Przejdź do zawartości

Nil desperandum/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Nil desperandum
Pochodzenie Rok 1794
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1916
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Właśnie co tylko przedzwonili południe i wieś już była zapchana inwentarzem, spędzanym z pastwisk, pełna ludzi, dziecińskich wrzasków, beków owiec i porykiwań.
Jechał stępa, rozglądając się bacznie po chałupach, stojących z obu stron drogi, a poprzegradzanych sadami; siedziały akuratnie, niby zmurszałe grzyby, kłoniące się ze starości do ziemi, wszystkie jednako nędzne, pokrzywione i straszliwie odrapane. Nie dojrzał nigdzie kawałka całego płotu, ni budynku, ni komina dymy kurzyły się przez podziurawione strzechy lub buchały okiennymi otworami; droga, pomimo suchej pory, polśniewała głębokiemi bajorami, zaś nad nią przysiadłe jakieś drzewa, poobdzierane z kory, wyciągały żebraczo powykręcane gałęzie. I ludzie wyglądali nie lepiej: drobni, o ziemistych twarzach i posępnych spojrzeniach, bosi, w szarych płótniankach, przepasanych czerwonymi pasami, przesuwali się lękliwie, pochylając skołtunione głowy. Już tu i owdzie jedli pod chałupami, ale na widok panicza zrywali się od misek i, jakby promień słońca rozjaśnił naraz wszystkie twarze, witali go radosnymi uśmiechami, leciały za nim gorące słowa pozdrowień i raz po raz ktoś przypadał wargami do jego butów i kolan, to jakieś starce stuletnie chyliły się pokornie, zaś baby, poniektóre z niemowlętami przy piersiach, aż przyklękały na drodze, a pucołowate, półnagie dzieci biegły za nim wraz z całem stadem naszczekujących piesków, że przynaglił konia do pośpiechu, chociaż był wielce rad takowej serc ich czułej dyspozycyi, zakładając na niej swoje insurekcyjne nadzieje i zamysły.
Wstrzymał dopiero konia przy ostatniej chałupie, już nieco za wsią.
— Jak się macie, Szymkowa? — krzyknął do kobiety, dojącej krowę pod domem.
Kacprowa mać odstawiła dzieżę z mlekiem i, wytarłszy usta podołkiem koszuli, przystąpiła z uniżonymi pokłonami. Kobieta była w latach, wysoka, o pomarszczonej twarzy i siwych, bystrych oczach, podufała w sobie i jeszcze krzepka. Patrzała w niego, jak w święty obraz.
— Zaglądaliście dzisiaj do Kacpra?
— Jakżeby nie, paniczu. Chwała Bogu, galańcie zdrowieje mój chudziaczek.
— Za jakie dwie niedziele będzie mógł ruszyć za mną.
— Na wojaczkę! — oczy jej zaszkliły się dziwnie, ale głos miała spokojny.
— Jak Róg da, matko — odrzekł, sypiąc jej w dłoń kilkanaście dukatów. — Macie to na wszelaką przygodę, boć niewiadomo, kiedy powrócim doma...
— A po co mi, paniczu? Mało to mi już nadawał Kacper a panienka Dosia!
— Schowajcie. Gdzie to Józek i dziewczyny?
— Chłopak z drugimi powieźli pańskie zboże do spławu, a dziewczyny we dworze w pomoc panience Dosi, że to dzisiaj goście.
— Ale jakby się wam jaka bieda przygodziła, idźcie prosto do matki: nie opuści was. Przecież wasz Kacper towarzyszem mi a przyjacielem.
— O mój paniczu złocisty! — szepnęła, obejmując go za nogę, i zapłakała. — Dyć oddalibym paniczkowi ostatni dech za tylachna dobrości, za tylachna miłosierdzia nad narodem. I wszystkie zrobiłyby to samo, mój ty Jezusku najmilejszy! — wyznawała wśród tkliwych popłakiwań.
— Zostańcie z Bogiem! — rzucił, ruszając z miejsca tęgim kłusem, a wyminąwszy jeszcze karczmę nad rzeką i Żyda, kłaniającego się do ziemi, pojechał ku ciemnej obręczy lasów szeroką, wysadzaną drzewami, drogą.
Dzień się był wybrał cudnie słoneczny, ciepły, bezwietrzny, wymalowany jesiennemi farbami, pachnący zoraną ziemią i przewiędłem listowiem. Ścierniska, osnute pajęczyną, grały w słońcu jakoby dyamentowym opyłem, stogi zboża zdały się być z prawego złota. Po miedzach i chłopskich pólkach siedziały rzęsiste grusze w przyodziewach z przezłoconych amarantów, a zasię nad drogą kłoniły się białe brzozy o żółtych jak wosk pióropuszach, niegdzie rozpierał się dąb, niby z miedzi wykowany, czasem klon purpurowo-złoty, albo kępy tarnin pofarbowanych fijoletem owoców. W jesiennej krasie stał wszystek świat; lubość była w powietrzu, w cudności niewypowiedzianej drzew i w tem błękitnem, nizkiem niebie, zarzuconem lśniąco białemi chmurami. Kraj był obszerny, pagórkowaty i opłynięty modrawą mgiełką, że jeno słabo widniały ciemne plamy borów, jakieś wsie, wieże kościołów i folwarki w gąszczach żółknących drzew. Drogi leżały puste, jeno z rzadka zaskrzypiał gdzieś chłopski wózek, z rzadka też dojrzał na polach pługi, ciągnione przez rogate, siwe woły, lub stada krów na paśnikach, i cicho było, jako w tym bożym kościele, pełnym widomych cudów i łaskawego majestatu.
Sewer znał te strony od dzieciństwa i pamiętał je o każdej porze i w każdej przemianie: i w kożuchach śniegów, i w przepychu wiosen, i w żarach letnich, i w pluskach późnej jesieni — lecz dzisiaj dziwną żałością przejmowały go te lube zawsze aspekta, czegoś się wzdrygał i jakieś natrętne łzy same nabiegały do oczu, w serce wpierał się głuchy niepokój i żrące tęsknice. Więc coraz częściej popędzał konia: deresz rwał już, jakby na skrzydłach, aż mu grała wątroba i pokrywał się pianą.
Po dobrej godzinie takiej jazdy dostał się na lesiste wzgórze, skąd szeroka, sypana droga staczała się w rozległą dolinę, gdzie leżały stryjowskie Stoki. Ogromne stawy, obrzeżone rzędami smukłych topoli, powiązane kanałami, lśniły się na samem dnie, niby srebrzyste, polerowane tarcze, a za nimi wynosił się dwór piętrowy ze srogą basztą w szczycie, i leżały sady, budowle, orne pola i wsie rozległe.
Wiatr przyniósł gdzieś od pól granie trąbek i dalekie ujadanie psów.
— Zabawia się fuzyjką, jak zawsze — mruknął Sewer, zjeżdżając do wsi, rozłożonej nad stawami. Od jakiejś baby piorącej dowiedział się, jako cały dwór już od rana na polowaniu z naganką. Ruszył jednak do dworskiej bramy, decydując się zaczekać na stryja, lecz deresz zachrapał nagle i jął stawać dęba, gdyż na słupie siedział stary, rudy Miś i, dojrzawszy obcych, zamruczał groźnie. Dostał się w dziedziniec przez rozwalony parkan i podjechał pod dwór, nikt się jednak nie pokazał, tylko na przywitanie zgraja psów ruszyła na niego, zajadle docierając i skowycząc. Dopiero po długich nawoływaniach zjawił się jakiś oberwany chłopak.
— I nikogo niema w domu? — pytał Sewer, biegając oczyma po oknach.
— Ja ta nie wiem, przeciem nie od pokojów — burknął, podtrzymując konia.
