci sędziowie i ci wszyscy, którzy mają władzę, są panu bardzo życzliwi i bardzo cenią pańskie zasługi. Prawda?“
„Nie skrywano przede mną niczego, co miało jakikolwiek związek ze sprawą Karola. Miałem najpoważniejsze zapewnienia, że go uratuję. I uratowałem go“, powiedział te słowa bardzo wolno i niespokojnie.
„Niech pan jeszcze próbuje. Od dzisiaj do jutra pozostaje niewiele godzin — ale niech pan próbuje!“
„Mam zamiar próbować. Nie zaniedbam niczego“.
„To dobrze. Byłem świadkiem, że energja taka, jak pańska, dokonywała rzeczy wielkich — chociaż nigdy“, dodał z uśmiechem i westchnieniem jednocześnie, „tak wielkich jak ta! Ale niech pan spróbuje! Chociaż życie źle użyte tak mało jest warte, to jednak warto spróbować! Gdyby było inaczej, niewarto byłoby ponieść ofiary!“
„Pójdę“, powiedział doktór, „do Oskarżyciela Publicznego i do Prezesa Sądu i pójdę jeszcze do innych, których znam lepiej. Napiszę również do... Ale czekajcie! Jest jakaś uroczystość na ulicach i nie będzie się można z nimi dogadać przed zmrokiem“.
„To prawda. W najlepszym wypadku, mała jest tylko nadzieja i nie wiele się straci, gdy się zaczeka z tem do zmroku. Chciałbym jednak wiedzieć, jaki jest rezultat pańskich zabiegów, chociaż nie oczekuję pomyślnego wyniku! Kiedy spodziewa się pan dotrzeć do tych groźnych potęg?“
„Mam nadzieję, że zaraz, jak tylko zmrok zapadnie. Za godzinę lub dwie“.
„Ściemni się zaraz po czwartej. Rozwleczmy nieco tę godzinę, czy dwie. Jeżeli zajdę do pana Lorry koło dziewiątej, czy będę już coś wiedział od pana lub od pańskiego przyjaciela?“
„Tak“.
„Oby się panu udało!“
Pan Lorry odprowadził Sydneya do drzwi i położywszy mu rękę na ramieniu, zmusił go do tego, by się odwrócił.
„Nie mam żadnej nadziei“ powiedział pan Lorry cichym i smutnym głosem.
„Ja również“.
„Jeżeli nawet któryś z tych ludzi, powiedzmy nawet, jeżeli wszyscy ci ludzie chcieliby go ocalić — co jest bardzo wątpliwe, bo cóż im cudze życie — wątpię, czy mogą go oszczędzić po tej manifestacji w sądzie“.
„I ja tak przypuszczam. Słyszałem uderzenie toporu w tych głosach“.
Pan Lorry położył rękę na poręczy schodów i pochylił twarz.
„Niech pan nie rozpacza, niech pan się nie martwi“, bardzo łagodnie powiedział Carton. „Podtrzymywałem doktora Manette w tym zamiarze, ponieważ myślałem, że będzie miała ten dzień spokojniejszy. Inaczej pomyślałaby: Życie jego zostało porzucone i zatracone, a to jeszcze więcej mogłoby ją dręczyć“.
„Tak, tak, tak“, powiedział pan Lorry, ocierając oczy. „Pan ma słuszność. Ale on musi zginąć! Niema właściwie żadnej nadziei“.
„Tak. Musi zginąć. Niema właściwie żadnej nadziei“, jak echo powtórzył Carton. I równym krokiem zaczął iść po schodach.


Rozdział dwunasty.
Noc.

Sydney Carton zatrzymał się na ulicy niezupełnie zdecydowany dokąd iść. „W banku Tellsona o dziewiątej“, powiedział w zamyśleniu. „Czy dobrze będzie, jeżeli się pokażę w międzyczasie? Zdaje mi się, że tak. Najlepiej, by ludzie widzieli, że jest taki jak ja. Tak każe ostrożność, a nawet potrzebny jest taki środek przygotowawczy. Ale uwaga! Uwaga! Uwaga! Przemyślmy to“.
Hamując nieco kroki, które zaczęły go już nieść w jakimś kierunku, Sydney skręcił w ciemniejące już ulice i w myślach przetrawiał konsekwencje swego czynu. Pierwsze jego wrażenie umocniło się. „Najlepiej będzie“, powiedział, „jeżeli ci ludzie przekonają się, że jest tutaj taki“. I zawrócił w kierunku Świętego Antoniego.
Defarge mówił o sobie tego dnia, że posiada winiarnię na przedmieściu Świętego Antoniego. Nie było rzeczą trudną dla człowieka dobrze znającego miasto znaleźć dom, nie pytając o nic przechodniów. Ustaliwszy jego położenie, Carton znów wynurzył się z ciasnych uliczek, zjadł obiad w jadłodajni i zapadł w ciężki sen poobiedni. Po raz pierwszy od wielu lat nie upił się. Od wczorajszego wieczoru nie pił nic z wyjątkiem odrobiny lekkiego, cienkiego wina, a dzień przedtem szklankę wódki wylał na kominek pana Lorry gestem człowieka, który raz na zawsze z tem skończył.
Było już koło siódmej, gdy się zbudził i odświeżony wyszedł znowu na ulicę. Idąc w kierunku Świętego Antoniego, zatrzymał się przed lustrem jakiejś winiarni, starannie poprawił luźno zawiązany krawat, kołnierz przy koszuli i swobodnie spadające włosy. Uczyniwszy to, udał się wprost do winiarni Defarge’a.
Zdarzyło się, że oprócz Jakóba Trzeciego, posiadacza ruchliwych palców i skrzeczącego głosu, nie było gości w izbie. Człowiek ten, którego widział w Sądzie, stał popijając przy małej ladzie i rozmawiał z Defarge’ami, mężem i żoną. Zemsta brała udział w rozmowie, jako stały członek tej instytucji.
Wszedłszy do winiarni, Carton zajął miejsce i poprosił (bardzo szczególną francuszczyzną) o małą szklankę wina; pani Defarge rzuciła mu obojętne spojrzenie, poczem spojrzała uważniej i jeszcze uważniej, a potem zbliżyła się i zapytała, czego sobie życzy?
Powtórzył, co już powiedział przedtem.
„Anglik?“ rzuciła pani Defarge, pytająco podnosząc ciemne brwi.
Przypatrzywszy się jej badawczo, jak gdyby nawet ten prosty wyraz trudno mu było wymówić po francusku, powiedział poprzednim, silnie cudzoziemskim akcentem: „Tak, madame, tak, Anglik“.
Pani Defarge wróciła do lady by nalać wino. Carton wziął do rąk dziennik jakobiński i udając, że próbuje wyrozumieć, co tam napisano, słyszał jak madame mówiła: „Przysięgam wam, wykapany Evrémonde!“
Defarge przyniósł wino i powiedział dobry wieczór.
„Jak?“
„Dobry wieczór!“
„A! Dobry wieczór, obywatelu!“ rzekł, napełniając szklankę. „A! Dobre wino! Piję za Republikę!“
Defarge wrócił za ladę i powiedział: „Tak, trochę podobny!“ Madame uparcie twierdziła: „Powiadam wam, jedna i ta sama twarz!“ Jakób Trzeci rzucił pojednawczo: „Bo madame ciągle ma go w myślach!“ Uprzejma Zemsta dodała z uśmiechem: „Tak, jakem żywa! I z taką przyjemnością myślisz, że jutro go znów zobaczysz!“
Carton wodził po gazecie palcem wolno, z twarzą zamyśloną i zajętą. Wszyscy czworo oparli się łokciami o ladę i rozmawiali przyciszonemi głosami. Po kilkuminutowem milczeniu, podczas którego wszyscy patrzyli badawczo na badacza jakobińskiego wydawnictwa — nie zwracając zresztą na siebie jego uwagi — zaczęli rozmowę.
„To słuszne, co mówiła madame“, powiedział Jakób Trzeci. „Dlaczego mamy się zatrzymać?! Wszystko idzie z wielkim rozpędem. Poco się zatrzymywać?“
„Dobrze, dobrze“, rezonował Defarge, „ale kiedyś trzeba się wreszcie na czemś zatrzymać. Ciągle powstaje pytanie — gdzie?“
„Na eksterminacji!“ powiedziała madame.
„Wspaniale!“ zakrakał Jakób Trzeci. Zemsta również wyraziła swe uznanie.
„Eksterminacja, to dobra doktryna, moja żono“, powiedział Defarge nieco zaniepokojony. „Naogół biorąc, nie mam nic przeciwko niej. Ale ten doktór cierpiał bardzo. Widzieliście go dzisiaj. Obserwowaliście jego twarz podczas czytania papieru“.
„Obserwowałam jego twarz“, powiedziała madame pogardliwie i gniewnie. „Tak! Obserwowałam jego twarz! Obserwowałam jego twarz i wiem, że nie jest to twarz szczerego przyjaciela Republiki. Niech uważa na swoją twarz!“
„A czy zauważyłaś, żono“, mówił Defarge błagalnym głosem, „cierpienie jego córki, które musi być strasznem cierpieniem i dla niego?“
„Tak, obserwowałam jego córkę więcej niż raz. Obserwowałam ją dzisiaj i obserwowałam innym razem. Obserwowałam ją w sądzie i obserwowałam ją na ulicy przed więzieniem. Wystarczy mi spuścić palec...“ musiała podnieść palec (Carton nie odrywał oczu od gazety), bo spuściła go z trzaskiem na listwę stołu, jak gdyby spuściła topór.
„Obywatelka jest wspaniała!“ zawołał Jakób Trzeci.
„To anioł!“ zawołała Zemsta i uściskała ją.
„A co do ciebie“, powiedziała madame zwracając się do męża, „gdyby zależało od ciebie — ale na szczęście nie zależy — tybyś uratował jeszcze i dzisiaj tego człowieka“.
„Nie“, zaprotestował Defarge, „gdyby nawet trzeba było tylko tyle, by podnieść tę oto szklankę! Ale zatrzymałbym się na tem. Mówię — dość!“
„Posłuchaj no, Jakóbie“, gniewnie mówiła madame, „posłuchaj i ty, moja mała Zemsto! Posłuchajcie oboje! Za inne winy — nietylko za tyraństwo i gnębienie ludu — oddawna wciągnęłam ten ród do mego rejestru, skazując go na zagładę i eksterminację! Zapytaj męża, czy tak nie jest?“
„Tak jest“, powiedział Defarge, niepytany.
„Kiedy się zaczęły owe wielkie dni, kiedy padła Bastylja, mąż mój znalazł ten papier, który dziś czytano, i przyniósł go do domu. I o północy, kiedy winiarnia ciemna jest i pusta, czytaliśmy go na tem oto miejscu, przy tej oto lampie. Spytajcie go, czy nie tak było“.
„Tak było“, przyznał Defarge.
„Tej nocy powiedziałam mu, kiedy papier już przeczytaliśmy, kiedy lampa się wypaliła, a dzień przeświecał między okienicami i temi oto żelaznemi kratami — powiedziałam mu, że mam mu wyznać tajemnicę. Spytajcie go, czy nie tak było?!“
„Tak było“, znów przyznał Defarge.
„Wyznałam mu tajemnicę. Uderzyłam się w te oto piersi tak, jak uderzam się w piersi teraz, i powiedziałam mu: — Defarge! To ja wychowałam się między rybakami nad morzem, a ta rodzina, tak skrzywdzona przez braci Evrémonde, jak to głosi papier znaleziony w Bastylji, to moja rodzina. Defarge, siostra chłopca śmiertelnie rannego, który umarł na wiązce słomy, to moja siostra, jej mąż — to mąż mojej siostry, to nienarodzone dziecko — to dziecko mojej siostry, ten brat — to mój brat: ten ojciec — to mój ojciec! Wszyscy ci umarli — to są moi umarli i to ja mam się upomnieć o ich krzywdy! — Spytajcie go, czy nie tak było“.
„Tak było“, znów powtórzył Defarge.
„Więc powiedzcie, niech ogień i wiatr się zatrzymają“, mówiła madame, „ale nie mówcie tego mnie!“
Śmiertelna mściwość madame Defarge napełniła niebywałą radością oboje słuchaczy. — Carton, nie patrząc na panią Defarge, widział, jak musi być blada — Defarge, słaba mniejszość, z którą się nie liczono, wtrącił kilka słów na obronę miłosiernej żony markiza. Ale za całą odpowiedź madame rzuciła: „Powiedz, niech ogień i wiatr się zatrzymają, nie ja!“
Weszli goście i towarzystwo rozpierzchło się. Anglik zapłacił za wino, z zatroskaną miną przeliczył resztę i zapytał z cudzoziemska, którędy idzie się do Pałacu Narodowego. Madame Defarge zaprowadziła go do drzwi i biorąc go za rękę, wskazała, którędy ma iść. Anglikowi przyszła myśl, że dobrzeby było schwycić tę rękę, podnieść do góry i uderzyć nią mocno i z rozmachem.
