Strona:PL Karol Dickens - Opowieść o dwóch miastach Tom II.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

To Jarvis Lorry odpowiadał na wszystkie pytania. To Jarvis Lorry wysiadł z karety i stoi z ręką na drzwiczkach, odpowiadając gromadzie urzędników. Spacerują sobie koło karety, włażą na kozioł, by przejrzeć nieliczne pakunki. Wieśniacy tłoczą się, zaglądają do środka, przepychają się do drzwiczek. Małe dziecko na rękach matki wyciąga rączkę, chcąc dotknąć żonę arystokraty, który poszedł na gilotynę.
„Tu są wasze papiery, Jarvis Lorry, podpisane!“
„Możemy jechać, obywatelu?“
„Możecie jechać, obywatelu. Jazda, pocztyljonie! Szczęśliwej drogi!“
„Żegnam was obywatele! — Pierwsze niebezpieczeństwo minęło!“
Oto słowa pana Jarvis Lorry, gdy zacierając ręce obejrzał się za siebie. W karecie — strach, płacz, ciężki oddech nieprzytomnego pasażera.
„Czy nie jedziemy za wolno? Czy nie można im kazać, by jechali prędzej?“ zwraca się Łucja do starszego pana.
„Toby wyglądało na ucieczkę, kochanie! Nie możemy zbytnio ich popędzać! To mogłoby obudzić podejrzenia!“
„Obejrzyj się! Obejrzyj się, czy nas nie gonią!“
Domy stojące po dwa lub po trzy, samotne fermy, ruiny budynków, farbiarnie, garbarnie i tym podobne; otwarte pola, aleje bezlistnych drzew. Twardy, nierówny bruk pod nami, miękkie, głębokie błoto po obu stronach. Czasami brniemy w bezdennem błocie, chcąc uniknąć kamieni, na których podskakujemy. Czasami wpadamy w dziury i doły. Męka naszej niecierpliwości jest wtedy tak wielka, że w niepokoju i pośpiechu chcielibyśmy uciekać, biec, chować się — wszystko, wszystko, byle tylko nie stać.
Wyjeżdżamy z otwartego pola znów między ruiny budynków, samotne fermy, farbiarnie, garbarnie i tym podobne, między dworki stojące po dwa i po trzy razem, w aleje bezlistnych drzew. Czyż ci ludzie oszukali nas i znów wiozą tamtym gościńcem? Czyż nie mijamy znowu tych samych miejscowości? Dzięki Bogu — nie! Wioska. Obejrzyj się, obejrzyj się, przekonaj się, czy nas nie gonią! Sza! Stacja pocztowa.
Leniwo wyprzęgają cztery nasze konie. Leniwo stoi kareta w małej uliczce, bez koni, bez najmniejszej nadziei, że kiedyś ruszy dalej. Leniwo pokazują się nowe konie — jeden po drugim. Leniwo nadchodzą nowi pocztyljoni, wiążąc i naprawiając biczyska. Leniwo liczy pieniądze poprzedni pocztyljon, myli się w dodawaniu i dochodzi do niezadawalniających rezultatów. Przez cały ten czas serca nasze biją z taką szybkością, że niepodobna porównać z nią najszybszego biegu najszybszych koni!