Wszedł na szerokie drewniane schody, prowadzące jakby prosto na pierwsze piętro, dwór był bowiem postawiony na wysokich fundamentach spalonego niegdyś zamku i cały parter miał kamienne, potężne przypory, fortecznej grubości ściany i ciosem futrowane strzelnice; resztki głębokiej fosy jeszcze widniały pod murami. Dwór dawał pozór italskiej architektury, ale był niesłychanie opuszczony i zrujnowany. W sieni, wysokiej niby kościół i obwieszonej po pułap myśliwskiemi trofeami, na zabrzydzonych skórach wilczych i niedźwiedzich wylegiwały się całe sfory schorzałych i zdychających psów, po kątach zaś leżały stosy żelastwa i postronków, kupy sieci i zatrzasków na przeróżnego zwierza. W pokojach obszernych, bogatych w sprzęt starodawny i w pawimenty mozajkowe i gdzieniegdzie jeszcze wybitych strzępami arasów, cudnie wyrażających mitologiczne sceny, panował niesłychany brud; psy brały sobie legowiska na kanapach i krzesłach, obciągniętych przezłacaną, kordobańską skórą; miejscami odpadały sztukaterye i wiele wybitych szyb zaklejono papierem; leżały jakieś zakurzone fascykuły i poobdzierane księgi. Wszędzie zaś wisiało po ścianach dużo broni siecznej i palnej, siodeł ze wspaniałymi rzędami, czapraków, zardzewiałych misiurek i pancerzy.
Sewer, znający stryja abnegatem, niedbałym na własne wygody ni jaki siaki porządek, wałęsał się bez zdziwienia po pokojach, aż trafił do baszty, na kręcone, strome schody, wiodące na poddasze, z którego roztaczał się widok na całą okolicę. Baszta była okrągła i miała na każdem piętrze tylko po jednej komnacie, ale jakże się zdumiał, znajdując je wybielone, schludne i cale grzecznie urządzone i jakby zamieszkane. Wszak je zapamiętał jako skład rupieci o pogniłych podłogach i ścianach odartych do żywego kamienia, jako siedlisko sów, nietoperzów i strachów, o których chodziły gadki między czeladzią.
Wszedł żywo na poddasze i jeszcze rychlej się zatrzymał, bowiem naprzeciw podniosła się jakaś smukła, ruda jejmościanka z białym chartem przy nodze i, wpierając w niego niebieskie oczy, uśmiechnęła się życzliwie.
Zmieszany nieoczekiwaną siurpryzą, jął się żarliwie submitować.
Parsknęła wesołym śmiechem, rezolutnie zazierając mu z blizka w oczy.
— Waćpan mnie nie poznaje? — Głos jej zatargał wspomnieniem, lecz nie rozbudził.
— Dalibóg... nie mam honoru... — bąkał nie mogąc jej nalezć w pamięci.
— Ceśki waćpan nie poznaje? — wymówką zadrżał posmutniały głos.
— Znałem kiedyś waćpannę skrzatem tycim, a tu staje przed oczyma jakoby Dyana zjawiona, to jakżem miał poznać nieszczęsny! — ruszył górną modą.
— A waszmość się nie zmienił, tylko szrama przybyła nad okiem. To moja kwatera — dorzuciła, widząc jego rozbiegane oczy. — Stryjcio mi pozwolił, że to na dole nie sposób wytrzymać, a on niczego odmienić nie daje. Siadajże waszmość — pchnęła ku niemu zydel i sama zasiadła naprzeciw.
— Ceśka! Panna Cesia. Na psa urok, anibym imaginował takową przemianę — zdumiewał się, obzierając ją z żołnierską eksperyencyą.
Panna była urodna, śmiałego oka i rezolutnej mowy, a chociaż ubrana ladajako, w jakiś kamlotowy szary kubraczek i takąż jubkę, miała w sobie powagę, nakazującą uważanie. Nawet się nie zarumieniła pod jego spojrzeniami, siedziała spokojnie, tuląc do piersi biały łeb charcicy i oględnie odpowiadając. Bronzowa od słońca twarz, pełne czerwone wargi, brwi spięte nad cale foremnym nosem, strome piersi, ruchy prędkie i stanowcze, głos nizki o słodkich brzmieniach, dawały obraz zdrowia, siły, pogody i szczerości. Śmiała się cicho, a w modrych oczach, przysłoniętych ciemnemi rzęsami, taił się rozum.
Po dłuższej lustracyi wydała mu się jednak nazbyt rezolutna, pewna siebie i gminnych manier. Gdzie jej było do tych świetnych panien choćby z grodzieńskiej socyety!
— Ot, prosta dziewka z zaścianka, do tego ruda, jak wiewiórka — myślał, patrząc z pewną odrazą na jej głowę, oplecioną warkoczami jakby z litego, dukatowego złota.
— I nie boi się waćpanna sama jedna w tej baszcie?
— Na strachy mam nabitą krócicę — wskazała nad łóżko, na cały arsenał broni, batów i smyczy. — Próbował mi nasz kapelan zrobić psikusa i którejś nocy, przybrany w białą płachtę, brząkając łańcuchami, a z rozżarzonym węglem w zębach, wszedł tutaj. Wylękłam się zrazu, ale jak mnie porwała pasya, wygarnęłam z janczarki. Na szczęście chybiłam, chociaż i tak zleciał jegomość ze schodów i dwa tygodnie okładali go żywokostem.
— Kawalerska fantazya w waćpannie.
— Sierotam i sama nad sobą opiekę trzymać muszę — wyrzekła prosto.
Zeszli przed dom, gdzie ze szczytu schodów roztaczał się widok na stawy, wieś i wzgórza lesiste. Panna Cesia jęła z upodobaniem wspominać o różnych wspólnie uprawianych figlach w przeszłości, zwłaszcza o jakiejś scenie w apteczce, gdzie ich przydybała ciotka na lasowaniu kanarów. Przerwał jej żywo:
— Radbym się tam znalazł i teraz, bo mi kiszki grają srogiego marsza!
— Masz, dyable, kaftan, a mnie ani powstało w głowie! — stropiła się serdecznie i, porwawszy go za rękę, jak niegdyś, pobiegła na drugą stronę domu, do stołowego pokoju.
Siedziała tam pod oknem ciotka Markowska, stara, gruba i nieco głuchawa jejmość, trzymająca w Stokach niewieście rządy, lecz która głównie klepała pacierze, robiła pończochy i kładła pasyanse i kabałki.
Właśnie siedziała nad kartami, a powitawszy Sewera, jakby go nie widziała od wczoraj, zaczęła uroczyście wykładać:
— Dziewiątka czerwienna i król dzwonkowy i żołędna dziesiątka: amory de grubis, kawaler w drodze i nieszczęście. Raz, dwa, trzy! — kładła karty, dziobiąc je tłustym palcem. — Jakże się miewa twoja matka, wciąż cherla, jak owca? A to znowu co za siurpryzy? Król winny! Dama dzwonkowa w komitywie z pamfilem! Ho! ho! niżnik czerwienny w czułej dyspozycyi do damy żołędnej! Grzysi was tu niosą, uważajcie, znowu dziesiątka żołędna? Salwuj się, Ceśka, przy tobie brunet i czerwienna dziewiątka. Raz, dwa, trzy! Pieniądze i ważne nowiny! Kłótnia! — ciągnęła niepowstrzymanie, tak pochłonięta perypetyami kabały, że ani wiedziała, gdy Sewer, podjadłszy coś na prędce, wyniósł się z powrotem przed dom.
Panna Ceśka, podobając sobie w dyskursach, przyciskała go o sprawy publiczne.
Zbywał ją żartobliwemi słówkami aż się nasrożyła.
— Waszmość traktuje mnie, jak uprzykrzoną muchę.
— Rozumiałem, jako niewiastom ciekawsze nowiny o strojach i porządkach...
— W potrzebie zmacam kury i wydoję krowy, alem ciekawa i drugich materyi.
— Więc pytaj waćpanna, responsów nie poszczędzę.