Ale poszedł swoją drogą i wkrótce pochłonął go cień rzucany przez ściany więzienia. W oznaczonej porze wyłonił się z cienia i stawił się znów w mieszkaniu pana Lorry. Zastał staruszka przechadzającego się niespokojnie po pokoju. Pan Lorry powiedział, że aż dotąd był z Łucją i że opuścił ją tylko na kilka minut, by stawić się o umówionej porze. Ojciec jej się nie pokazał odkąd wyszedł z banku, koło godziny czwartej. Łucja miała trochę nadziei, że wstawiennictwo jego w sprawie Karola odniesie skutek — ale nadzieja ta była bardzo, bardzo słaba. Wyszedł przeszło przed pięcioma godzinami — gdzie mógł być tak długo?
Pan Lorry czekał do dziesiątej. Ponieważ, pan Manette nie wrócił, a pan Lorry nie chciał dłużej zostawiać Łucji samą, umówili się, że wróci do niej i przyjdzie do banku koło północy. Tymczasem Carton sam będzie czekał na doktora przed kominkiem.
Czekał i czekał, aż zegar wybił dwunastą. Ale doktór Manette nie wracał. Pan Lorry przyszedł znów, ale zastał wszystko po dawnemu i żadnych wiadomości nie przyniósł. Gdzie mógł być doktór?
Rozmawiali o tej sprawie i budowali nawet pewne nadzieje na tej jego długiej nieobecności, kiedy usłyszeli kroki doktora na schodach. W chwili, gdy wszedł do pokoju, zrozumieli, że wszystko stracone.
Czy rzeczywiście był u kogoś, czy przespacerował cały ten czas po ulicach — nigdy się nie dowiedziano. Gdy stał, patrząc na nich, nie zadawali mu już żadnych pytań, wszystko bowiem wyczytali wyraźnie w jego twarzy.
„Nie mogę go znaleźć“, powiedział, „a muszę go koniecznie mieć. Gdzie jest?“
Głowę i szyję miał obnażoną, a gdy mówił, patrząc dokoła bezradnym wzrokiem, zdjął kurtkę i rzucił ją na podłogę.
„Gdzie mój warsztat? Szukałem wszędzie warsztatu i nie mogę go nigdzie znaleźć! Co oni zrobili z moją robotą? Czas nagli: muszę skończyć te buty!“
Spojrzeli na siebie. Serce w nich zamarło.
„Pozwólcie mi wrócić do mojej pracy“, mówił błagalnym głosem. „Oddajcie mi moją robotę!“
Nie otrzymawszy odpowiedzi, zaczął wyrywać sobie włosy z głowy i tupać nogami jak skrzywdzone i zirytowane dziecko.
„Nie męczcie mnie, biedaka“, błagał strasznie krzycząc. „Oddajcie mi moją robotę! Co się z nami stanie, jeżeli nie skończę tych butów dzisiaj?!“
Zgubiony! Nazawsze zgubiony!
Było rzeczą tak beznadziejną przemawiać do jego rozsądku, próbować pocieszyć go, że, jakby za uprzednią zgodą, obaj położyli mu dłoń na ramieniu i uspakajając go prosili, by usiadł przed kominkiem, a natychmiast otrzyma swoją robotę. Opadł na fotel, patrzał w ogień i płakał. Pan Lorry widział, że przybiera ten sam wygląd i postawę, jak wtedy, gdy go wziął do siebie Defarge — jak gdyby to wszystko, co go dzieliło od owego życia na poddaszu winiarni — było snem.
Chociaż obaj poruszeni byli i zgnębieni do głębi widokiem tej ruiny człowieka, nie mieli czasu oddawać się smutkowi. Jego samotna córka, pozbawiona ostatniej nadziei i pociechy, zajmowała ich obu zbyt silnie. Znów jak gdyby na umówiony znak, spojrzeli na siebie z tym samym wyrazem twarzy. Carton przemówił pierwszy:
„Ostatnia nadzieja zawiodła. Nie była wielka. Tak. Lepiej odprowadzić go do niej. Ale, zanim pan pójdzie, czy nie zechciałby pan wysłuchać uważnie, co mam panu do powiedzenia? Niech pan nie pyta, w jakim celu robię te zastrzeżenia, i dlaczego proszę pana o obietnicę, o którą mam zamiar prosić. Mam powody — ważne“.
„Nie wątpię“, powiedział pan Lorry. „Niechże pan mówi“.
Postać, siedząca miedzy nimi na fotelu przez cały ten czas jęcząc kiwała się melancholijnie. Mówili takim tonem, jak gdyby siedzieli obaj przy łożu chorego.
Carton podniósł surdut, który leżał zgnieciony na podłodze. Gdy to czynił, z kieszeni wypadło małe pudełeczko, w którem doktór miał zwyczaj nosić ważniejsze papiery do załatwienia. Carton podniósł je i wyciągnął papier. „Czy mamy zobaczyć, co to takiego?“ Pan Lorry pokiwał głową potwierdzająco. Carton rozłożył papier i zawołał: „Dzięki Bogu!“
„Co to takiego?“ zapytał niecierpliwie pan Lorry.
„Chwileczkę! Pomówimy o tem we właściwym czasie. Po pierwsze“, włożył rękę do kieszeni i wyjął z niej jakiś dokument. „Oto certyfikat, który pozwala mi wyjechać z miasta. Niech pan spojrzy — widzi pan? Sydney Carton, Anglik“.
Pan Lorry trzymał papier w ręku i patrzał w poważne oblicze Cartona.
„Niech pan go zatrzyma do jutra. Jutro mam się z nim zobaczyć i wolę nie mieć tego przy sobie w więzieniu“.
„Dlaczego?“
„Nie wiem: ale wolę. A teraz weź pan papier, który doktór Manette miał przy sobie. To podobny certyfikat, pozwolenie dla niego, córki i wnuczki na przejazd przez rogatkę i granicę o każdej porze. Widzi pan?“
„Tak!“
„Może zaopatrzył się w ten dokument wczoraj, uważając to za ostateczną i konieczną ostrożność. Kiedy datowany? Mniejsza o to! Nie traćmy czasu! Niech go pan schowa starannie — razem z moim dokumentem i ze swoim. Teraz niech pan zechce posłuchać, co powiem. Nigdy nie wątpiłem, z wyjątkiem jednej lub dwóch ostatnich godzin, że on ma, albo może mieć taki dokument. Papier jest ważny aż do odwołania. Ale pewny jestem, że zostanie odwołany — i mam powody przypuszczać, że nastąpi to wkrótce“.
„Nie grozi im chyba niebezpieczeństwo?“
„Grozi im wielkie niebezpieczeństwo. Grozi im niebezpieczeństwo denuncjacji przez madame Defarge. Wiem to z jej własnych ust. Podsłuchałem, co ta kobieta mówiła dziś w nocy, i słowa jej przedstawiły mi całą okropność niebezpieczeństwa, jakie im grozi. Nie traciłem czasu i widziałem się już z moim szpiegiem. Potwierdził moje przypuszczenia. Wie, że pewien drwal, mieszkający obok więzienia, jest na usługach Defarge‘ów, i że podobno mówił pani Defarge, iż ona (Carton ani razu nie wspomniał jej imienia) dawała znaki więźniom. Łatwo przewidzieć, że oskarżenie będzie niebylejakie, że oskarżą ją o sprzysiężenie w wiezieniu, i że to grozi życiu jej, a może życiu jej dziecka, może nawet życiu jej ojca, gdyż ich oboje widziano pod murem. Niech pan nie robi takiej przerażonej miny. Pan ich wszystkich uratuje!“
„Bóg mi świadkiem, że pragnę tego! Ale w jaki sposób?“
„Zaraz panu powiem. Wszystko zależy od pana a los nie mógł oddać ich życia w lepsze ręce. Ta nowa denuncjacja prawdopodobnie nie nastąpi prędzej jak pojutrze. Może za dwa lub trzy dni. Może za tydzień. Pan wie, że to straszliwa zbrodnia żałować ofiary Gilotyny albo sympatyzować z nią. Ona i jej ojciec prawdopodobnie dopuszczą się tej zbrodni a ta niewiasta (trudno opisać upór, z jakim postanowiła ich prześladować) zechce zaczekać, by zdobyć jeszcze dowody przeciw nim i upewnić się w dwójnasób. Słucha mię pan?“
„Tak uważnie i z taką wiarą w to, co pan mówi, że na chwilę zapomniałem“, powiedział pan Lorry wskazując na krzesło doktora, „nawet o tem nieszczęściu!“
„Ma pan pieniądze, może pan przygotować wszystko do podróży i zrobić tak, by w jak najkrótszym czasie przedostać się do morza. Pańskie przygotowania do powrotu do Londynu są na ukończeniu. Niech pan postara się jutro raniutko o konie, by móc wyjechać o drugiej popołudniu“
„Będzie jak pan chce!“
W głosie Cartona tyle było energii i zapału, że płomień ten objął pana Lorry, który nabrał młodzieńczego żaru.
„Szlachetne ma pan serce. Czyż nie powiedziałem, że życie ich nie mogłoby zależeć od lepszego człowieka? Niech pan jej dzisiaj wytłumaczy, jakie niebezpieczeństwo grozi jej i dziecku. Niech pan napiera na wyjazd, ponieważ z radością złożyłaby swoją piękną główkę obok głowy męża“. Umilkł na chwilę, poczem mówił jak wyżej. „Wytłumacz jej pan, że dla dobra ojca i dziecka musi opuścić Paryż z panem o tej właśnie godzinie. Powiedz jej pan, że to ostatnia prośba jej męża. Powiedz jej pan, że od jej decyzji zależy więcej niż ona przypuszcza lub śmie się spodziewać. Czy pan sądzi, że ojciec, w tym stanie w jakim jest, podda się jej woli?“
„Jestem tego pewny“.
„I ja tak myślałem. Jednem słowem, niech pan wszystko przygotuje na swoim dziedzińcu, aż do tego nawet, by zająć miejsca w karecie. Jak tylko się zjawię, zabierzcie mię i jedźcie co koń wyskoczy!“
„Więc, o ile dobrze zrozumiałem, mam czekać na pana bez względu na okoliczności?“
„Pan będzie miał w rękach mój dokument podróży, jak panu wiadomo, i zechce pan przeto zatrzymać dla mnie miejsce. Czekajcie tylko na mnie i — co koń wyskoczy do Anglji“
„Ależ dlaczego w takim razie“, powiedział pan Lorry chwytając niecierpliwą, ale mocną dłoń Cartona, „dlaczego wszystko ma polegać na starym człowieku? Przecież będę miał do pomocy młodego?“
„Będziesz go pan miał — z pomocą Bożą! Niech mi pan obieca uroczyście, że nic nie zmusi pana do zmienienia planu, który umówiliśmy i ułożyliśmy obaj?“
„Nic, Cartonie!“
„Pamiętaj pan te słowa jutro: zmienicie cośkolwiek lub odłożycie dla jakichkolwiek powodów — a nietylko nie uratujecie żadnego życia, ale wiele żywotów będzie musiało być poświęconych!“
„Będę pamiętał. Mam nadzieję, że rzetelnie spełnię swoją powinność“.
„A ja mam nadzieję, że spełnię swoje. A teraz, żegnam pana!“
Chociaż powiedział te słowa bardzo poważnie i chociaż przyłożył rękę staruszka do warg, nie rozstał się z nim wtedy. Pomógł mu postawić na nogi drżącą postać, kiwającą się przed umierającym płomieniem, pomógł włożyć jej kapelusz i surdut, i zmusił do pójścia obietnicą, że idą szukać warsztatu, o który nieszczęśliwy wciąż się dopominał. Szedł po drugiej stronie doktora i odprowadził go aż na dziedziniec domu, w którym zbolałe serce — tak szczęśliwe w owych czasach, gdy otwierał przed niem własne swoje serce — czuwało w ową straszną noc. Wszedł na dziedziniec i pozostał tam kilka chwil sam, patrząc w oświetlone okna jej pokoju. Zanim wyszedł, z ust jego wyrwało się błogosławieństwo i ciche: „Żegnaj!“


Rozdział trzynasty.
Pięćdziesiąt dwa.

