Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Bez względu na pogodę, w śnieg i mróz zimowy, w ostry wiatr wiosenny, w letnią spiekotę, w deszcze jesienne, i znowu w mróz i śnieg zimowy spędzała Łucja dwie godziny na tem miejscu. I każdego dnia, opuszczając je, całowała mury więzienia. Maż widział ją (tak mówił ojciec) może raz na pięć razy, może dwa i trzy razy zrzędu, może nie widział jej cały tydzień, albo dwa tygodnie. Wystarczało, że wiedział, kiedy ją widywać może, jeśli się nadarzy sposobność, a choćby ta sposobność nadarzała się tylko raz w tygodniu, ona gotowa była czekać przez wszystkie siedem dni.
W ten sposób dotrwała do grudnia, a ojciec jej wciąż szedł pośród tych wszystkich okropności z podniesioną głową. Pewnego zimowego popołudnia przybyła Łucja na swoje zwykle miejsce; sypał śnieg. Był to dzień jakiegoś dzikiego święta, festyn uliczny. Idąc, widziała domy udekorowane małemi pikami, na których nadziane były małe czerwone czapeczki z trójkolorowemi kokardami i transparentami (trójkolorowe litery cieszyły się największem uznaniem): Republika Jedna i Niepodzielna. Wolność, Braterstwo, Równość albo Śmierć!
Nędzna szopa drwala była tak mała, że cała jej powierzchnia nie wystarczyłaby na ten napis. Znalazł jednak kogoś, kto napisał mu słowo „Śmierć“, aczkolwiek nie bez trudności. Na szczycie dachu szopy drwal umieścił małą pikę i czerwoną czapeczkę, jak przystało na dobrego obywatela, a w oknie wystawił piłę z napisem „Mała święta Gilotynka“, gdyż wielka surowa ta niewiasta została w tych czasach przez lud kanonizowana. Szopa była zamknięta, właściciel jej wyszedł, co było niemałą ulgą dla Łucji i zapewniało jej samotność.
Ale nie odszedł daleko, bo nagle Łucja usłyszała tupotanie nóg i krzyki, które napełniły ją lękiem. Jeszcze chwila, a tłum ludzi wynurzył się z za węgła koło muru więziennego, we środku szli drwal i Zemsta. Tłum składał się niemniej niż z pięciuset ludzi, którzy tańczyli jak pięć tysięcy demonów. Jedyną muzyką był ich własny śpiew. Tańczyli w takt popularnej piosenki rewolucyjnej, która brzmiała jak chóralne zgrzytanie zębami. Tańczyli mężczyźni i kobiety, kobiety tańczyły z kobietami, a mężczyźni z mężczyznami, zależnie zresztą od przypadku. Z początku robili wrażenie dzikiej zawieruchy czerwonych czapek i wełnianych łachmanów. Ale gdy wypełnili placyk i zaczęli tańczyć dokoła Łucji, w taniec ich wplątały się jakieś niesamowite figury. Zbliżali się, cofali, chwytali się za ręce, uderzali się głowami, kręcili się dokoła siebie, chwytali się wpół i obracali wkółko, aż niektórzy padali ze zmęczenia na ziemię. Reszta, trzymając się za ręce, kręciła się koło nich jak kołowrotek. Potem koło rozpadało się, i po