Zczerwieniała się, jakby kto na nią ogniem rzucił, i odwróciła głowę.
— Byle się waćpanna zbyła dąsów, a powiem wszystko akuratnie.
— Waćpan sobie ze mną poczyna, jak ze smarkatą! — zerwała się już gniewna.
— Przepraszam majestat jejmość panny chorążanki.
Przeszyła go oczyma, niby srogim stychem, i, zagwizdawszy na psy, zbiegła z nimi w dziedziniec do niedźwiedzia, który zsunął się błyskawicznie ze słupa i, wspierając się łapami na jej ramionach, lizał ją po twarzy i szyi, obdarzany wzamian głaskaniem i kuksańcami.
— Zapalczywa cieciorka, gotowa w sprzeczce wziąć się nawet do obuszka — myślał, patrząc na jej karesy z niedźwiedziem, i roześmiał się z ojcowskich projektów.
Naraz gdzieś od wsi zagrały trąbki a nad stawami, w tumanach kurzawy, pokazała się myśliwska kawalkada, z wozem w cztery konie na przedzie, za nim galopowała cała kupa jeźdźców. Lecieli, niby burza, wpadli w bramę i wśród trąbień, trzaskania biczów i psiej wrzawy zatoczyli się pod dwór.
Sewer zeszedł na powitanie stryja, który wziął go w ramiona i, setnie wyściskawszy, podał swoim kumom, jak przezywał swoich nieodstępnych towarzyszów i rezydentów. Pierwszy pochwycił go w objęcia Domaradzki, chłop pod powałę, o żołnierskiej, zwięzłej kompleksyi, czasu Barskiej sławnego Malczewskiego prawa ręka i szczególny prześladowca Drewicza. Po nim przycisnął go do serca Trzciński, szlachcic siły niedźwiedziej, na które chadzał tylko z oszczepem, pierwszy rębacz w województwie Podlaskiem, zabijaka, kostera i warchoł; głowę miał całkiem łysą i poznaczoną plejzerami, niby pień rzeźniczy, wąsy jak wiechy i burakowy nos srodze obsypany brodawkami. Zasię potem wyciągnął do niego długie ręce Chmieliński, o księżej wygolonej twarzy, słodkiem spojrzeniu i tkliwem sercu, gdyż łacno popuszczał łzami, znany przytem jako okrutnik, nieporównany strzelec i dusikufel. Czwartym był Bogatko, mąż od grzesznych upałów przygarbiony, z twarzą, zarośniętą po oczy, szpakowatem, rozwichrzonem brodziszczem, i o pałąkowatych nogach. Na ostatku otworzył ramiona, jak wrota, Franciszkanin, wysoki a chudy niby szczapa, o zapadłym brzuchu, a rumianej, pełnej i lśniącej twarzy.
— Moje ty krocie! — wołał, obłapiając go serdecznie. — No patrzcież, jak się to nam chłopak wybrał! Jaki z niego żołnierzyk! A dajże jeszcze raz gęby!
I znowu poszedł z rąk do rąk, niby puhar przedniej małmazyi, że końca nie było czułościom, kochała go bowiem cała ta godna kompania. Sieroty to były, stare żołnierzyska i bezdomne nieszczęśniki, wyzute z fortun gorzkimi ewentami losów i ludzką niepoczciwością. Na szczęście naleźli przytulenie w Stokach, bo Zaręba kochał się w ludziach niezwyczajnych, a każdy z kumów pozostawał w jakowymś zatargu z prawem, na każdym ciążyły jakoweś kondemnatki a inwidya, każdy też miał eksperyencye w czemś szczególnem, czem rad się wywdzięczał za gościnę i opiekę. Domaradzki rozumiał się na koniach, jak nikt drugi; Trzciński był wyrocznią w materyach odwiecznych praktyk myśliwskich, więc jego dyrekcyą szło wszystko w polu i kniejach; Bogatko miał serce do ptactwa i takowy dar, że kiedy zaświegolił na srebrnej piszczałeczce, z którą się nigdy nie rozstawał, skrzydlata hołota szła mu do ręki, choćby nawet i drapieżniki; Chmieliński szwargotał po żydowsku i potrafił udać każdą personę z głosu i ruchów, znał się przytem expedite na winach i przyrządzaniu bigosów; zasię Franciszkanin był majster od rusznikarstwa i nietylko umiał naprawiać broń, lecz i sam odlał wiwatowe moździerze, potrafił też zamawiać kołtun i na gościec znajdował skuteczne medykamenta. Wprawdzie doletnie to już były dziady, kapelan najmłodszy, a już liczył sobie z górą kopę, ale wszyscy jeszcze krzepcy, gotowi w każdej porze do polowania i wypitki, a nawet, jak Bogatko, nie hamujący jeszcze grzesznych upałów, z czego nieraz płacz bywał po chałupach, i niejedna krowa z pańskiej obory szła na pocieszenie ukrzywdzonej cnoty. Zasię sam Onufry Zaręba, stryjeczny miecznika, sługiwał ongi wojskowo po cudzych krajach, potem w zmiennych kolejach Barskiej, stawał pod chorągwią Częstochowskiej, aż wreszcie, syt ran i wszelakich przygód, osiadł w Stokach, jakie mu przypadły w działach po matce, de domo Grodzickiej, kasztelance wieluńskiej. Człowiek już był leciwy, ósmy krzyżyk dźwigał na potężnych barach, lecz tyle miał jeszcze wigoru i fantazyi, że niktby mu nie policzył nad sześćdziesiąt; twarzy był suchej, orli dziób przypominającej, postaci ogromnej i muskularnej, głosu grzmiącego siwe wąsy i brodę postrzygał krótko gwoli ochędóstwu; nosił się w konfederatce czerwonej, aksamitnej, obłożonej siwym wyporkiem, zawsze w zielonej kurcie ze złotemi żeberkami, w takichże hajdawerach i jałowiczych, czarnych butach, przy prostej szabli w czarnej, żelaznej pochwie z oficyerskim feldcechem. Miał sławę dziwaka i pierwszego w kraju myśliwca, gdyż polował z kumami jak rok długi po swoich i cudzych ziemiach, z czego szły wieczne kłótnie z sąsiadami, pienia, zajazdy, przesypywanie kopców i porywanie psów myśliwskich. Że zaś o wszystkiem miał zdanie głośne i niepodległe, więc obawiano się jego prawdomówności. Nie żył też z nikim w okolicy i kompanii poza swoimi kumami nie szukał. Dla poddanych był dobry i łaskawy, byle jeno stawali na wezwanie do obław i zwierza nie płoszyli daremnie i strzegli piesków. Więc i aktualnie po przywitaniu Sewera, którego wielce miłował, zatroszczył się o jakiegoś ogara i jął grzmieć, aż szyby zabrzęczały.
— Pięćdziesiąt batów, jak się nie znajdzie! — obiecywał psiarczykowi. — Widziałeś się już z Ceśką? — zwrócił się do Sewera, prowadząc go na pokoje.
— Już się nawet zdążyła pogniewać na mnie!
— Możeś jej rzekł coś szpetnego?
— Nie pozwoli się ona zjeść w kaszy, czupurna do zastanowienia.
— I jedyna, powiadam ci do konia i strzelby, o zakład trafia w pamfila o czterdzieści kroków z pistoletu. Nie paskudzą jej głowy stroiki, gachy i romanse, jak drugim. I do rady ma nielada rozumek. Prawdziwy specyał!
Wprowadziwszy go do swego pokoju, gdzie również, jak w całym domu, panował nieład i pieski, nie brakowało ich nawet na łożu i wielkim stole, wyciągnął się na ławie, pokrytej niedźwiedzią skórą, zapalił lulkę i dalejże brać go na spytki a spowiadać. Sewer chętnie poddawał się indagacyi, niczego przed nim nie tając, zwłaszcza o insurekcyjnych zamierzeniach rozwodząc się obszernie, spodziewał się nakłonić go do sprawy. I nie doznał zawodu, gdyż stryj rozpromienił się, niby żagiew na wichurze, a po różnych pro i contra zdeklarował się uroczyście.