W ciemnem więzieniu Conciergerie oczekiwali swego losu skazańcy, na których dnia tego wydano wyrok. Było ich tylu, co tygodni w roku. Pięćdziesięciu dwóch miał następnego popołudnia porwać nurt miasta ku bezkresnemu, wiecznemu morzu. Nim jeszcze opróżniono ich cele — nowi czekają już na wolne miejsca. Nim krew ich zmiesza się z krwią przelaną wczoraj, przygotowują już krew, która jutro zmiesza się z ich krwią.
Dwie dwudziestki i jeden tuzin odliczono. Od siedemdziesięcioletniego poborcy począwszy, który za wszystkie swe bogactwa nie mógł kupić sobie życia, a kończąc na dwudziestoletniej szwaczce, której nie uratowała jej nędza i ciemnota. Jak fizyczne choroby, wynikające z zaniedbania człowieka i jego występków, szukają sobie ofiar na wszystkich szczeblach, tak straszliwa moralna rozpusta, zrodzona z niewymownych cierpień, z nieznośnego ucisku i obojętności serca, uderzała we wszystko, bez różnicy.
Karol Darnay, siedząc samotnie w swojej celi, nie łudził siebie żadną nadzieją, odkąd opuścił sale Trybunału. W każdem słowie opowiadania, które wysłuchał, słyszał wyrok na siebie. Doskonale rozumiał, że żaden wpływ osobisty nie mógł go uratować, że został skazany przez miliony i że wobec miljonów jednostka nic nie znaczy.
Jednak niełatwą było mu rzeczą pogodzić się z tem, co go czeka, mając przed oczyma twarzyczkę ukochanej żony. Więzy, łączące go z życiem, były mocne i trudne, bardzo trudne do zerwania. Stopniowo, z wielkim wysiłkiem, rozluźniał je w jednem miejscu, ale wtedy mocniej zaciskały się w innem, a gdy wytężywszy wszystkie siły, uwalniał rękę, czuł, że więzy zaciskają się znów dokoła niej. Myśli jego pracowały gorączkowo, w sercu jego wrzał bunt przeciwko rezygnacji. Jeżeli na chwilę czuł się zrezygnowany, wówczas dziecko jego i żona, które zostały przy życiu, protestowały przeciw temu, uważając rezygnację za egoizm.
Ale tak było tylko z początku. Od niedawna zbudziło się w nim zrozumienie, że w losie, jaki go czeka, niema nic hańbiącego, że codziennie wielu idzie tą samą drogą, że idą krokiem pewnym, i w tem znalazł pociechę. Następnie uderzyła go myśl, że spokój tych, którzy są mu najbliżsi, zależy od tego, czy on potrafi zachować moc ducha. I tak stopniowo uspakajał się i doszedł do tego stanu, że myśli jego mogły wzbić się wyżej i sprowadziły nań ukojenie.
Zanim zmrok padł na dzień jego skazania, Karol posunął się daleko na tej drodze. Ponieważ pozwolono mu kupić przybory do pisania i świecę, zasiadł do listu, aby pisać go póki lampy więzienne nie zgasną.
Napisał długi list do Łucji, w którym zapewniał ją, że wiedział o uwięzieniu jej ojca tylko z jej ust, i że nie wiedział, iż odpowiedzialność za to spada na jego ojca i stryja, dopóki nie odczytano owego dokumentu. Wytłumaczył jej również, że utrzymanie jego nazwiska w tajemnicy przed Łucją (co obecnie jest rzeczą zupełnie zrozumiałą), było jedyną obietnicą, jakiej doktór zażądał od niego w dniu ich zaręczyn i że obietnicę tę musiał powtórzyć w dzień ich ślubu. Radził jej, dla dobra ojca, nigdy nie pytać, czy ojciec pamiętał o tym dokumencie, czy też o istnieniu jego przypomniało mu (na chwilę czy nazawsze) opowiadanie Karola o tem, co znaleziono w wieży wiezienia londyńskiego w owo popołudnie niedzielne, gdy siedzieli w cieniu swego rozkosznego platana. Jeżeli pamiętał o tym dokumencie, to przypuszczał niewątpliwie, że został on zniszczony podczas wzięcia Bastylji, ponieważ nie wspomniano go między pamiątkami więźniów, które lud znalazł w więzieniu, a które zostały ogłoszone na cały świat. Prosił — dodając, że wie, iż jest to niepotrzebne — by pocieszyła ojca, by wmówiła w niego, że nie zrobił nic, co mógłby sobie słusznie wyrzucać, że bezgranicznie poświęcał siebie i zapominał o sobie dla nich. Prosząc raz jeszcze, by zachowała w pamięci jego miłość i dozgonną wdzięczność, błagał, by się cała oddała dziecku i by pocieszyła ojca, a wkońcu przecież wszyscy spotkają się w Niebie.
Do doktora Manette napisał w tym samym tonie, dodając, że gorąco poleca jego opiece dziecko i żonę. Wyraził to bardzo dobitnie, w nadziei, że w ten sposób zapobiegnie rozpaczy i nawrotowi dawnych wspomnień u doktora, czego się Karol bardzo obawiał.
Panu Lorry oddawał pod opiekę ich wszystkich i wszystkie swoje interesy, co uczyniwszy i nie omieszkawszy dodać wiele pozdrowień i zapewnień przyjaźni, zakończył wszystko, co miał do zrobienia. Nie pomyślał ani razu o Cartonie. Myśli miał tak przepełnione tamtymi, że ani razu nie pomyślał o nim.
Zdążył napisać te listy zanim zgaszono lampy. Kładąc się na siennik, powiedział sobie, że skończył swoje rachunki ze światem.
Ale we śnie wrócił do tego świata i ujrzał go w jasnych barwach. Szczęśliwy i wolny, znów w starym domu na Soho (chociaż ten dom nie miał w sobie nic realnego), z lekkiem sercem, znów był razem z Łucją, a Łucja mówiła mu, że to wszystko był sen i że nigdy ich nie opuszczał. Chwila zapomnienia, i zdawało mu się, że został już ścięty, ale znów wrócił do Łucji, nieżywy i spokojny, a jednak taki jak dawniej. Znów chwila zapomnienia, i zbudził się ponurym rankiem, nie zdając sobie sprawy, gdzie jest ani co się stało, aż zrozumiał nagle: „Jest to dzień mojej śmierci“.
W ten sposób przebył wszystkie godziny, dzielące go od dnia, w którym spaść miały pięćdziesiąt dwie głowy. Teraz, kiedy zdołał się już opanować i miał nadzieję, że potrafi przyjąć swój koniec z odpowiednim heroizmem, rozpoczęła się w myślach jego nowa praca, trudna do opanowania.
Nigdy nie widział narzędzia, które miało położyć kres jego życiu. Jak wysoko stoi nad ziemią, ile ma stopni, gdzie go postawią, jak go dotkną, czy ręka, która go dotknie, będzie czerwona od krwi, w którą stronę obrócą go twarzą czy będzie pierwszy czy ostatni — te i tym podobne pytania, zupełnie niezależne od jego woli, powstawały w jego mózgu nieskończoną ilość razy. Przyczyną ich nie był strach: Karol zdawał sobie z tego sprawę, że strach nie ma doń dostępu. Raczej przyczyną tego było dziwaczne pragnienie poznania, jak się zachować, gdy nadejdzie chwila — pragnienie, będące w rażącej dysproporcji do kilku krótkich chwil, do których odnosiło się, ciekawość, która była raczej ciekawością jakieś innej w nim duszy, nie jego własnej.
Godziny mijały; chodził tam i z powrotem po celi, a zegar wydzwaniał liczby, których nigdy w życiu już nie usłyszy. Dziewiąta odeszła nazawsze; dziesiąta odeszła nazawsze; jedenasta odeszła, dwunasta zbliża się by odejść. Z długiej walki z nastrojem, który go ostatnio opanował, wyszedł zwycięsko. Przechadzał się po celi tam i z powrotem, łagodnie powtarzając ich imiona. Najgorsze minęło. Mógł teraz swobodnie przechadzać się tam i z powrotem, wolny od męczących mar, modląc się za siebie i za innych.
Dwunasta odeszła nazawsze.
Powiedziano mu, że ostatnią jego godziną będzie trzecia, a wiedział, że przyjdą po niego trochę wcześniej, ponieważ ulicą z turkotem przejeżdżały już ciężkie wozy. Postanowił więc pilnować godziny drugiej, jako pory właściwej, i tak się umocnić w międzyczasie, by móc innym dodawać mocy.
Chodząc tam i z powrotem po celi z rękoma złożonemi na piersiach — tak różny od owego więźnia, który chodził tam i z powrotem po celi w La Force — Karol bez zdziwienia słuchał, że bije pierwsza. Godzina przeszła jak inne. Szczerze dziękując Bogu, że wrócił mu panowanie nad sobą, Karol pomyślał: „Jeszcze tylko jedna...“ i znowu zaczął chodzić.
Kroki na korytarzu. Za drzwiami. Zatrzymał się...
Do drzwi włożono klucz i obrócono nim. Zanim drzwi się otworzyły, albo w chwili gdy się otwierały, jakiś człowiek powiedział przyciszonym głosem po angielsku. „Nigdy nie widział mnie tutaj. Schodziłem mu z drogi. Idźcie sami. Czekam niedaleko. Nie traćcie czasu!“
Drzwi otworzyły się i zamknęły pośpiesznie i oto, twarz w twarz z Karolem, stanął Sydney Carton. Spokojnie i badawczo patrzał na Karola, z uśmiechem na twarzy, na znak ostrożności przykładając palec do warg.
Było coś tak jasnego i dziwnego w jego spojrzeniu, że w pierwszej chwili więzień wziął go za przewidzenie swojej wyobraźni. Ale Carton przemówił — był to głos Cartona. Ujął rękę więźnia — to był rzeczywiście uścisk dłoni.
„Ze wszystkich ludzi na świecie najmniej spodziewałeś się mnie“, powiedział.
„Nie mogłem uwierzyć, że to ty! Prawie nie wierzę teraz jeszcze! Nie jesteś przecież...“ ta myśl nagle przyszła mu do głowy — „więźniem?“
„Nie. Ale posiadam władzę nad jednym z dozorców i dzięki temu stoję przed tobą. Przychodzę od niej — od twojej żony, kochany Karolu!“
Więzień uścisnął mu dłoń.
„Przychodzę z prośbą od niej“.
„Mów!“
„Jest to najserdeczniejsza, najżarliwsza prośba, wypowiedziana najbardziej wzruszonym i przejętym, a tak drogim ci głosem, który dobrze przecież pamiętasz“
Więzień odwrócił głowę.
„Niema czasu pytać, dlaczego przychodzę, lub co ta prośba znaczy. Nie mam czasu ci tego wyjaśnić. Musisz mi wierzyć i być posłusznym — zdejmuj buty, które masz na sobie, i wdziewaj moje trzewiki!“
Przy ścianie celi, za więźniem, stało krzesło. Carton popychając przed sobą Karola, posadził go z błyskawiczna szybkością na krześle i stanął przy nim rozzuty.
„Wdziewaj moje trzewiki! Prędzej! Zbierz całą wolę! Nie trać czasu!“
„Carton, z tego miejsca niema ucieczki! To niemożliwe! Umrzesz ze mną! To szaleństwo!“
„Byłoby szaleństwem, gdybym cię namawiał do ucieczki — ale czy ja cię namawiam? Kiedy zażądam, żebyś wyszedł temi drzwiami — powiedz, że to szaleństwo i zostań. Zmień ten krawat na mój i surdut na mój. Tymczasem rozwiążę ci włosy i rozpuszczę, jak ja je noszę — o tak!“
Z cudowną szybkością i z siłą zarówno woli jak ruchów, która wydawała się prawie nienaturalną, zmusił Karola do dokonania tych wszystkich zmian. Więzień był w jego ręku jak dziecko.
„Cartonie! Drogi Cartonie! To szaleństwo! To jest niewykonalne, to się nigdy nie da zrobić. Tyle razy próbowano i nigdy się nie udało! Błagam cię! Nie obciążaj goryczą swojej śmierci śmierci mojej!“
„Czy żądam od ciebie, kochany Karolu, żebyś wyszedł z tej celi? Kiedy od ciebie tego zażądam — odmów! Masz tu papier i pióro na stole. Czy ręka ci nie drży? Możesz pisać?“
„Mogłem, zanim tu wszedłeś!“
„Więc i teraz uspokój drżenie i napisz, co ci powiem. Prędzej, przyjacielu, prędzej!“
Przyciskając ręce do pałającego czoła, Darnay usiadł przy stole. Carton z prawą ręką na piersiach stał tuż obok niego.
