Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nigdy nie widział Cartona z jego lepszej strony, był tem zupełnie zaskoczony. Podał mu rękę, którą Carton delikatnie uścisnął.
„Wracając do biednego Darnaya“, powiedział Carton, „niech jej pan nie mówi o tej rozmowie, ani o moim układzie. Ona nie mogłaby zyskać dostępu do niego. A pomyśli może, że w ten sposób chcemy, w najgorszym razie, dostarczyć mu środków, by mógł uprzedzić wyrok“.
Pan Lorry nie pomyślał o tem i szybko spojrzał na Cartona, czy rzeczywiście nie miał tego zamiaru. Wydawało się to możliwe. Carton wytrzymał jego spojrzenie i dał znak, że zrozumiał.
„Mogą jej przyjść do głowy rozmaite rzeczy“, powiedział, „a każda zwiększy tylko jej niepokój. Niech pan też nie mówi jej o mnie. Jak już panu powiedziałem, wolę jej nie widzieć. I bez tego wyciągnę rękę, by pomóc — jeżeli pomóc będę mógł. Ale pan w każdym razie pójdzie do niej? Musi czuć się dzisiaj bardzo osamotniona“.
„Zaraz idę“.
„Bardzo się z tego cieszę. Jest do pana przywiązana i ufa panu. Jak wygląda?“
„Nieszczęśliwa i zbiedzona — ale piękna jak zwykle“.
„Ach!“
Był to długi, bolesny okrzyk, jak westchnienie — jak jęk. Pan Lorry znów spojrzał na Cartona, który stał twarzą odwrócony do ognia. Światło czy cień (stary gentleman nie potrafiłby powiedzieć co) przemknęły po niej tak szybko, jakby po pochyłości wzgórza w jasny dzień letni; Carton podniósł nogę, by przesunąć jedno z jarzących się polan, które wypadło. Miał na sobie biały płaszcz podróżny i wysokie buty, wtedy modne, a płomień odbijający się w ich gładkiej powierzchni czynił twarz jego bardzo bladą; wrażenie to potęgowały długie włosy, niefryzowane i spadające na plecy. Jego obojętność na ogień była tak wyraźna, że wywołała sprzeciw pana Lorry, gdyż but pana Cartona wciąż jeszcze spoczywał na głowni, chociaż ta nagle załamała się pod ciężarem stopy.
„Zapomniałem“, powiedział.
Oczy pana Lorry znów spoczęły na twarzy Cartona. Nie uszedł jego uwagi zamyślony wyraz, który rzucił cień na piękne rysy jego oblicza, przypominającego żywo twarz więźnia, do której twarz gościa była w tej chwili tak dziwnie podobna.
„A pańskie interesy tutaj dobiegają już końca, prawda?“ zapytał Carton, odwracając się od niego.
„Tak, jak powiedziałem panu zeszłej nocy, kiedy tak niespodzianie wbiegła tu Łucja, skończyłem wreszcie wszystko, co miałem tu do roboty. Sądziłem, że opuszcza-