— Parol kawalerski, stawię się z kumami i czeladzią na placu! Choćby mi przyszło głową nałożyć — zerwał się rozanimowany — Boże jedyny, a ja zwątpiłem w Twoje miłosierdzie i mniemałem, jako już ostatnie terminy przyszły na Rzeczpospolitą i wszystko kaput! O Jezu krzyżowany i trzeciego dnia zmartwychwstający! — padł na kolana, modląc się w głos z taką żarliwoscią i uniesieniem, iż Sewerowi łzy się cisnęły ze wzruszenia.
— Na koń i hajda na psubratów! — naraz zakrzyczał, podnosząc się z klęczek. — Czekajcież, kobyle syny, my wam wypiszemy na łbach gwarancye i przyjacielstwa! Bierz moich chłopów co do jednego, zabierz, co tylko może się przygodzić. Jakby mi ubyło z kopę lat! Mam ja jakieś superaty ocalone z Barskiej — gruchnął obuszkiem w tarczę, wiszącą na ścianie; przeraźliwy szczęk przeszył powietrze i wpadł rękodajny.
— Pokażę ci coś szczególnego. Kostek, światła i ojca Albina do mnie.
Wnet się znalazła pochodnia i zaniepokojony Franciszkanin.
— Poszukamy jakiego gąsiorka na dzisiejsze rekolekcye.
— Od siwuchy na jutrznię aż do małmacyi na kompletę, wszystko narządzone.
— Lecz ad honores offertorium wypijemy czemś godniejszem.
— Kum Chmieliński najlepiejby zdeterminował, będzie mu markotno.
— Zachodzi okoliczność, jako musimy być samotrzeć — wyrzekł, prowadząc do piwnic. Wchodziło się do nich z wielkiej sieni, po stromych i ciemnych schodach. Pacholik, idąc przodem, przyświecał smolistą pochodnią. Podziemia zamkowe były obszerne. Pełne sklepionych komór, kazamat, nizkich izb prochowych i krętych przejść, tylko zrzadka oświetlonych smugami światła, sączącego się ze strzelnic. Właśnie byli stanęli przed żelaznemi drzwiami sklepu, w którym mieściły się wina gdy zjawiła się wielce zadyszana panna Cesia.
— Apage, satanas! — zakrzyczał mnich, zastępując drogę. — Nie pozwól waszmość.
— Wróć się, Ceśka, w tym sklepie nie może postać twoja noga.
— Jaboby wilka puścił między jagnięta! — dorzucił przerażony kapelan.
— Tylko zobaczę, mój stryjku, tylko powącham i pójdę sobie precz.
— Mówiłem ci nieraz, jako niewieście wapory przemieniają wina w kwas — przemówił stanowczo, iż odeszła zadąsana, oni zaś wsunęli się śpiesznie do loszku, zamykając za sobą drzwi na klucz. Sklep był długi, nizki, a podzielony dębowemi ścianami na pojedyncze komory. Każdej z nich konsystowała inna nacya napitków: Hungaria zwała się pierwsza, gdzie w antałach i baryłach czekały tęskliwie kresu wyzwolin wystałe tokaje, rzewnie sposobiące maślacze i owe kapki zdradliwe swoją żrałością; drugą przezywano Iberia, gdyż taiła w sobie upały słonecznych krain, słynne alikanty, muszkatele, małmazye i skarby dalekiego Cypru; Reipublicae nosiła imię najobszerniejsza, w której rezydowały w powinnym ordynku beczki miodów, nalewek i starych gorzałek; powietrze w niej tchnęło lubością syconą pszczelnym zapachem. Ostatnia zaś, nie nazywna lecz strzeżona podwójnemi bronami, stanowiła jakoby Sanctuarium, wybranem była miejscem, gdzie śniły same stężałe moce słońca, same rarytasy i najprzedniejsze kordyały, wina i miody zgoła już bez ceny a wydobywane w jeno rzadkie i szczególne okoliczności. Na dębowych stołach ciżbiły się brzuchate gąsiory w długiej kolei lat i doli jednakiej, jakoby zrosłe z sobą, grubym kożuchem siwej pleśni pajęczynami omatane i kurzem potrząśnięte. Na chropawych ścianach widniały tu i owdzie zastanawiające daty, wypisane smołą, niektóre sięgające czasów Sobieskiego. Stanęli w zbożnem skupieniu i czci przed tą najgodniejszą sędziwością. Zaręba długo medytował i długo się ważył, nim sięgnął po gąsior, trzymający z garniec, i rzekł:
— Ten mi się być wydaje wdzięcznego oblicza i cnotliwej treści. Anno Domini 1707, miód po kasztelanie Świrskim. Zanieś, Kostek, a wolniutko, nie zmąć i uważaj, bo basyłaki.
— Sam poniosę, co taki się rozumie! — wystąpił kapelan i, ująwszy gąsiorek rozmodlonemi rękami, poniósł go niby monstrancyę.
— A wracaj jegomość, to sobie jeszcze coś wybierzemy. Kostka tam zostaw.
I skoro ksiądz wrócił, zapalił stoczek i powiódł bocznym korytarzem.
— Ależ tam niema przejścia! — zauważył Sewer.
— Zobaczysz, jeno pilnie uważaj — ostrzegał i, gdy stanęli w końcu korytarza przed zamurowanem wyjściem do fosy zamkowej, odwrócił się od niego plecami, a odliczywszy z lewej ręki pięć głazów, z jakich były wymurowane ściany, podważył szósty przy spojeniu całą mocą ramion. Ojciec Albin pomógł skwapliwie; zgrzytnęły jakieś zardzewiałe żelaza i kamień ustąpił, niby drzwi, osłaniając głęboką, ocembrowaną okrąglakami studnię.
— W imię Ojca i Syna! toć jakby w bajce! — zdumiał się Sewer, bo, znając te podziemia od dzieciństwa, ani imaginował, że mogą kryć jakieś tajemnice.
— Zadziwisz się jeszcze bardziej! — szepnął stryj, zstępując w dół po żelaznej drabinie. Stanęli w nizkiej kazamacie o potężnych belkach i ścianach z łupanego, polnego kamienia; dwoje drzwi prowadziło do sporych komór; w pierwszej stały beczułki z prochem, kręgi ołowiu i wory skałek, a w obocznej, nieco większej, wisiały na ścianach pęki karabinów i szabel, zaś na drewnianych kobyłach stożyły się siodła i najprzeróżniejsze uprzęże.
— Było tych moderunków akuratnie na dwiestu pocztowych.
— I jest, sam przecież znosiłem — przytwierdził kapelan. — A co, ni jednej rdzawej plamki na karabinach: skąpałem juchy w roztopionym łoju, niby kołduny. Oglądaj, oglądaj, a nawet o zakład nie najdziesz.
— Zaiste, ciężko własnym oczom uwierzyć! — odparł Sewer, oglądając broń.
— Rzemienie na nic, zetlały do szczętu: szable stępione i bagnety, ale to fraszki: w jeden dzień można natoczyć i wypucować do lustra.
— Tyleśmy ocalili z Barskiej. Jest jeszcze niecoś sreber połamanych. — Otworzył ciężki sepet opasany srodze mosiężnemi sztabami. Leżała w nim kupa srebrnego łomu, resztki zastaw, monstrancyi, krzyżów i różnych sprzętów kościelnych.
— Wydarte tej wściekłej bestyi Drewiczowi, łupieżcy kościołów. Bierz ją na ekspensa sprawy, przygodzi się i ta drobina. Chciałem to kiedyś ofiarować do Częstochowy, ale jegomość się sprzeciwił.