„Napisz dokładnie co podyktuję“.
„Do kogo mam adresować?“
„Do nikogo“. Carton wciąż trzymał rękę na piersiach.
„Mam postawić datę?“
„Nie“.
Przy każdem pytaniu więzień podnosił głowę. Carton, stojąc obok niego z ręką na piersiach, patrzał w ziemię.
„— Jeżeli pamiętasz“ — dyktował Carton — „to, co zaszło miedzy nami, dawno już temu, zrozumiesz, kiedy to zobaczysz. Pamiętasz, wiem. Nie leży w twojej naturze zapominać. —“
Odjął rękę od piersi. Więzień, który przypadkiem spojrzał właśnie wgórę, zdziwiony tem, co mu każą pisać, doznał wrażenia, że ręka Cartona cofnęła się, a dłoń zacisnęła się.
„Czy napisałeś: zapominać?“ zapytał Carton.
„Napisałem. Czy masz w ręku broń?!“
„Nie, jestem bezbronny“.
„Co masz w reku?“
„Dowiesz się niebawem. Pisz dalej. Jeszcze tylko kilka słów“. Dyktował dalej. „— Rad jestem, że nadszedł czas, kiedy dać mogę świadectwo twym słowom. Że czynię to, nie najeży się tem martwić, ani żałować tego. —“ Kiedy mówił te słowa z oczyma zwróconemi na piszącego, ręka jego ostrożnie dotknęła twarzy Karola.
Pióro wypadło z rąk Karola — obejrzał się niespokojnie.
„Co to za woń?“ spytał.
„Woń?“
„Coś mię uderzyło!“
„Nic nie zauważyłem. Cóżby to mogło być? weź pióro i kończ! Śpiesz się! Śpiesz się!“
Jakby go pamięć zawiodła lub władze nagle go opuściły, więzień z trudem skupił uwagę. Kiedy spojrzał na Cartona zamglonym wzrokiem, dysząc ciężko, Carton, nie odrywając ręki od piersi, patrzał na niego badawczo.
„Śpiesz się! Śpiesz się!“
Więzień znów pochylił się nad papierem.
„— Gdyby było inaczej, —“ dłoń Cartona znów ostrożnie i wolno opuszczała się wdół, „— to nigdybym nie wyzyskał tej okoliczności. Gdyby było inaczej, —“ ręka Cartona dotknęła twarzy Darnay’a „— to tem większa byłaby moja odpowiedzialność. Gdyby było inaczej —“ Carton spojrzał na pióro i przekonał się, że więzień pisze jakieś nieczytelne zygzaki.
Dłoń Cartona nie dotykała już piersi. Więzień zerwał się, ze spojrzeniem pełnem wyrzutu, ale dłoń Cartona zamknęła się mocno na jego nozdrzach, a lewe ramię Cartona objęło go wpół. Przez kilka chwil więzień walczył z człowiekiem, który przyszedł złożyć zań w ofierze swoje życie. Ale już po upływie minuty czy dwóch leżał bez przytomności na podłodze celi.
Szybko, ale ruchem tak wiernym swemu celowi jak wierne było jego serce, Carton przebrał się w ubranie, które więzień odrzucił nabok, odgarnął wtył włosy i związał je wstążką, którą nosił więzień. Potem zawołał przyciszonym głosem: „Wejdź! Prędzej!“ Szpieg się zjawił.
Widzisz“, zapytał Carton, klękając przy więźniu, nieruchomo leżącym na podłodze, i chowając na jego piersiach napisany list. „Dużo ryzykujesz?“
„Panie Carton“, powiedział szpieg ze zmieszaniem strzelając w palce. „Ja nic nie ryzykuję w tej całej historji, jeżeli pan wiernie dotrzyma swego przyrzeczenia“.
„Możesz być spokojny. Będę wierny do śmierci!“
„I musi pan być wierny, panie Carton, jeżeli liczba pięćdziesiąt dwa ma być dotrzymana. Kiedy się pan ubrał w te suknie, już się nie boję“.
„Nie masz się czego bać! Niedługo będę daleko, gdzie już nie będę mógł cię niepokoić, a oni wszyscy będą, dzięki Bogu, daleko stąd! A teraz postaraj się o pomoc i odnieś mię do karety!“
„Pana?“ nerwowo zapytał szpieg.
„Jego, człowieku, z którym się zamieniłem! Wyjdziecie furtką, którą wprowadziłeś mnie?“
„Naturalnie!“
„Byłem słaby, mdlałem kiedyś mię wprowadzał... a teraz jestem jeszcze słabszy i zupełnie straciłem siły, gdy miałeś mię wyprowadzić. Pożegnanie tak mię wzruszyło! Takie rzeczy zdarzały się tu chyba często, zbyt często nawet! Życie twoje jest w twoich własnych rękach! Śpiesz się! Wołaj pomocników!“
„Przysięga pan, że mię nie zdradzi?“ zapytał drżąc szpieg, oglądając się po raz ostatni.
„Człowieku, człowieku!“ zawołał Carton, tupiąc nogą. „Czyż nie przysiągłem uroczyście, iż spełnię co mówiłem, że tracisz teraz drogi czas? Odnieś go sam na dziedziniec domu, który znasz, ułóż go sam w karecie, pokaż go sam panu Lorry, powiedz sam panu Lorry, by nie dawał mu żadnych środków — świeże powietrze wystarczy — by pamiętał, co mu powiedziałem zeszłej nocy, by natychmiast ruszali w drogę!“
Szpieg wyszedł, a Carton usiadł przy stole i oparł głowę na obu rękach. Szpieg wrócił z dwoma ludźmi.
„Jakże to?“ zapytał jeden z nich, patrząc na nieruchomą postać. „Tak się wzruszył, że jego przyjaciel wygrał na loterii świętą Gilotynę?“
„Dobry patrjota“ powiedział drugi, „zmartwiłby się, gdyby arystokrata wyciągnął był białą kartkę“.
Podnieśli nieprzytomnego Karola, położyli go na nosze, które zostawili przed drzwiami, i nachylili się, by je podnieść.
„Czasu niedużo, Evrémonde“, powiedział szpieg, ostrzegawczym tonem.
„Wiem“, odpowiedział Carton. „Proszę was, zaopiekujcie się moim przyjacielem. Żegnam was!“
„Chodźcie dzieci“, powiedział Barsad. „Zostawmy go i chodźmy!“
Drzwi się zamknęły i Carton został sam. Natężając słuch, by nie przepuścić najlżejszego szmeru, Carton uważnie wsłuchiwał się, czy uszu jego nie dojdzie jaki podejrzany dźwięk, ale było cicho. Obracano klucze w zamkach, trzaskano drzwiami, na dalekich korytarzach dźwięczały kroki: ani jednego krzyku, ani śladu wrzawy, która wydać się mogła nienaturalna. Odetchnąwszy swobodniej, usiadł przy stole i słuchał uważnie, aż zegar wybił drugą.
Odgłosy, które nie przestraszyły Sydneya, wiedział bowiem co znaczą, zaczęły dochodzić jego uszu. Kilka drzwi otworzyło się po kolei, ostatnie — jego. Dozorca ze spisem w ręku, zajrzał i powiedział krótko: „Chodźcie za mną, Evrémonde!“; poszedł za dozorcą do ciemnej, wielkiej izby. Był to ponury dzień zimowy. Mrok za oknami i mrok w izbie pozwolił mu zauważyć tylko tyle, że wszyscy zebrani w izbie mieli związane ręce. Niektórzy stali. Inni siedzieli. Niektórzy rozpaczali i miotali się po izbie. Ale było ich niewielu. Większość siedziała nieruchomo, patrząc z naprężeniem w ziemię.
Gdy stał oparty o ścianę, wprowadzono jeszcze kilku z liczby pięćdziesięciu dwóch. Jeden z nich zatrzymał się przechodząc obok Cartona i objął go, jak gdyby go znał. Cartona ogarnął lęk, że może być poznany. Ale więzień poszedł dalej. W kilka chwil potem młoda kobieta, o dziewczęcych kształtach, o słodkiej twarzyczce, w której nie było kropli krwi, z szeroko rozwartemi cierpliwemi oczyma, wstała z ławki i zbliżyła się do niego.
„Obywatelu Evrémonde“, powiedziała, dotykając go zimną rączką, „ja jestem tą biedną modystką, która siedziała z wami w La Force“.
W odpowiedzi mruknął: „Prawda... Zapomniałem, o co byliście oskarżeni, obywatelko?“
„O spisek. Chociaż, Bóg mi świadkiem, że jestem niewinna. Czyż to możliwe do pomyślenia? Któż chciałby wciągać w spisek takie nędzne istnienie, jak ja?!“
Smutny uśmiech, który wykwitł na jej twarzyczce, do tego stopnia wzruszył Cartona, że łzy nabiegły mu do oczu.
„Nie boję się śmierci, obywatelu Evrémonde, ale ja nic złego nie zrobiłam. Chcę umrzeć jeżeli Republice, która tyle dobrego uczyniła dla nas, biedaków, wyjdzie na korzyść moja śmierć. Ale nie rozumiem, jak to może być, obywatelu Evrémonde? Taka biedna, nędzna istota jak ja!“
Jako ostatnia rzecz na ziemi, która miała wzruszyć i ogrzać jego serce, zjawiła się przed nim ta biedna dziewczyna.
„Słyszałam, że was wypuścili, obywatelu Evrémonde. Miałam nadzieję, że to prawda“.
„Tak. Ale znowu wzięli mię i skazali!“
„Jeżeli będziemy jechali na jednym wozie, obywatelu Evrémonde, czy pozwolicie mi trzymać waszą rękę? Nie boję się, ale jestem słaba i mała, a to doda mi odwagi!“
Kiedy podniosła na niego swoje cierpliwe oczy, wyczytał w nich coś, jakby zwątpienie i zdziwienie. Uścisnął zżarte pracą i głodem paluszki i podniósł je do ust.
„Umieracie za niego?“ szepnęła.
„I za jego żonę i dziecko! Css! Tak!“
„I pozwolisz mi trzymać twoją bohaterską dłoń, nieznajomy człowieku?“
„Css! Tak, moja biedna siostrzyczko! Do ostatniej chwili!“
Te same cienie, które padały na więzienie, padały o tej samej godzinie wczesnego popołudnia na rogatkę, przy której tłoczył się wielki tłum. Oto od strony Paryża nadjeżdża kareta. Zaczyna się badanie.
„Kto jedzie? Kto w środku? Papiery!“
Papiery podano i odczytano.
„Aleksander Manette. Lekarz. Francuz. Który to?“
Ten tutaj. Ten bezradny, szepczący coś niezrozumiale, półprzytomny starzec.
„Widocznie obywatel doktór nie jest przy zdrowych zmysłach? Gorączka rewolucyjna okazała się za silna dla niego?“
Zanadto silna...
„Ha! Wielu cierpi od tego. Łucja. Jego córka. Francuzka. Która to?“
Oto ona.
„Widocznie ona. Łucja, żona Evrémonde’a. Tak?“
Tak.
„Ha! Evrémonde dostał paszport gdzieindziej. Łucja jej córka. Angielka. To ta?“
Ona i nikt inny.
„Pocałuj mię, dziecię Evrémonde’a. No, pocałowałaś dobrego republikanina, a to jest czemś nowem w tej rodzinie! Zapamiętaj to sobie! Sydney Carton, adwokat, Anglik. To ten?“
Leży w rogu karety. Pokazują w jego kierunku.
„Widocznie angielski adwokat zemdlał?“
Jest nadzieja, że przyjdzie do siebie na świeżem powietrzu. Wyjaśniają, że nie jest silnego zdrowia a przed chwilą przeżył smutne rozstanie z przyjacielem, który jest w niełasce u Republiki.
„Tylko tyle? To niewiele! Wielu jest w niełasce Republiki i musi patrzeć na małe okienko! Jarvis Lorry, bankier, Anglik. Który to?“
„Ja. Oczywiście, ponieważ jestem ostatni!“
To Jarvis Lorry odpowiadał na wszystkie pytania. To Jarvis Lorry wysiadł z karety i stoi z ręką na drzwiczkach, odpowiadając gromadzie urzędników. Spacerują sobie koło karety, włażą na kozioł, by przejrzeć nieliczne pakunki. Wieśniacy tłoczą się, zaglądają do środka, przepychają się do drzwiczek. Małe dziecko na rękach matki wyciąga rączkę, chcąc dotknąć żonę arystokraty, który poszedł na gilotynę.
