Następnie przekonawszy się ze spisów więziennych leżących na stole, że zięć jego znajduje się w liczbie żywych jeszcze więźniów, doktór zwrócił się z gorącą prośbą do trybunału (którego niektórzy członkowie byli trzeźwi, inni nie, jedni splamieni krwią, inni nie, jedni drzemali, inni nie) o wolność i życie dla swego zięcia. W pierwszym porywie zapału i współczucia, jaki obudził w nich swojem długoletniem cierpieniem pod tamtym rządem, trybunał zgodził się na natychmiastowe przesłuchanie Karola Darnay i postawienie go przed sąd. I już, już miał być uwolniony, kiedy ta łaska spotkała się z nagłym sprzeciwem (niezrozumiałym dla doktora), co doprowadziło do krótkiej poufnej konferencji, poczem przewodniczący trybunału oznajmił doktorowi Manette, że więzień musi pozostać w więzieniu, ale przez wzgląd na doktora nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Na dany znak wyprowadzono więźnia. Wtenczas doktór gorąco zaczął błagać, by pozwolono mu zostać i dopilnować, by zięć jego, czy to przez złą wolę, czy niedopatrzenie, nie został oddany mordercom, których dziki wrzask za drzwiami chwilami głuszył wyroki. Udzielono mu tego pozwolenia i pozostał w Krwawej Sali, dopóki nie minęło niebezpieczeństwo.
To, co się tam działo — z krótkiemi przerwami na sen i posiłek — to niech zostanie nieopowiedziane. Szaleńcza radość, z jaką witano więźniów wypuszczonych na wolność, nie dziwiła doktora mniej od szaleńczej radości, z jaką ci sami ludzie rozszarpywali innych w kawały. Jeden więzień, opowiadał doktór, wypuszczony został na wolność, ale jakiś barbarzyńca przez omyłkę przebił go piką. Ponieważ proszono doktora, by mu opatrzył ranę, doktór Manette wyszedł przez bramę skazańców i znalazł rannego na rękach kilku przygodnych samarytanów, siedzących na ciałach swoich ofiar. Z niekonsekwencją równie niesamowitą jak wszystko, co się działo w ciągu tej strasznej nocy, ludzie ci pomogli doktorowi opatrzeć rannego, z największą troskliwością zrobili nosze i ostrożnie wynieśli go z tego miejsca, poczem schwycili znów za broń i rozpoczęli tak straszną rzeź, że doktór zakrył twarz rękoma i uciekł jak najprędzej z tłumu.
Słuchając tych wiadomości i patrząc na przyjaciela, który zaczął sześćdziesiąty drugi rok życia, pan Lorry odczuwał niepokój, czy te straszne przejścia nie okażą się niebezpieczne dla doktora. Ale nigdy nie widział jeszcze pana Manette w lepszej kondycji. Nigdy nie znał go z tej strony. Po raz pierwszy doktór zrozumiał, że cierpienia jego były straszną i potężną siłą: po raz pierwszy zrozumiał, że w ogniu cierpienia zahartowało się żelazo, którem przebić potrafi drzwi więżące męża jego córki, i że potrafi go uwolnić. „Wszystko obróciło się na dobre, mój przyjacielu! Nic nie jest stra-
Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/067
Wygląd
Ta strona została skorygowana.