— Właśnie Matka Boska lubuje sobie w złocie i srebrze, pewnie się z tem przed kimś wyznała! Ale dla przezpieczności dobrze przewozić takie łomy w beczkach ze smołą. Gorzałką się potem odmyje.
— Przyślę Kacpra, już on wymyśli najlepszy sposób.
— Broń trzeba opatrzyć i wychędożyć. Zali to pilne?
— Prawda, ojciec nic nie wie. — Tu opowiedział Zaręba w krótkości, czego się był nasłuchał od Sewera, i zakonkludował: — Więc skoro wybije godzina, to i my, kumciu, ruszamy na te potrzeby!
— Waszmości pora myśleć ale o zbawieniu duszy. Osiemdziesiątka na karku, gościec w gnatach, a w głowie jeszcze fiu, fiu, Boże się zmiłuj!
— Widzę, jegomości żal ciepłego przypiecka, pierzyny i Kundzi, he, he!
— Nie obrażaj waszmość cnotliwych uszu! — żachnął się, wielce urażony.
— Przechodzi imaginacyę, jak się kłania w pas kulom nasz ojciec, jakby do każdej zanosił suplikę — żartował Zaręba, lecz mnich nie dał się wyprowadzić z powinnej powściągliwości, a gdy wrócili na górę, jął Sewera wypytywać. Pokazało się przytem, jako był zgorzej oświecony w materyach krajowych, czuły na niedolę ojczyzny i dalej patrzący.
— Póki chłopstwo w niewoli — mówił zapalczywie — póty nie podniesie się dobrowolnie na obronę ojczyzny, a bez niego nie poradzicie nieprzyjaciołom.
— Co wiedział to i powiedział! — obruszył się stryj i rozpoczęła się gorąca sprzeczka, obaj bowiem byli krewkiej natury.
Sewer przymuszał się do cierpliwego milczenia, by nie zdradzić swoich systematów myślenia przed stryjem, który, ku jego zdumieniu, okazowywał się być zaciekłym defensorem wszelakich przywilejów i ani chciał słyszeć o reformach, zwłaszcza zaś odmianie poddaństwa.
— Zakładam veto — pasyonował się grzmiąco. — A ktoby się ważył bałamucenia moich chłopów jakowemiś »prawami człowieka« i uniwersałami o wolnościach, temu każę wrzepić sto batów, chociażby się pokazał nawet jaśnie wielmożnym, i w postronkach odeślę go do grodu.
— Tu go swędzi! Przemówiły szlacheckie warchoły. Za nic im ludzkość i dobro powszechności. Niech przepada ojczyzna, byle moje privilegia ocalały! — ciął kąśliwie Franciszkanin.
— Szabas, mój ty sawancie! — przerwał mu gniewnie. — Nie smok ci jestem, pastwiący się nad niewinnymi barankami, więc admonicyi do serca nie biorę, a na twoją jakobińską wiarę za starym — i wyszedł.
— Choruje na szlachecką puchlinę, jak wszyscy! — szepnął za nim.
— Podobno jednak swoich chłopów osadza na prawie czynszowem...
— Gotów to uczynić choćby na złość twojemu ojcu, bo pan miecznik wolałby dyabłu bić pokłony, niżeli w chłopie uznać bliźniego. A nie pierwszy to, wraz z podkomorzym Dłuskim, protestował przeciw ustawie 3-go Maja!
— Ale akcesu do Targowicy nie zgłosił! — podniósł głos w obronie ojca.
— I na zjazd generalności do Brześcia nie pojechał, prawda. Nie uwielbia on aliantów, nie. Jakoś pod koniec czerwca Chruszczew z Liwa przysłał mu inwitacyę na bal. Miecznik wręcz odmówił, nie bacząc, że generał mógł mu za taki respons postawić na konsystencie kozaków. Nie dał się znęcić, ni zastrachać. A bal był głośny na województwo i zjechała się na niego cała ziemia Liwska, Drohicka i Chełmska, wiele też znacznych person z Lubelskiego. Rozpoczęto od reprezentacyi komedyi w ruskim języku; poczem generał Chruszczew otworzył tańce z panią Ossolińską, starościną drohicką. Kolacyę podano w ogrodzie pod namiotami, przygrywała kapela dętych instrumentów. Później nastąpiły promenady przy fajerwerkach i wdzięcznych odgłosach wokalnych, a ku powszechnej kontentacyi zabłysnął iluminacyą »Temple d’amitié«, pływający na kanale. Zasię na zakończenie jegry i grynadyery i kozacy cieszyli socyetę swoimi tańcami i śpiewaniem...
— Zaiste czułej przyjaźni obraz doskonały. Musiała być jakaś okazya?
— Generał Chruszczew zakomunikował publicznie chełmskiej szlachcie najmiłościwszy respons Imperatorowej na ich najoddańszą suplikę... Więc też przyczyna radości a wiwatowań była solenna. Rzęsiste salwy karabinów wraz z brzękiem pucharów dzwoniły do świtania...
— Szczera krotochwila! Nie zna jegomość nazwisk suplikantów?
— Jakże mógłbym przepomnieć tak godnych imion! Zachwyciłem też nieco tenoru owej supliki, w której szlachta ziemi Chełmskiej i powiatu Krasnostawskiego »udaje się do Waszej Imperatorskiej Mości, aby przez wielkość swoją, całemu światu jawnie znaną, potężnej swojej udzieliła protekcyi, abyśmy, jeśliby nam koniecznie od ciała Rzeczypospolitej odpadać przyszło, pod słodkim W. Im. Mości panowaniem swobód wraz z innemi nowozajętemi używać mogli«. Tyle zapamiętałem. Jakże ci się widzi? Suplika pięknie ułożona. Sam biskup Skarszewski ją wykoncypował, a to głowa nie od parady.
Sewera wzburzyło opowiadanie, lecz tylko rzekł cicho i prędko:
— Niech mi ojciec zakonotuje nazwiska suplikantów; przy okoliczności trzeba będzie obmyślić dla nich jakąś godną nagrodę.
— Warci choćby łamania kołem — wybuchnął gwałtownie. — Ale któż im wzbroni? Zali nie władni panowie i dziedzice tej Rzeczypospolitej? Zali jest u nas prawo na takie procedery i sąd sprawiedliwy!
— Sprawy to już nie sądu, a jeno słusznej kary!
— Święte słowa! Dajże ten srogi topór na przedajne zdrajce, daj wyrychle, póki jeszcze pora ratowania nie minęła! Modlę się o niego, jako o zbawienie, czekam z utęsknieniem, jak nie czekają Żydzi Mesyasza!
— Z ojca widzę jakobin cale zdeterminowany! — zauważył mimowoli.
— A niechże mnie Bóg broni! — protestował zmieszany i jakby wystraszony. — Mam jeno serce czułe na niedolę ojczyzny. Znasz mnie, jakom ordynaryjny simplex i gdzie mi tam do rozumienia górnych systematów i cenzurowania cudzych postępków. Gorącość przyrodzona uwodzi człowieka i ten paskudny jęzor! — submitował się, wykręcał i kajał z awersyi do zdrajców i szlacheckiego nierządu. Sewer, nie mogąc pojąć tak nagłej odmiany sentymentów, przyparł go otwartemi pytaniami, lecz mnich, jakby ich nie rozumiejąc, zaczął prędko mówić.
— Zbliża się nasza hora canonica, mamy dzisiaj rekolekcye, muszę cię zostawić, kumy już czekają na mnie. Bądżże mi zdrów, mój chłopcze. A może zostałbyś do jutra, co? Moglibyśmy o tem i owem pogwarzyć.
— Muszę zaraz wracać. Toć jutro rano ruszam do Warszawy.
— Szkoda! — i uściskawszy go czule, szepnął już od proga: — Broń wyrychtuję w parę dni, a może się zdarzyć, że sam ci ją odstawię do Warszawy! — Uśmiechnął się jakoś zagadkowo i śpiesznie poleciał.