„Tu są wasze papiery, Jarvis Lorry, podpisane!“
„Możemy jechać, obywatelu?“
„Możecie jechać, obywatelu. Jazda, pocztyljonie! Szczęśliwej drogi!“
„Żegnam was obywatele! — Pierwsze niebezpieczeństwo minęło!“
Oto słowa pana Jarvis Lorry, gdy zacierając ręce obejrzał się za siebie. W karecie — strach, płacz, ciężki oddech nieprzytomnego pasażera.
„Czy nie jedziemy za wolno? Czy nie można im kazać, by jechali prędzej?“ zwraca się Łucja do starszego pana.
„Toby wyglądało na ucieczkę, kochanie! Nie możemy zbytnio ich popędzać! To mogłoby obudzić podejrzenia!“
„Obejrzyj się! Obejrzyj się, czy nas nie gonią!“
Domy stojące po dwa lub po trzy, samotne fermy, ruiny budynków, farbiarnie, garbarnie i tym podobne; otwarte pola, aleje bezlistnych drzew. Twardy, nierówny bruk pod nami, miękkie, głębokie błoto po obu stronach. Czasami brniemy w bezdennem błocie, chcąc uniknąć kamieni, na których podskakujemy. Czasami wpadamy w dziury i doły. Męka naszej niecierpliwości jest wtedy tak wielka, że w niepokoju i pośpiechu chcielibyśmy uciekać, biec, chować się — wszystko, wszystko, byle tylko nie stać.
Wyjeżdżamy z otwartego pola znów między ruiny budynków, samotne fermy, farbiarnie, garbarnie i tym podobne, między dworki stojące po dwa i po trzy razem, w aleje bezlistnych drzew. Czyż ci ludzie oszukali nas i znów wiozą tamtym gościńcem? Czyż nie mijamy znowu tych samych miejscowości? Dzięki Bogu — nie! Wioska. Obejrzyj się, obejrzyj się, przekonaj się, czy nas nie gonią! Sza! Stacja pocztowa.
Leniwo wyprzęgają cztery nasze konie. Leniwo stoi kareta w małej uliczce, bez koni, bez najmniejszej nadziei, że kiedyś ruszy dalej. Leniwo pokazują się nowe konie — jeden po drugim. Leniwo nadchodzą nowi pocztyljoni, wiążąc i naprawiając biczyska. Leniwo liczy pieniądze poprzedni pocztyljon, myli się w dodawaniu i dochodzi do niezadawalniających rezultatów. Przez cały ten czas serca nasze biją z taką szybkością, że niepodobna porównać z nią najszybszego biegu najszybszych koni!
Wreszcie nowi pocztyljoni siadają na kozioł, a starzy zostają na stacji. Minęliśmy wieś, minęliśmy wzgórze, jesteśmy na niskich, błotnistych polach. Nagle pocztyljoni wymieniają szybkie słowa i gesty, a konie nagle wstrzymano. Gonią nas!
„Hej tam w karecie! Odezwij się który!“
„Co się stało?“ pyta pan Lorry, wyglądając oknem.
„Mówili, że ilu...?“
„Nie rozumiem was!“
„... tam na poczcie. Ilu dostała dzisiaj Gilotyna, co?“
„Pięćdziesięciu dwóch!“
„A nie mówiłem! Dobra liczba! Mój towarzysz, obywatel, kłócił się, że czterdziestu dwóch! Dziesięć głów to rzecz nie do pogardzenia! Gilotyna pracuje jak się patrzy! Kocham ją! Naprzód! Wioooo!“
Noc, a z nią ciemność. Poruszył się znów. Zaczyna wracać do życia, mówi wyraźniej, myśli, że są jeszcze razem w celi; zwraca się do niego po imieniu i pyta, co trzyma w ręku. Och, zlituj się nad nami dobry Boże i pomóż nam! Obejrzyj się! Obejrzyj się i zobacz, czy nas nie gonią!
Wiatr gna za nami, płyną za nami chmury, i księżyc płynie za nami, i głęboka, dzika noc goni nas. Ale, dotąd przynajmniej, żadna inna pogoń nam nie grozi.


Rozdział czternasty.
Druty odpoczywają.

W tym samym czasie, kiedy pięćdziesięciu dwóch oczekiwało swego losu, pani Defarge odbywała tajną i złowróżbną naradę z Zemstą i Jakóbem Trzecim z Rewolucyjnego Trybunału. Nie do winiarni zaprosiła madame swoich doradców, ale do szopy drwala, niegdyś dróżnika. Sam drwal nie brał udziału w konferencji, ale krążył w pewnej odległości jako podrzędny satelita, któremu nie wolno pytać póki go nie zawezwą, i który nie ma prawa wyjawiać swego zdania póki tego nie zażądają od niego.
„Ale nasz Defarge jest bezsprzecznie dobrym republikaninem?“ zapytał Jakób Trzeci. „He?“
„Niema lepszego“, zawołała obrotna w języku Zemsta ostrym głosem, „w całej Francji!“
„Cicho, mała Zemsto“, powiedziała madame Defarge, kładąc dłoń na wargi swego adjutanta i lekko marszcząc czoło. „Posłuchaj, co powiem. Mój mąż i towarzysz-obywatel, jest dobrym republikaninem i dzielnym człowiekiem, zasłużył się dobrze republice i cieszy się jej zaufaniem. Ale mój mąż ma jedną wadę — jest tak słaby, że gotów byłby okazać pewną względność doktorowi“.
„Wielka szkoda“, zakrakał Jakób Trzeci, powątpiewająco kiwając głową i przykładając swoje żarłoczne palce do okrutnych warg. „To nie uchodzi dobremu obywatelowi. To rzecz godna ubolewania!“
„Słuchaj“, powiedziała madame, „mnie tam nie chodzi o tego doktora, może sobie mieć głowę na karku, albo może mu głowa z karku spaść — jest mi to obojętne. Ale ci Evrémondowie muszą być wytraceni, a wdowa i dziecko powinny dzielić los ojca i męża“.
„Jej głowa bardzo się do tego celu nadaje! Piękna głowa!“ zakrakał Jakób Trzeci. „Widywałem już tam złote włosy i błękitne oczy — wyglądały prześlicznie, kiedy Samson podnosił je do góry!“ Pomimo ludożerczych instynktów, mówił jak epikurejczyk.
Madame Defarge spuściła oczy i zamyśliła się.
„Dziecko również“, ciągnął Jakób Trzeci, z ekstatyczną zadumą w głosie. „Ma złote włosy i błękitne oczy. A dzieci miewamy niewiele. To piękny widok!“
„Jednem słowem“, powiedziała madame, budząc się z zadumy, „w tej sprawie nie mogę ufać mojemu mężowi. Nietylko czuję od wczoraj, że nie powinnam mu zwierzać się ze szczegółów naszych planów, ale sądzę, że jeżeli odłożymy ich wykonanie, istnieje obawa, iż Defarge uprzedzi rodzinę doktora i uciekną nam“.
„To się nie powinno stać“, zakrakał Jakób Trzeci. „Nikt nie powinien uciec. Tak, jak teraz, nie mamy jeszcze ani połowy tego, co nam potrzeba. Powinniśmy mieć sześć dwudziestek dziennie“.
„Jednem słowem“, ciągnęła madame, „mój mąż nie ma powodów, które każą mi prześladować tę rodzinę aż do ostatecznej zagłady, a ja nie mam powodów okazywać doktorowi jakichkolwiek względów. Muszę więc działać na własną rękę. Chodźcie no, mój mały obywatelu!“
Drwal, który miał ją w wielkiem poszanowaniu, a siebie w poniżeniu, przejęty zresztą śmiertelnym strachem, zbliżył się z ręką przy czerwonej czapie.
„Co się tyczy tych sygnałów, mój mały obywatelu“, powiedziała pani Defarge surowo, „które dawała więźniom: gotów jesteś zaświadczyć to w każdej chwili?“
„Aj, aj, dlaczego nie!“ zawołał drwal. „Codzień, przy każdej pogodzie, od drugiej do czwartej, ciągle sygnalizowała — czasem z małą, a czasem bez małej. Co wiem, to wiem — patrzyłem własnemi oczyma!“
Mówiąc to, wykonywał rozmaite gesty, mające być przygodnem naśladownictwem kilku z licznych sygnałów, których nigdy nie widział.
„Czyste sprzysiężenie!“ powiedział Jakób Trzeci. „Jasne jak słońce!“
„Poczekajcie, niech się namyślę!“ powiedziała madame, zwracając na niego oczy i uśmiechając się ponuro.
„Polegaj na patrjotyzmie sądu, kochana obywatelko! Odpowiadam za moich kolegów sędziów!“
„Poczekajcie, niech się namyślę!“ powiedziała madame znów się zastanawiając. „Jeszcze raz: czy mogę oszczędzić tego doktora ze względu na mego męża? Bo ja tam nie mam dla niego żadnego uczucia. Mogę go oszczędzić?“
„To kosztowałoby nas jedną głowę“, zauważył Jakób Trzeci przyciszonym głosem, „a głów nie mamy dosyć! Byłaby szkoda, zdaje mi się“.
„Sygnalizował razem z córką, sama widziałam“, powiedziała madame. „Nie potrafię mówić o jednem z nich, nie mówiąc o drugiem. A ja nie powinnam milczeć i ufać tylko temu oto obywatelowi, bo zdaje mi się nie jestem złym świadkiem“.
Zemsta i Jakób Trzeci zaczęli się prześcigać w gorących zapewnieniach, mówiąc, że madame jest nadzwyczajnym i cudownym świadkiem. Mały obywatel, nie chcąc pozostać wtyle, wołał, że madame jest wprost niebiańskim świadkiem.
„Musi podzielić ich los“, mówiła madame. „Nie, nie mogę go oszczędzić! Jesteście zajęci o trzeciej. Pójdziecie przecież oglądać dzisiejsze widowisko — co? Do was mówię!“
Pytanie zwrócone było do małego drwala, który pośpieszył dać odpowiedź potakującą: przy tej sposobności dodał, że jest najgorętszym republikaninem i byłby republikaninem niepocieszonym, gdyby cokolwiek przeszkodziło mu wypalić fajeczkę przy równoczesnem przyglądaniu się czynnościom Narodowego Golarza. Tak demonstracyjnie okazywał swój zapał, że mógłby wzbudzić podejrzenie (może podejrzewały go nawet czarne oczy, patrzące pogardliwie z głowy madame), iż ma jakby trochę czysto osobistej obawy, co do swego personalnego bezpieczeństwa.
„Ja“, powiedziała madame, „idę tam również. Kiedy będzie już po wszystkiem — powiedzmy między ósmą i dziewiątą wieczorem — przyjdźcie do mnie do Świętego Antoniego a złożymy informacje co do tych ludzi w mojej sekcji“.
Drwal powiedział że będzie dumny i zadowolony, jeśli będzie mógł pomóc obywatelce. A kiedy obywatelka spojrzała na niego, zmieszał się, starał się uniknąć jej spojrzenia jak mały piesek, schował się między polana i ukrył swoje zmieszanie za rękojeścią piły.
Madame Defarge dała znak Zemście i Jakóbowi Trzeciemu, by się zbliżyli do drzwi, poczem swoje dalsze poglądy wyłożyła przed nimi w następujący sposób:
„Teraz będzie w domu, oczekując chwili jego śmierci. Będzie rozpaczać i płakać. Będzie w nastroju, w którym obwinia się sprawiedliwość Republiki. Będzie pełna sympatji dla wrogów. Pójdę do niej“.
„Co za niezwykła niewiasta! Co za cudowna niewiasta!“ zawołał z zapałem Jakób Trzeci. „Och, najdroższa!“ wołała Zemsta, obejmując madame Defarge.
„Weź moją robotę“, powiedziała pani Defarge, kładąc w ręce swego adjutanta robotę na drutach, „i zatrzymaj ją dla mnie. Zajmij też moje zwykłe miejsce. Idź zaraz, bo dzisiaj będzie prawdopodobnie większy tłok niż zwykle“.
„Chętnie usłucham rozkazów mego wodza“, powiedziała Zemsta, gorąco całując policzki pani Defarge. „Nie spóźnisz się“
„Przyjdę przed zaczęciem!“
„I zanim nadjadą wozy! Bądź koniecznie, moja duszo!“ wołała Zemsta za panią Defarge, która już zniknęła za rogiem ulicy. „Zanim wozy nadjadą!“
Madame Defarge uprzejmie machnęła ręką, chcąc dać znak, że słyszy i że mogą być pewni, iż zjawi się w odpowiednim czasie, poczem, brnąc w błocie, minęła róg ulicy i zniknęła za murem więzienia. Zemsta i Jakób Trzeci patrzyli za nią jak szła ulicą i nie skrywali zachwytu nad jej wyniosłą postacią i wspaniałemi zaletami moralnemi.
Wiele było w owej epoce kobiet, na które czas położył swoją straszną, zniekształcającą dłoń. Ale nie było między niemi ani jednej, któraby budziła większy postrach, niż ta bezlitosna niewiasta, idąca teraz spokojnie ulicami. Była to niewiasta silnego, niezłomnego charakteru, wielkiej przenikliwości i śmiałej decyzji; niewiasta obdarzona tego rodzaju urodą, która nietylko znamionuje siłę i namiętność, ale budzi w innych instynktowne uznanie tych cnót. Niespokojne czasy zawsze wyrzuciłyby ją na powierzchnię życia, w każdej epoce. Ale pojona od dziecka poczuciem krzywd i upartą nienawiścią swojej klasy, zamieniła się w tygrysicę. Jeżeli miała kiedy w sobie łagodność, to straciła ją na zawsze.
Niczem było dla niej to, że niewinny człowiek miał cierpieć za grzechy swoich przodków. Widziała nie jego, ale ich. Niczem było dla niej, że żona jego zostanie wdową, a dziecko sierotą. I to była jeszcze niedostateczna kara, gdyż ludzie ci byli jej osobistymi wrogami i jej zdobyczą, a jako tacy nie mieli prawa do życia. Odwołać się do niej — było beznadziejnem szaleństwem, nie znała bowiem litości, nawet dla siebie. Gdyby padła była na ulicy w jednej z licznych utarczek, w jakich brała udział, nie żałowałaby siebie. Nie żałowałaby siebie, gdyby jutro posłano ją pod topór; poszłaby oddać swoją głowę i miałaby wówczas jedno tylko uczucie: pragnienie zamienienia się z tym, który ją tam posłał.
Takie to serce nosiła madame Defarge pod swoją prostą suknią. Włożona byle jak, suknia ta jednak stroiła ją poniekąd, a czarne włosy robiły wrażenie bardzo obfitych pod czerwoną czapką. Na piersiach jej, w ukryciu, leżał nabity pistolet. Za pasem jej, w ukryciu, tkwił sztylet. Tak uzbrojona, idąc krokiem zdecydowanym i właściwym swemu charakterowi, ze swobodą kobiety, która w dzieciństwie przywykła chodzić, świecąc bosemi stopami i bosemi łydkami po nadbrzeżnym piasku, madame Defarge szła ulicami Paryża.
Gdy zeszłej nocy planowano ucieczkę karetą, która w tej chwili właśnie czekała na uzupełnienie swego ładunku, pan Lorry zaczął się zastanawiać nad trudnościami, jakie wyniknąć mogłyby z zabrania panny Pross. Nie tylko rzeczą bardzo pożądaną było uniknąć przeładowania karety, ale niemniej było ważnem, by czas badania karety i jej pasażerów skrócić do ostatnich granic. Ucieczka zależała bowiem głównie od tego, czy uda im się uzyskać parę sekund tu i tam. Ostatecznie po długim namyśle zaproponował, by panna Pross i pan Cruncher, którzy w każdej chwili mieli prawo opuścić miasto, uczynili to o godzinie trzeciej popołudniu, w najlżejszym ekwipażu, jakie w czasach owych kursowały. Nie będąc obarczeni bagażami, szybko dogonią karetę, a wyminąwszy ją na drodze mogą zamawiać naprzód konie, co znacznie przyśpieszy podróż podczas bezcennych godzin nocnych, kiedy najbardziej obawiać się należy zatrzymania.
Widząc w tym planie nadzieję wyświadczenia rzeczywistej przysługi w nagłej potrzebie, panna Pross przyjęta go z radością. Ona i Cruncher widzieli odjeżdżającą karetę, widzieli, kogo przyniósł Salomon, przeżyli kilka minut dręczącego oczekiwania i jeszcze nie zakończyli swoich przygotowań do podróży, gdy pani Defarge, idąc ulicami, zbliżyła się do opuszczonego niedawno mieszkania, w którem odbywali naradę.
„Jak pan myśli, panie Cruncher“, powiedziała panna Pross tak ogromnie wzruszona, że z trudem mogła się ruszać, mówić, żyć, „jak pan myśli, panie Cruncher, czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy wyjeżdżali nie z tego dziedzińca? Druga kareta wyjeżdżająca tego samego dnia, z tego samego miejsca, mogłaby wzbudzić podejrzenia!“
„Mojem zdaniem“, odrzekł pan Cruncher, „ma pani słuszność. Zresztą czy pani ma słuszność czy nie — nie odstąpię pani!“
„Tak mną miotają nadzieje i obawy o los naszych najdroższych“, powiedziała panna Pross, wylewając strumienie łez, „że niezdolna jestem obmyśleć jakikolwiek plan. Czy pan jest zdolny powziąć jaki plan, kochany panie Cruncher?“
„Co się tyczy przyszłości, proszę pani“, odparł pan Cruncher, „to mam nadzieję, że tak. Ale co się tyczy użycia obecnie, w danej chwili, mojej cennej głowy, to nie. Czy zechciałaby mi pani wyświadczyć łaskę i być świadkiem dwóch ślubów i obietnic, które uczynię w tej oto krytycznej chwili?“
„Och, na miłość boską“, powiedziała panna Pross, „powiedz pan odrazu, co masz do powiedzenia, skończ z tem prędko, jak przystało na szlachetnego człowieka!“
„Po pierwsze“, powiedział pan Cruncher, który drżał cały i mówił z poważną i szarą twarzą: „jeżeli tamci biedacy wyjdą z tego szczęśliwie — nigdy już, nigdy tego nie zrobię!“
„Jestem przekonana, panie Cruncher, że nigdy pan już tego nie zrobi, chociaż nie wiem o co chodzi, i proszę, nie mów pan dokładnie, o co właściwie chodzi!“
„Nie, proszę pani“, odrzekł pan Cruncher, „tego nie powiem pani. Po drugie: jeżeli ci nieszczęśliwi wyjdą z tego, nigdy już nie będę sprzeciwiał się domowym obrządkom pani Cruncher — nigdy!“
„Nie wchodzę w to, co pan ma na myśli“, powiedziała panna Pross, usiłując obetrzeć oczy i uspokoić się, „ale uważam, że będzie najlepiej, jeżeli nie będzie się pan wtrącał w obrządki domowe pani Cruncher. Och, moje najdroższe biedactwa!“
„Idę tak daleko, proszę pani“, powiedział pan Cruncher z zatrważającą chęcią mówienia ex catedra, „i niech pani zechce powtórzyć moje słowa pani Cruncher — że zmieniam moje opinje dotyczące jej obrządków, i że jedyną moją nadzieją, w którą wierzę całem sercem, jest to, że pani Cruncher wygniata tam ziemię kolanami o tej właśnie godzinie“.
„No, no, no“, zawołała zmieszana panna Pross. „Jestem przekonana, że to teraz czyni, mój drogi! I mam nadzieję, że nadzieje nie zawiodą jej!“
„Niech Bóg chroni“ powiedział pan Cruncher coraz uroczyściej i poważniej, zdradzając coraz wyraźniejsze zamiłowanie do mówienia i przemawiania, „by to, com kiedykolwiek powiedział lub zrobił zaważyło na moich życzeniach, jakie teraz żywię! Niech Bóg ich zachowa, choćbyśmy nawet nie wszyscy prosili go o to wygniatając ziemię kolanami (co uważam nawet za niezbyt stosowne) Niech Bóg ich zachowa! Niech Bóg ich za — chowa!“ oto zakończenie, jakie po długich ale bezowocnych próbach znalezienia czegoś lepszego przyszło na myśl panu Cruncherowi.
A madame Defarge szła ulicami Paryża i była coraz bliżej, coraz bliżej...
„Jeżeli sądzono nam kiedy będzie wrócić do ojczyzny“, powiedziała panna Pross, „możesz być pan przekonany, że wiernie powtórzę pani Cruncherowej wszystko, co mogłam zapamiętać i zrozumieć z tego, co pan tak przekonywująco mówił. W każdym razie, możesz pan być pewny, że zaświadczę, iż mówił pan bardzo poważnie w tej strasznej chwili. Ale teraz, błagam, zastanówmy się! Szanowny panie Cruncher, namyślmy się!“
A madame Defarge szła ulicami Paryża i była coraz bliżej, coraz bliżej.
„Gdyby pan tak wyszedł przede mną“, mówiła panna Pross, „i zatrzymał pojazd i konie, by tu nie podjeżdżały? Poczekałby pan gdzie na mnie. Czy tak nie byłoby najlepiej?“
Pan Cruncher był zdania, że tak będzie najlepiej.
„Gdzie mógłby pan na mnie zaczekać?“ spytała panna Pross.
Pan Cruncher był tak roztargniony, że nie przyszło mu na myśl inne miejsce z wyjątkiem Temple Bar. Niestety Temple Bar odległe było o setki mil, a madame Defarge była już bardzo niedaleko.
„Przy drzwiach katedry“, zaproponowała panna Pross. „Czy byłoby to bardzo nie po drodze, gdyby czekał pan na mnie przy drzwiach katedry, między drugą i trzecią?“
„Nie, proszę pani“, odpowiedział pan Cruncher.
„Więc, jak przystało na najlepszego z ludzi“, powiedziała panna Pross, „idź pan na pocztę i zarządź tę zmianę“.
„Widzi pani, waham się“, powiedział pan Cruncher, kiwając głową, „czy zostawić panią samą. Niewiadomo co się może stać“.
„Bóg świadkiem, niewiadomo“, odrzekła panna Pross. „Ale nie bój się pan o mnie! Zabierze mię pan o trzeciej lub coś koło tego — jestem pewna, że bezpieczniej odjeżdżać stamtąd niż stąd. Jestem tego pewna! Tak! Niech Bóg czuwa nad panem, panie Cruncher! Pomyśl pan, nie o mnie ale o tych, których życie zależy od nas!“
Ta przemowa, jak również silny uścisk panny Pross, która obiema rękami ujęła dłoń pana Crunchera, wpłynęły na jego decyzję. Kilkakrotnie kiwnąwszy jej zachęcająco głową, pan Cruncher wyszedł natychmiast, by poczynić odpowiednie przygotowania, i zostawił pannę Pross samą, z tem, że wyjdzie po nim zgodnie z umową.
Wielką ulgą dla panny Pross było zachowanie tych ostrożności, które już realizowano. Drugą ulgę przyniosła jej konieczność doprowadzenia do porządku swojej powierzchowności, by nie zwracała niczyjej uwagi na ulicy. Spojrzała na zegarek. Wskazywał dwadzieścia minut po drugiej; nie miała czasu do stracenia, musi być natychmiast gotowa.
Opuszczone w pośpiechu mieszkanie napawało pannę Pross strachem. Miała wrażenie, że z każdych uchylonych drzwi patrzą na nią jakieś twarze. Przyniósłszy sobie miednicę z zimną wodą, panna Pross zaczęła przemywać oczy — czerwone i napuchłe. Gorączkowe przewidzenia niepokoiły ją do tego stopnia, że nie mogła znieść, by woda przez dłuższą chwilę przysłaniała jej wzrok. To też co chwila przerywała mycie oczu i patrzyła, czy rzeczywiście nikt na nią nie patrzy. W jednej z takich chwil cofnęła się i wydała okrzyk, spostrzegła bowiem w pokoju jakąś postać.
Miednica upadła na podłogę i rozbiła się, a woda zmoczyła stopy madame Defarge. Idąc wieloma krętemi drogami i przez wiele strumieni krwi, nogi te znalazły tu wreszcie wodę.
Pani Defarge spojrzała zimno na pannę Pross i zapytała: „Żona Evrémonde’a — gdzie jest?“
Przez mózg panny Pross przeleciała błyskawicznie myśl, że wszystkie drzwi są otwarte i że to nasunie pani Defarge przypuszczenie, iż uciekli. Pierwszym jej czynem było zamknięcie drzwi. Było ich w pokoju czworo. Zamknęła wszystkie i stanęła we drzwiach pokoju, który zajmowała Łucja.
Ciemne oczy madame Defarge śledziły pannę Pross podczas tych szybkich czynności i spoczęły na niej, gdy czynności te zostały ukończone. Panna Pross nie miała w sobie nic pięknego. Lata nie złagodziły jej nieco dzikiej powierzchowności, ani jej ponurości, ale i ona była kobietą zdeterminowaną, chociaż w inny sposób — mierzyła więc oczyma panią Defarge od stóp aż do głowy.
„Wyglądasz, jakbyś była żoną Lucypera“, powiedziała panna Pross półgłosem, „ale nie dasz sobie ze mną rady! Jestem Angielką“.