Sewer też chciał pożegnać stryja, gdyż zmierzch już opadał i pora mu było wracać do domu, ale nigdzie go nie znalazł, pokoje stały puste, tylko w jadalni, zasypanej ostatniemi zorzami zachodu, jakby dogasającem zarzewiem, siedziała pod oknem ciotka Markowska, zabawiając się w dalszym ciągu kartami, a na pytania o stryja odburknęła, nie podnosząc oczu:
— Musi być w baszcie na rekolekcyach. Stary grzesznik, nabroił a teraz strach kąsa po piętach! Raz... dwa... trzy... Będziesz jadł hreczane kluski z kwaśnem mlekiem na kolacyę? Czy cię grzysi przynieśli, znowu ten utrapiony niżnik żołędny! Ceśka! — huknęła grzmiąco. — Pewnie na majdanie przy koniach! Żeby już raz kto okiełznał tego latawca! Matko Kodeńska! Trzy pamfile! Wychodzi! Uważaj! Pasyans wychodzi! Raz... dwa...
Ale już Sewera nie było: leciał na majdan, gdzie Ceśka, z długim biczem w ręku, egzercyrowała cudnego kasztana, biegającego na linie. Panna była zgorączkowana, z włosem rozwichrzonym i toczyła jarzącemi oczyma za ogierem; bat trzaskał raz po raz i rozlegała się krótka, mocna komenda:
— Rysią... rysią... tak, doskonale! Spokojnie, żbiku jeden, równo!...
— Grzeczny koń! zdałby się pod wierzch! Coś niepotrzebnie drga zadem.
— Racya fizyka, Kaśka butów nie ma! Gracz cwałem! cwałem!
Ogier wyciągnął się, nogi zebrał i z miejsca jął sadzić potężne szczupaki.
— Ścigły jucha, niby jeleń! Ależ waćpanna gra na nim, no, no, powinszować.
Spromieniła się rozradowaniem i krzyknęła:
— Gracz! Sam tu! Alt!
Ogier skręcił z miejsca i stanął przed nią, jak wryty.
— Ależ zna mores! — chwalił szczerze i z podziwem nie małym.
— Niechby nie posłuchał! — ściągnęła groźne brwi, klepiąc Gracza po nozdrzach i głowie, czem rozswawolony jął stawać dęba, tańczyć na zadzie i spróbował wesprzeć się przedniemi nogami na jej ramionach, jak to miał we zwyczaju za źrebięcych czasów. Nie ulękła się takowych karesów i, puszczając go z liny, świsnęła przeciągle. Ogier poniósł się po majdanie, niby wicher, a za nim pogoniła cała sfora psów.
— Wspaniały! Żeby go jeszcze przyuczyć do strzelania...
— Można mu strzelać pomiędzy uszami, ani drgnie! — zawołała z dumą.
— Zaiste, lecz waćpanna mi patrzy na jakowąś prawą Amazonkę!
— A waszmość odsyłał mnie do kądzieli — przycięła z uśmieszkiem.
— Szczerze suplikuję o zapomnienie, a na zgodę przeda mi waćpanna konia.
— Gracz nie na przedanie. Już wojewoda Walewski chciał ze mną facyendować na parę izabelowatych cugantów, ale nie głupiam. Mam jeszcze czwórkę gniadych, jednolatków, może waćpan obaczy...
Wymówił się brakiem czasu, prosząc ją o zaprowadzenie do stryja.
— Nie obaczysz się z nim waszmość jak rano, rekolekcye się już zaczęły.
Jął pytać, co znaczą owe rekolekcye, lecz na odpowiedź zaprowadziła go do fosy, pod zakratowane okienko w baszcie. Skwapliwie zajrzał do wnętrza — izba była sklepiona i mająca pozór dość płaskiej miski, wywróconej do góry dnem, na nagich czerwonych ścianach paliły się grube gromnice, osadzone w żelaznych wilkach. Na środku przy długim, biało pokrytym stole, zastawionym kandelabrami pełnymi świec jarzących, siedziała cała kompania.
— Cóż to za szabas odprawują? — wyrzekł zdumiony.
— Oho, znowu będą dzisiaj w robocie rzemienie! — wskazała na pęk jadowitych dyscyplin, wiszących na ścianie. — Cicho-no waszmość.
Bowiem ojciec Albin, siedzący w końcu stołu, w komży, w rogowych okularach na nosie i z kancyonałem przed sobą, zaintonował był właśnie grobowym głosem jakiś hymn ponury. Stryj wespół z kumami uroczyście mu zawtórowali. Śpiew brzmiał posępnie i głosy huczały, jak dalekie, daremne wołania rozpaczy — jakby z głębin otchłani dobywały się błagalne krzyki potępionych.
— Więc się nawet biczują? — wstrząsnął nim lodowaty dreszcz zgrozy.
— Jak stryjowi przyjdzie fantazya, to nie żałuje siebie ani drugich. Kumowie tego nie wenerują, a szczególniej kapelan, nie waży się jednak protestować. Potem muszę smarować boki pochłastane, jak zrazy...
— Dzięki Bogu, że chociaż waćpannę oszczędza!
Jakiś cień przesunął się po jej twarzy i w oczach błysnęła trwoga.
— Chodźmy. Zasię w posty i suche dni przywdziewają włosiennice.
— Na jakąż intencyę te umartwienia, czy za jakie przewiny?
— Imaginuję, jako na intencyę utrapionej ojczyzny.
Tak dziwacznem mu się wydało, że uśmiechnął się bezwiednie.
— Waszmość się nie śmiej, bo to nie warszawska krotochwila!
Długo się submitował, nim uwierzyła i rzekła porywczo:
— Bo teraz w Polsce moda, że jaki siaki skurczybyk, co to liznął zagranicy i frak przywdział, ma zaraz w pogardzie i śmiechu wszystko, co ojczyste! — Ja-bym takiego nauczyła gwizdać po kościele! Psami-bym go wyszczuła! — buchnęła zapalczywie, aż się twarz oblała farbą oburzenia, niby krokoszem, i oczy strzeliły snopami błyskawic.
— Nieprzespiecznie zadzierać z waćpanną — zauważył.
— A pewnie, bo swojego nie daruję i oddam z nawiązką! — odparła chełpliwie.
Jął wołać na pachołka, żeby mu podawał konia.
— Przed kolacyą waszmość nie pojedzie! — zdeterminowała buńczucznie.
— Nie bardzo łasym na hreczane kluski z kwaśnem mlekiem, jakie mi obiecywała ciotka — wtrącił żartobliwie, zabawiając się jej pomieszaniem, gdyż nie wiedziała co odrzec, on zaś pospieszył wyjaśnić, jako musi jechać.
— Żeby prosiła Terenia lub Iza, toby waćpan pozostał! — rzuciła obcesowo, lecz dojrzawszy jego nieukontentowanie, szepnęła srodze zasromana:
— Masz, babo, redutę! znowu strzeliłam jakiegoś bąka! To przez waćpana!
— To pozwólże mi ślicznych rączek i na pożegnanie daruj przewiny.
Podała je nie bez wzruszenia, potem rzekła cichutko i dziwnie słodko:
— Odprowadzę waćpana do bramy!
Pachołek wiódł za niemi konia. Mrok już gęstniał i z minuty na minutę stawało się ciemniej i miało się jakby na deszcz, bowiem niebo przybierało modrawą barwę, na świecie uczyniła się cichość i dymy snuły się nizko pomiędzy drzewami.
— Mam prośbę — zaczęła lękliwie — weź waszmość Gracza!
Naturalnie daru nie przyjął i serdecznie za niego dziękował.
— Koń mocny i ścigły... wyniesie z każdej przygody... zna wojskowy egzercyrunek, można puścić lejce i nie wysunie się z szeregu ani na jedną piędź! — molestowała uparcie. — Weź go waszmość!
Ale gdy pomimo nalegań odmówił przyjęcia, zagroziła mu żartobliwie:
— Bo spuszczę Misia i niech waścinemu koniowi wypuści flaki...
— Pociągnę waćpannę przed trybunał o nastawanie na moje życie, a to pachnie wieżą. Prawo bowiem nie rozróżnia płci nadobnej.
— Co mi tam prawo! Gorzej, iż waszmość sparty, jak kozieł! Ale nie miła księdzu ofiara, chodź, cielę, do domu — zaśmiała się wymuszenie.
— Ceśka! Ceśka! — zagrzmiało naraz niedalekie wołanie ciotki.
— Ma się na deszcz i baranki powinny pod strzechę! Jakowyś casus mógłby...
— Nie boję się wilka, choćby było kilka! Na przygodę mam w kieszeni krucicę! — Jedźże waszmość z Bogiem! — rzuciła szorstko, jakby przełzawionym głosem.
Chciał jeszcze coś rzec, lecz koń spłoszony mruczeniem niedźwiedzia, skoczył w bok i poniósł nad stawy, więc go już nie powstrzymując, pojechał.
Dom zastał rzęsiście oświetlony, brzmiała hucznie kapela i w sieniach była zebrana cała liberya.
— Ogarnę się tylko i zaraz przyjdę na pokoje — powiedział staremu Filipowi.
— Nie potrzeba, na pokojach niema nikogo.
— A starostwo i porucznik Rymkiewicz?
— Odjechali zaraz po podwieczorku, ale pan miecznik kazał sobie przygrywać.
— Deklarowali się snadź?
— Juści, Marynia płacze gdzieś po kątach, pan miecznik przemówił się z panią, że poszła do łóżka, wszyscy się też pochowali po dziurach, jak myszy. Niechno Sewerek uważa, bo pan dziwnie srogi, nikomu nie daje przystępu.
— Nie pytał się o mnie?
— Pytał i kazał Sewerkowi przyjść do siebie! Ale, kolacyę jejmościanka nagotowała w pokoju Sewerka. Na dobitkę kucharz się spił...
Nie słuchając dalszych relacyi, poszedł na salę, zalaną jarzącem światłem licznych pająków; kapela, pod wodzą Trzaski, wygrywała jakoweś czułe arye i opery, zaś miecznik, przybrany w paradny, czerwony kontusz spacerował sam jeden w ogromnej sali, po lśniących pawimentach. Zdał się być wielce zadumanym, tylko niekiedy podkręcał wąsy, przygładzał siwego czuba, to odrzucał wyloty i, kładąc rękę na głowni karabeli, posuwał się uroczyście, jakby na czyjeś wyczekiwane spotkanie.
Sewer czekał z godzinę i, nie ważąc się przerwać zamyśleń rodzica, ruszył w głąb domu, ale matka była w łóżku, Marynię wzięły do siebie rezydentki, ciotka Misia już spała i cały dom stał pusty i ciemny. Zajrzał więc jeszcze do Kacpra, wydał jakieś polecenia Maciusiowi, a zjadłszy kolacyę, znowu powrócił na salę. Miecznik jeszcze promenował, chociaż świece dopalały się i gasły jedna po drugiej, a muzykantom wypadały z rąk instrumenty ze znużenia; grali jednak wciąż, ekscytowani szturchańcami Trzaski i grozą kijów.
— Czekałem na ciebie — odezwał się naraz miecznik, kierując się do swojego pokoju. Kazał mu głośno czytać gazety, świeżo otrzymane z poczty. Nie spytał o brata ni o Ceśkę, nie rzekł też ani słowa o Prażmowskich, a jeno, zapaliwszy fajkę, usiadł w fotelu i słuchał bacznie, zasię kiedy Sewer przeczytał »Korespondenta« wraz z dodatkiem, rzekł mu lapidarnie:
— Ruszaj spać! — i nie podawszy mu nawet ręki do pocałowania, jął półgłosem czytać tęż samą gazetę od początku.
Odszedł na palcach i natychmiast rzucił się na łóżko, ale nie prędko zasnął. Przyszły mu bowiem do głowy przeróżne rozważania i wspominki, a w końcu niby ćwiek, jęło mu wiercić w mózgu pytanie: zali też jeszcze powróci pod ten dach rodzinny? I tkliwa żałość targnęła mu sercem, że, kryjąc twarz w poduszce, oddał się łzawym medytacyom.
Deszcz się rozpadał na dobre; strugi wody z bełkotliwym szmerem spływały po szybach, zegary głucho wybijały godziny, przechodzące zwolna i niepowrotnie, niby obłędne wędrowce. Sewer wciąż leżał z otwartemi oczyma i oblegany przez coraz żywsze udręki, szarpał się w szponach jakichś obaw, przeczuć i niepokojów. Wreszcie, nie mogąc zasnąć ni dać sobie rady, ubrał się i poszedł zbudzić swoich ludzi, żeby już szykowali do wyjazdu. Zatrzymał się nagle w przedsionku, gdyż w ojcowskiej komnacie paliło się jeszcze światło, przez uchylone drzwi zobaczył ojca, jak go był zostawił z wieczora, siedzącym przy stole, z lulką w zębach i gazetą w ręku.
Wahał się, jak przejść do drzwi niezauważony przez niego, i posłyszał:
— To i ty nie śpisz?
— Szedłem budzić ludzi, bo nim ochędożą konie i wyrychtują, to i słońce wzejdzie, ale czemu ojciec dobrodziej wystawuje swoje zdrowie na szwank?
— Deliberowałem nad ważnemi materyami, no i tak mi zeszło. Pada deszcz?
— A siąpie uprzykrzenie, jakby na złość. Konie mi się zdrożą po błocie.
— Wiesz ty, jako konfederacya Targowicka rozwiązana? — zagadnął radośnie.
— Że zabiegali o to w Grodnie, wiedziałem. — Nie ucieszyła go ta nowina.
— Wydrukowano o tej odmianie w »Korespondencie« z dnia 24 września, któregoś jeszcze nie czytał, jako in 15 tegoż miesiąca Sejm uchwalił: Konfederacyę Targowicką rozwiązać i wszystkie jej jurysdykcye od 1 października za ustałe deklarować. Akty polecono złożyć w Metrykach. Sanctitom uchwała egzekucyi dopuszcza, ale Sejmowi teraźniejszemu i następnym moc odmiany lub uchylenia takowych, któreby odmienieniu podlegały, albo zaskarżone były, dozwala. Ważne to postanowienie!
— Fortuna Kossakowskich doznała ciężkiego uszczerbku. Sievers tryumfuje, ale za jedno i za drugie zapłaci Rzeczpospolita!
— Więc za nic ważysz koniec panowania Trifolium?
— Bo i cóż, że Szczęsny Potocki, syt hańby, dokona gdzieś na barłogu nikczemnego żywota, że Branicki, spity judaszowem złotem, odda plugawą duszę dyabłu, zasię Rzewuskiego późne wieki wspomną, jak dopust Boży, kiedy w superacie po tych wielmożach pozostają w kraju obce hordy, sprowadzone przez nich, wspaniałomyślna protekcya Imperatorowej i Król pruski, gospodarzący w Wielkopolsce.
— Nie w takich terminach bywała Rzeczpospolita, więc i teraz jakoś to będzie.
— Jakoś to będzie! — powtórzył, ziewając skrycie, i słuchał dalej z powinnem uważaniem ojcowskich dowodzeń. Bóg, wiara, kościół, złota wolność, liberum veto i, jako jedyne remedium na wrogów, pospolite ruszenie to było jego niezłomne credo. Podawał je jako katechizm i niby w katechizm wierzyć nakazywał. Sewer nie przeciwił się niczemu ani jednem słowem, bo nie pragnął kłótni, a przytem chciało mu się już spać.
— No a jakże ci się wydała Ceśka? — spytał wręcz, przeskakując z polityki.