Madame Defarge patrzyła na pannę Pross gniewnie, ale z takim wyrazem, jakby zdawała sobie sprawę, że obie stoją na krawędzi przepaści. Widziała przed sobą upartą, silną, zdecydowaną niewiastę, podobnie jak pan Lorry przed wielu laty widział w tej samej postaci osobę o ciężkiej dłoni. Wiedziała bardzo dobrze, że panna Pross jest oddaną przyjaciółką tej rodziny. Panna Pross wiedziała, że madame Defarge jest zażartym wrogiem tej samej rodziny.
„Po drodze tam“, powiedziała pani Defarge, lekkim ruchem ręki wskazując kierunek owego fatalnego miejsca, „gdzie zachowali dla mnie miejsce i gdzie mam moją robótkę, zaszłam do niej. Chcę ją zobaczyć“.
„Wiem, że twoje intencje są złe“, powiedziała panna Pross, „i możesz być pewna, że ci się nie poddam“.
Obie mówiły w swoim języku. Jedna nie rozumiała drugiej. Obie miały się na baczności i starały się wywnioskować z gestów przeciwniczki, co znaczą te niezrozumiałe słowa.
„Źle robi, że się chowa przede mną w takiej chwili“, mówiła madame Defarge. „Dobrzy patrjoci będą wiedzieli, co to znaczy. Muszę ją zobaczyć. Powiedz jej, że chcę ją widzieć. Słyszysz?“
„Choćby twoje oczy były heblem, a ja deską“, mówiła panna Pross, „to nie zheblujesz ze mnie ani jednej drzazgi! Ach ty wstrętna cudzoziemko! Trafiła kosa na kamień!“
Madame Defarge nie miała zamiaru śledzić szczegółowo tych uwag w nieznanej gwarze, ale rozumiała, że natrafiła na opór.
„Głupia kobieto, świnio jedna!“ powiedziała madame Defarge, marszcząc czoło. „Nie potrzebuję odpowiedzi od ciebie! Chcę ją widzieć! Albo powiedz, że chcę z nią mówić, albo zejdź mi z drogi a sama jej poszukam!“ To ostatnie z wielce wymownym gestem prawej ręki.
„Nie przypuszczam, bym kiedykolwiek pałała chęcią zrozumienia tych twoich bzdur!“ powiedziała panna Pross. „Ale oddałabym wszystko co posiadam, do ostatniego łachmana, żeby się dowiedzieć, czy się domyślasz prawdy?“
Ani na chwilę nie odrywały od siebie oczu. Madame Defarge nie ruszyła się z miejsca, na którem stanęła, kiedy panna Pross spostrzegła ją po raz pierwszy. Teraz zrobiła krok naprzód.
„Jestem Brytyjka! Jestem desperatka!“ mówiła panna Pross. „Dbam o siebie tyle, co o angielskiego pensa! Wiem, że im dłużej cię zatrzymam, tem większe ma szanse moja ptaszareczka! Nie zostawię ci kłaka z twoich czarnych włosów na łbie, jeżeli ruszysz mnie palcem“.
Tak rzekła panna Pross z groźnem kiwnięciem głowy i błyskiem oczu — po każdej wygłoszonej sentencji, a sentencje wygłaszała jednym tchem. Tak rzekła panna Pross, która nigdy w życiu nikogo nie dotknęła palcem!
Ale odwaga panny Pross była z natury tych, co napędzają łzy do oczu. Była to odwaga tak mało zrozumiała dla pani Defarge, że wzięła ją za słabość. „Ha! ha!“ zawołała. „Nieszczęsna! Cóżeś ty warta?! Zwracam się więc do doktora!“ poczem podniosła głos i wołała: „Obywatelu doktorze! Żono Evrémonde’a! Dziecko Evrémonde’a! Każdy, byle nie ta nieszczęsna wariatka — odpowiedzcie na wołanie obywatelki Defarge!“
Może cisza, która była odpowiedzią, może wyraz twarzy panny Pross, a może nagłe podejrzenie, powstałe niezależnie od tych okoliczności, szepnęło pani Defarge, że uciekli. Otworzyła troje z czworga drzwi i zajrzała.
„W pokojach nieład! Pakowano pośpiesznie! Pełno śmieci i resztek na podłodze! Ktoś jest w tamtym pokoju za tobą! Puść! Muszę sprawdzić!“
„Nigdy!“ zawołała panna Pross, która tak dobrze rozumiała żądanie, jak madame Defarge rozumiała odpowiedź.
„Jeżeli ich niema w tamtym pokoju“, mówiła do siebie madame „to uciekli! Więc ich złapią i sprowadzą z powrotem“, dodała do siebie.
„Dopoki nie wiesz, czy są w tym pokoju czy ich niema“, rzekła panna Pross do siebie, „nie możesz się na nic zdecydować! I nie będziesz wiedziała. Już ja się o to postaram! Ale czy wiesz, czy niewiesz — nie wyjdziesz stąd póki będę miała siły cię zatrzymać“.
„Od pierwszej chwili byłam na ulicach, nic nie mogło mię zatrzymać; rozszarpię cię w kawały, a dostanę się do tamtych drzwi“, powiedziała madame.
„Jesteśmy same na całem piętrze wysokiego domu“. powiedziała panna Pross. „Dom stoi na odległym dziedzińcu — nikt nas nie usłyszy. Modlę się o siły cielesne, by cię móc zatrzymać, bo każda chwila, przez którą zatrzymam cię tutaj, warta jest dla mojej ukochanej tysiąc gwinei“.
Madame Defarge szła ku drzwiom. Panna Pross, kierując się instynktownym nakazem, który dyktowała jej chwila, chwyciła panią Defarge wpół obiema rękami i trzymała mocno. Daremnie walczyła pani Defarge. Panna Pross z niebywałą siłą, jaką daje miłość — zawsze silniejsza od nienawiści — trzymała ją mocno, a nawet w gorączce walki podniosła ją z ziemi. Obie ręce madame Defarge zatrzepotały się i wpiły w twarz panny Pross. Ale panna Pross spuściła głowę i nie wypuszczała z objęć przeciwniczki, trzymając ją z siłą i uporem kobiety tonącej.
Wkrótce ręce pani Defarge zaprzestały walki i zaczęły czegoś szukać na piersiach. „Mam to pod palcami“, łagodnie mówiła panna Pross. „Nie wyciągniesz! Jestem silniejsza od ciebie! Niech niebu będą za to dzięki! Nie puszczę cię aż jedna z nas zemdleje“
Ręce madame Defarge dotknęły piersi. Panna Pross spojrzała — zobaczyła o co chodzi i uderzyła — uderzenie to wywołało błysk i trzask — i oto panna Pross stała sama, oślepła od dymu.
Wszystko to trwało sekundę. Po chwili dym rozwiał się w powietrzu jak dusza tej strasznej niewiasty, której ciało leżało bez ruchu na podłodze.
W pierwszej chwili, przerażona okropnością wytworzonej sytuacji, panna Pross odskoczyła jak mogła najdalej od ciała i zbiegła ze schodów, by wołać o pomoc. Na szczęście pomyślała o skutkach tego, co uczyniła, w porę opanowała się i wróciła. Strasznie było wejść do tego pokoju. Ale weszła i nawet przeszła tuż obok, by zabrać kapelusz i inne części ubrania. Przebrawszy się, zamknęła drzwi na klucz, schowała klucz do kieszeni i zeszła ze schodów. Potem usiadła na chwilę na schodach, by zaczerpnąć oddechu i wypłakać się. Wreszcie zerwała się i szybko wybiegła na ulicę.
Na szczęście miała przy kapeluszu wualkę, bo możeby i nie przeszła przez ulice niezatrzymana. Szczęśliwie też postać jej była tak dziwaczna sama przez się, że nic nie mogło jej zniekształcić — jak inne kobiety. Jedno i drugie było potrzebne pannie Pross, gdyż znaki palców madame Defarge były głębokie, włosy miała panna Pross potargane, a suknia, narzucona w pośpiechu niepewną ręką, była zgnieciona i zmięta w stu miejscach.
Przechodząc przez most, rzuciła klucz do wody. Przybyła do katedry na parę minut przed swoją eskortą. Czekając na pana Crunchera myślała, co będzie, jeżeli wyciągną klucz siecią, zidentyfikują, otworzą drzwi, znajdą zwłoki? Co będzie, jeżeli zatrzymają ją u wrót kościoła, poszlą do więzienia i oskarżą o morderstwo? W trakcie tych myśli przybyła eskorta, zabrała pannę Pross i powiozła dalej.
„Czy jest jaki hałas na ulicy?“ zapytała panna Pross.
„Zwykły hałas“, odpowiedział pan Cruncher i spojrzał, zdziwiony jej wyglądem i pytaniem.
„Nie słyszę pana“, powiedziała panna Pross. „Co pan mówił?“
Napróżno pan Cruncher powtarzał kilkakrotnie. Panna Pross nie słyszała. „Kiwnę chyba głową“, powiedział pan Cruncher, „to chyba zrozumie!“ I zrozumiała.
„A teraz, czy jest jaki hałas na ulicy?“ zapytała panna Pross.
Pan Cruncher znów kiwnął głową.
„Nie słyszę...“
„Ogłuchła w godzinę?“ myślał pan Cruncher wielce zaniepokojony. „Co jej się stało?“
„Zdaje mi się, że widziałam błysk i słyszałam trzask, i że ten trzask, to była ostatnia rzecz, jaką usłyszałam w tem życiu“.
„Niechże mię djabli, jeżeli to nie jest dziwne!“ powiedział pan Cruncher, coraz bardziej zaniepokojony. „Może dała sobie co na kuraż? Ach! Teraz jadą te przeklęte wozy! Chyba to pani słyszy! Co?!“
„Nic nie słyszę“, powiedziała panna Pross widząc, że się do niej zwraca. „Och, mój dobry człowieku, najpierw był wielki trzask, potem wielka cisza, i ta cisza zdaje się trwa, niezmienna i nieustanna, jakby nic nigdy nie miało jej przerwać — do końca życia!“
„Jeżeli nie słyszy turkotu tych strasznych wozów, które są już u celu swojej strasznej podróży“, powiedział pan Cruncher, patrząc przez ramię, „to myślę, że już nic chyba nie usłyszy na tym świecie“.
I rzeczywiście nie usłyszała.


Rozdział piętnasty.
Kroki milkną na zawsze.

Wzdłuż ulic Paryża turkoczą, dudnią, podskakują wozy śmierci. Sześć wozów wiezie pani Gilotynie codzienną porcję wina. Najżarłoczniejsze, najbardziej nienasycone monstra, jakie wytworzyła wyobraźnia ludzka odkąd pamięć sięga — zlały się w tem jednem istnieniu: Gilotynie. A jednak w całej Francji, tak bogatej w różnorodne klimaty i gleby, nie znajdziesz ani jednego źdźbła, ani jednego liścia, ani jednego korzenia, ani jednej roślinki, któraby wyrosła i dojrzała w warunkach bardziej sprzyjających, niż te, które wyhodowały tę ohydę. Spróbujcie raz jeszcze zniekształcić ludzkość uderzeniami takich młotów jak tamte, a poszukiwać będzie takich samych narzędzi tortur. Posiejcie raz jeszcze takie same ziarna ucisku i rozpusty, a z pewnością wydadzą owoce godne siebie.
Sześć wozów dudni po ulicach. Zmień je z powrotem w to, czem były, potężny czarowniku, Czasie, a ujrzymy w nich karety absolutnego monarchy, pojazdy panów feudalnych, wspaniałe tualety wymalowanej Jezabel, kościoły, które przestały być domem Ojca Naszego, a stały się jaskiniami zbójców i nędznemi chatami mrących z głodu chłopów! Nie. Wielki mag, który majestatycznie prowadzi dalej prace rozpoczętą przez Stwórcę, nigdy nie dokonywa tych przeistoczeń. „Jeżeliś zmienił postać z woli Boga“, mówią prorocy w bajce arabskiej, „zostań, jak jesteś. Jeżeliś zmienił postać pod zaklęciem czarownika, wróć do pierwotnego swego kształtu“. Niezmiennie, beznadziejnie ciężkie wozy dudnią po ulicach.
Kiedy smutne koła sześciu wozów obracają się, zdaje się, że wyorują one krzywą brózdę w tłumie ulicznym. Pług posuwa się wciąż naprzód, rozgarniając twarze na obie strony. Tak bardzo przywykli mieszkańcy domów do tego widoku, że nie w każdem oknie siedzą widzowie, i nie wszystkie ręce porzuciły pracę, choć nawet oczy zawisły na twarzach wiezionych na wozach. Tu i tam do gospodarza mieszkania przyszli goście, by zobaczyć widowisko. Wtedy, z miną dyrektora urzędowo dozwolonego spektaklu, pokazuje im palcem ten czy inny wóz i ma się wrażenie, że mówi, kto na tem miejscu siedział wczoraj, a kto przedwczoraj.