— Panna godna uwielbienia, konie ujeżdża expedite! — zaczął ją wychwalać.
— A co nie mówiłem jaka to perła? — przerwał mu, a sapiąc z kontentacyi.
— I mogłaby egzercyrować konie choćby dla całej kawaleryi! — drwił i z wymuszonym zapałem opowiadał o jej Graczu, drygancie prima, i o jego pląsach i uczonych korwetach.
— Co tu długo delibrować! Weź abszyt i żeń się z nią. Puszczę ci tanio klucz kamiński. Chcesz, to choćby jutro pojadę z deklaracyą...
— Muszę jeszcze rozważyć różne okoliczności — pocałował go w rękę — nim ojca dobrodzieja uproszę o deklaracyę. Czasy też niespokojne. A nuż Rzeczpospolita będzie zniewolona wypraszać za próg swoich opiekunów i protektorów! Byłoby ciężko odrywać się od żony. Przyznaję, jako panna godna i jakby dla mnie wybrana, tylko że to młódka jeszcze i nic mi nie wiadomo o jej dyspozycyi serca. A nie pora mi na akuratne konkury, kiedy mnie wzywa mój generał — wykręcał się na wszystkie sposoby.
— A tymczasem pannę ci sprzątną — burknął rozdrażniony oporem.
— Tyle jeszcze drugich w Polsce! — uśmiechnął się wesoło.
— Głupi, któren okazyi nie chwyta i za wiatrem goni, głupi! — wyrzekł gniewnie, odwracając się plecami do syna.
Sewer postał czas jakiś i, nie doczekawszy się więcej ojcowskich słów, wrócił do swojej stancyi, i jak stał, w ubraniu padł na posłanie i zaraz zasnął.
Już był jasny dzień, kiedy go rozbudziła ciotka Bisia. Stała nad nim jakaś zrozpaczona, załamująca ręce i srodze rozlamentowana.
— Co się stało? — ledwie uniósł z poduszki senną jeszcze głowę.
— Nieszczęście! — zajęczała tragicznie — Sodoma i Gomora! Wiedziałam, że się to musi źle skończyć, przekładałam, a teraz co? Już tam miecznik sądy odprawuje i każe go zatłuc kijami! O Boże miłosierny, Boże!
— Mówże ciotka wyraźnie: nad kim sądy? kogo zatłuką? — niecierpliwił się.
— A tego farmazona, żeby Boga przy skonaniu nie oglądał, twojego Kacperka...
— Kacpra! — skoczył na równe nogi, szablę przypasał, krucicę wsunął w kieszeń hajdawerów i, niby burza, stoczył się po schodach i leciał pustymi pokojami. Wpadł do sieni, gdzie się rozlegały krzyki, i jakby skamieniał na progu.
Na środku szamotał się z parobkami Kacper; bandaże na głowie miał przekrwawione, krew na posiniaczonej twarzy, krew na strzępach odzienia, oczy napłynięte rozpaczą i głos schrypnięty daremnym wysiłkiem.
— Ja żołnierz jestem... wolny jestem! Puśćcie mnie! — bełkotał wpółprzytomnie.
— Milczeć, gnojku. Ja ci pokażę twoją wolność! — huczał miecznik w najwyższej pasyi, wygrażając mu obuszkiem. — Ty chamie, chciało ci się amorów. Czekajże, psie sparszały, zaraz ci kije wypędzą upały i nauczą moresu.
— Ojcze — szepnął błagalnie Sewer — pozwól mi parę słów powiedzieć.
— Sam go zdybałem na amorach z Dosią. Rozumiesz? Śmiał oczy podnieść na szlacheckie dziecko! Mógłżeś to sobie wyimaginować — wrzeszczał, dotknięty śmiertelnie w pysze. — Dla przykładu trzeba strasznego pokarania! Jejmościanka weźmie na kobiercu, co się jej słusznie należy, i pójdzie do klasztoru, temu zaś śmierdzącemu gaszkowi miłoście wytrzęsą kije.
— Ojcze, błagam za nim! Chory i przytem należy do hetmańskiej jurysdykcyi...
— To mój rab i moja rzecz, mam prawo postąpić z nim, jak uważam. Nie wtrącaj się do moich spraw. Już mi tu o nim składali relacye; farmazon to i ukryty jakobin. Z parobkami po nocach się zmawiał, do buntów przeciwko panom ich dysponował! Z księży sobie nic nie robił! Sto bizunów dać temu łajdusowi! Bić, co się zmieści! — krzyczał w paroksyzmie wściekłości.
— To wszystko kłamane! Oszczędź mu hańby, błagam cię na kolanach! — i w przystępie trwogi śmiertelnej rzucił mu się do nóg, błagając za towarzyszem.
— To mój przyjaciel. Wziął wolność za rany, poniesione w obronie ojczyzny! Sam książę obiecał mu indygenat. Bajędy zawistnych te jego przewiny. I za cóż chcesz go karać? Kochają się, zostanie oficyerem i pojmie ją. Wiedziałem o tem i sam obiecywałem wstawić się za nim do ojca. Odpuść mu! Będą cię błogosławili całe życie! — wołał rozpaczliwie, całując go po rękach i nogach, a wraz z nim podnosiły łzawe supliki matka, ciotka i cały fraucymer, tylko jedna Marynia stała z boku nieporuszona z groźnie ściągniętemi brwiami, lecz miecznik nie dał się zmiękczyć i powiedział:
— Rzekłem i dostanie sto bizunów! Nuże tam, chłopy!
Sewer porwał się z ziemi, a już pijany szalonym gniewem krzyknął:
— Któren go tknie, ze mną weźmie sprawę!
Chłopi cofnęli się trwożnie, ale miecznik wyrwał się naprzód i, wpierając w syna oczy srogością jarzące, zasyczał:
— Ty śmiesz przeciwko mnie?
— Moją powinnością bronić honoru żołnierzy Rzeczypospolitej.
— I ty śmiesz!... — powtarzał coraz ciszej, gorączkowo ściskając w garści obuszek, i ruszył ku niemu z tak straszliwie zmienioną twarzą, że wszystkie serca zamarły z przerażenia, Sewera zaś przejął lodowaty dreszcz zgrozy i lęku, przymknął oczy jakby w oczekiwaniu śmiertelnego ciosu... Miecznik się jednak nagle powstrzymał jakimś nadludzkim wysiłkiem, obuszek gruchnął o ziemię, aż się rozleciał w kawałki, i rzekł ponuro:
— Precz z mojego domu! Mości Brzozowski, spełnić, com nakazał. — I wyszedł.
— Brać go, chamy! — rzucił się z wrzaskiem do Kacpra Brzozowski.
— Wara, bo łby polecą! — odkrzyknął Sewer. Błysnęła jadowicie szabla i padła komenda: — Do mnie, żołnierze! Zasłonić i rejterować do wozów!
Maciuś z Pietrkiem skoczyli z wydobytemi szablami bronić boków kamrata, Sewer osłaniał go z przodu i jęli się cofać na ganek.
Brzozowski osłupiał, parobkom też ręce opadły i ani komu postało w głowie, żeby ich gonić i łapać, tylko kobiety uderzyły w żałosne lamenta.
Tamci zaś zrejterowali na majdan i w parę pacierzy już byli gotowi do wyruszenia. Obmyty i opatrzony Kacper leżał na wozie pod płócienną budą, gdyż Sewer zabierał go z sobą, nie chcąc pozostawiać na pastwę ojcowskich gniewów, i rozkazawszy wyjechać za bramę, na drogę, broni z rąk nie wypuszczać i zaczekać na siebie, poleciał pożegnać się z rodziną.
Ale wszystkie drzwi w całym dworze zastał pozamykane na głucho, nawet okna były przysłonięte i ni żywej duszy w obejściu...
Postał chwilę na ganku i, nasyciwszy duszę gorzkiem rozmyślaniem, ucałował próg rodzinny i odjechał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.