Z siedzących na wozach jedni patrzą obojętnym wyrokiem na to i na wszystko, co się dzieje po drodze. Inni z niezwykłem zainteresowaniem dla życia i ludzi. Jedni siedzą z opuszczoną głową, pogrążeni w milczącej rozpaczy; ale są i między skazańcami tak dbający o pozory, że rzucają tłumowi spojrzenia, jakie widywali w teatrze lub na obrazkach. Wielu zamyka oczy i myśli lub usiłuje skupić myśli. Tylko jeden, jakiś nędzarz wpół oszalały, jest tak wstrząśnięty i pijany strachem, że śpiewa i próbuje tańczyć. Ani jeden — gestem lub słowem — nie szuka litości u tłumu.
Obok wozów jedzie kilku konnych trzymających straż. Niejedna twarz zwraca się do nich z pytaniem. Musi to być zawsze to samo pytanie, gdyż potem tłum zaczyna się zawsze tłoczyć do trzeciego wozu. Konny jadący obok tego wozu, ciągle wskazuje mieczem na mężczyznę, jadącego tym wozem. Wszystkich dręczy ciekawość dowiedzieć się, kto to taki? Stoi na końcu wozu z głową pochyloną, by mógł rozmawiać z dziewczyną, która siedzi obok niego i trzyma jego rękę. Nie obchodzi go scena, która się wkoło niego rozgrywa, i ciągle mówi coś do dziewczyny. Tu i tam na długiej ulicy St. Honoré powstaje przeciw nim krzyk. Jeżeli wywiera to na niego jakie wrażenie, to jest to tylko spokojny uśmiech, gdy potrząsa włosami, które mu spadają na twarz. Nie może swobodnie dotknąć twarzy, bo ręce ma skrępowane.
Na stopniach jednego z kościołów oczekuje przybycia wozu szpieg i owczarek. Patrzy w pierwszy: niema! Patrzy w drugi: niema! Pyta już siebie: „Czy poświęcił mnie?“ kiedy spojrzenie jego pogodnieje na widok trzeciego wozu.
„Który to Evrémonde?“ pyta jakiś człowiek stojący za nim.
„Ten ztyłu“.
„Ten, co trzyma rękę dziewczyny?“
„Tak“.
Mężczyzna krzyczy: „Precz z Evrémondem! Na gilotynę arystokratów! Precz z Evrémondem!“
„Css... Css...“ spokojnie mityguje go szpieg.
„A dlaczego, obywatelu?“
„Zapłaci za swoje. Zapłaci za pięć minut; zostawcie go w spokoju“.
Ale mężczyzna nie przestaje krzyczeć: „Precz z Evrémondem!“ a twarz Evrémonde’a na jedną chwilę zwraca się w jego stronę. Evrémonde i szpieg patrzą na siebie. Wtenczas Evremonde spostrzega szpiega, patrzy na niego uważnie i jedzie swoją drogą.

Zegar wydzwania trzecią, brózda, jaką wóz robi w tłumie, zakreśla łuk, by dojechać do placu egzekucji — i do końca wszystkiego. Skiby odrzucone w obie strony, łamią się i zlewają za ostatnim pługiem, gdyż wszyscy idą tam, gdzie Gilotyna. Przed Gilotyną — krzesła ustawione jak w ogródku rozrywkowym, na nich kilka kobiet zajętych robotą na drutach. Na jednem z pierwszych krzeseł stoi Zemsta, oglądając się za swoją przyjaciółką.

„Tereso!“ woła ostrym głosem. „Nikt jej nie widział? Tereso Defarge!“
„Nigdy jeszcze nie opuściła jednego dnia“, powiedziała jakaś niewiasta z tegoż bractwa, poruszając drutami.
„I nie opuści dzisiaj“, woła złośliwie Zemsta. „Tereso!“
„Głośniej“, radzi tamta.
Ach, głośniej. Zemsto, głośniej! Ale wątpię, czy i wtedy usłyszy! Głośniej, Zemsto, dodaj małe przekleństwo czy coś w tym rodzaju, a jednak niewiadomo, czy głos twój dojdzie Teresę! Poszlij inne kobiety na jej poszukiwanie — niech dobrze szukają! Ale, chociaż kobiety te mają straszne rzeczy na sumieniu, wątpić jednak należy, czy z własnej woli zechcą pójść aż tak daleko, by się z nią spotkać!
„To fatalne!“ woła Zemsta, tupiąc nogą w krzesło. „A wozy już jadą! Z Evrémondem rozprawią się za minutę — a ona tego nie zobaczy! Patrzcie! Mam w ręku jej robótkę a krzesło jej stoi puste. Płakać mi się chce z gniewu i zdumienia!“
Kiedy Zemsta schodzi z krzesła, by to zrobić, wozy zaczynają wyładowywać swój ładunek. Kapłani Świętej Gilotyny są już przystrojeni i gotowi. Trzask! — Podnoszą w górę głowę. A kobiety z robótkami zaledwie podniósłszy oczy, by spojrzeć na nią, kiedy mogła jeszcze myśleć i mówić, liczą: „Raz!“
Drugi wóz wyładowuje swój ładunek i oddala się. Trzeci nadjeżdża. Trzask! — Kobiety z robótkami, nie przerywając ani na chwilę roboty, liczą: „Dwa“.
Mniemany Evrémonde schodzi, a wślad za nim zdejmują z wozu małą modystkę. Nie puścił jej cierpliwej rączki wysiadając, ale trzyma ją, jak obiecał. Łagodnie odwraca ją plecami do strasznej maszyny, która wciąż podnosi się i upada, a ona patrzy mu w twarz i dziękuje. „Gdyby nie ty, kochany cudzoziemcze, nie byłabym tak spokojna, bo jestem małe, nędzne stworzenie, słabego serca. I gdyby nie ty, nie potrafiłabym wznieść myśli moich ku Niemu, który za nas poniósł śmierć, byśmy dziś mieli nadzieję i ukojenie. Myślę, że Niebo mi cię zesłało“.
„Albo ciebie — mnie“, mówi Sydney Carton. „Patrz na mnie, drogie dziecko, nie szukaj oczyma niczego innego“.
„Nie boję się niczego, kiedy trzymam twoją rękę. Nie będę się bała niczego, gdy ją puszczę — jeżeli się pośpieszą“.
„Pośpieszą się, nie bój się!“
Stoją oboje w szybko rzednącym szeregu ofiar, ale mówią jakby byli sami. Oczy w oczach, głos przy głosie, ręka w ręku, serce przy sercu, dzieci tej samej Wielkiej Matki, niegdyś tak dalekie sobie, teraz odnalazły się na ciemnym gościńcu, by odejść razem do swej Ojczyzny i razem spocząć na Jej Jonie.
„Szlachetny i bohaterski przyjacielu, czy mogę ci zadać jedno pytanie? Jestem bardzo głupia i to mię niepokoi — trochę“
„Powiedz mi wszystko“.
„Mam kuzynkę, to moja jedyna krewna, sierota jak ja — bardzo ją kocham. Jest o pięć lat młodsza ode mnie, mieszka u pewnego fermera na południu. Nędza nas rozdzieliła, a ona nie wie o moim losie, bo nie umiem napisać — a gdybym nawet umiała, to jakżebym jej to powiedziała! Lepiej się stało!“
„Tak, tak, — lepiej się stało!“
„Jakeśmy tu jechali, myślałam, myślę teraz — kiedy patrzę w twoją dobrą, rozumną twarz, która mi dodaje tyle otuchy — myślę sobie: jeżeli Republika rzeczywiście tyle dobrego robi dla biedaków, jeżeli będą oni mniej głodni, i wogóle będzie im lepiej, to może ona będzie żyć długo. Może nawet dożyje starości“.
„I co dalej, moja droga siostrzyczko?“
„Czy przypuszczasz“, oczy, które się nie skarżą, w których tyle jest siły, napełniają się łzami, a wargi rozchylają się trochę więcej i szepczą, „że bardzo dłużyć mi się będzie czas, kiedy będę czekała na nią w tym lepszym świecie, gdzie znajdziemy wreszcie spokój — ja i ty?“
„Nie bój się dziecko. Czas tam nie istnieje i niema tam smutku“.
„Tak mię pocieszasz! Taka jestem głupia. Czy mam cię teraz pocałować? Czy przyszła już ta chwila?“
„Tak“.
Całuje go w usta. On całuje ją. Uroczyście błogosławią sobie. Szczupła rączka nie drży, gdy wypuścił ją ze swej dłoni. W cierpliwej twarzyczce — tylko słodka, pogodna siła. Przechodzi koło niego — przeszła. Kobiety robiące na drutach liczą: „Dwadzieścia dwa“.
„Jam zmartwychwstanie i żywot, powiedział Pan. Ten, który wierzy we mnie, chociaż umrze — żyw będzie. A kto żywie i wierzy we mnie — nie umiera“.
Szmer wielu głosów, wiele twarzy odwraca się, tłum stojący w zewnętrznych szeregach naciera tak, że cała masa posuwa się ku przodowi jak wielka fala morska, — wszystko to trwa krótko, jak błyskawica. Dwadzieścia trzy.
Mówili o nim tej nocy w mieście, że była to najspokojniejsza twarz ludzka, jaką kiedykolwiek widzieli. Wielu dodawało, że miała w sobie coś proroczego i wzniosłego.
Jedna z najbardziej godnych ofiar, które padły od tego samego topora — pewna kobieta — prosiła u stóp tego samego szafotu, niedługo przedtem, by pozwolono jej spisać myśli, które jej przyszły w natchnieniu. Gdyby on mógł wtedy wypowiedzieć swoje myśli, a byłyby to myśli prorocze, to wyglądałyby one tak:
„Widzę Barsada, Cly’a, Defarge’a, Zemstę, Sędziego, przysięgłych, długie szeregi nowych gnębicieli, którzy powstali na zagładzie starych, jak giną od tego samego narzędzia, zanim wyjdzie ono z obecnego użycia. Widzę wspaniałe miasto i naród wspaniały, jak powstają z otchłani, jak walczą o to, by zdobyć prawdziwą wolność a w ich triumfach i porażkach, przez owe długie lata, które nadejdą, widzę zło tego czasu i zło czasów uprzednich, z których ten się narodził — jak pokutuje ono za swoje grzechy i znika.
„Widzę żywoty, dla których oddałem życie swoje, spokojne, pożyteczne, szczęśliwe i bogate, w owej Anglji, której nie ujrzę już więcej. Widzę ją z dziecięciem na łonie, które nosi moje imię. Widzę ojca jej pochylonego wiekiem, ale pozatem silnego, spokojnego, oddanego wszystkim ludziom w spełnianiu swego zawodu. Widzę starego ich przyjaciela, który w dziesięć lat później wzbogacił ich wszystkiem, co posiadał, i odszedł spokojnie na zasłużony spoczynek.
„Wiem, że mam w ich sercu sanktuarjum, i mam je w sercu ich dzieci, przez wiele pokoleń. Widzę Ją, jako starą kobietę, płaczącą nade mną w każdą rocznicę tego dnia. Widzę Ją i jej męża, jak przeszedłszy drogę swoją, leżą jedno obok drugiego na swojem ostatniem ziemskiem łożu, i, wiem, że żadne z nich nie czciło więcej drugiego w sercu swojem, jak czcili w sercu swojem mnie.
„Widzę to dziecię, które tuliła do łona, jako mężczyznę torującego sobie drogę po ścieżce, która niegdyś była moją. Widzę, że kroczy nią tak dzielnie, iż moje imię staje się sławne przez sławę jego imienia. Widzę, jak plamy, które ja na to imię rzuciłem, bledną. Widzę go na czele najszanowniejszych sędziów i mężów swego kraju. Widzę jak chłopca — który nosi moje imię i ma czoło i złote włosy, które znam tak dobrze, — prowadzi na to miejsce, które będzie już wtedy pięknie wyglądało, bo znikną ślady tego, co dziś je tak kazi, i słyszę, jak opowiada dziecku temu historję moją głosem wzruszonym i drżącym.
„To co czynię teraz, jest o tyle, tyle piękniejsze od tego, co czyniłem dotychczas. A tam, dokąd teraz idę, znajdę spokój o wiele, wiele większy, niż kiedykolwiek doznałem“.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Słowo nieczytelne.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Słowo nieczytelne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.