Nil desperandum/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Nil desperandum
Pochodzenie Rok 1794
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1916
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Pora była wybrana, przedwieczorna, na krawędzi południa i zmierzchów, kiedy to w nagrzany, słoneczny dzień wrześniowy nastaje w całem przyrodzeniu słodka cichość, przejęta zapachem więdnących kwiatów; kiedy na polach, osnutych pajęczą przędzą babiego lata, rozdrgają się kapele koników polnych, z pastwisk podnoszą się niekiedy tęskliwe porykiwania stad, a w przemglonem powietrzu, pod nizkiem niebem, zarzuconem białemi chmurami, przeciągają klucze żórawi, że jeno ich klangor przejmujący dolata, jakoby żałosnych pożegnań pogłosy; kiedy lubość aury kojące wlewa balsamy w serca człowiecze i nawet pyszne przygina w dziękczynnem zachwyceniu przed szczodrobliwością Natury.
W taką właśnie porę, na Krakuszowickim kopcu, trzymającym podobieństwo runtowej michy, wywróconej dnem do góry, pod którym, jak głosiły podania, miał leżeć syn Krakusa, zabity przez brata, w cieniu prawiecznego dębu i lip rozłożystych, buchających w niebo potwornymi konarami, siedział mąż o latach trudnych do rozpoznania, gdyż kompleksyi był młodzieńczej, ruchów żywych i ciemnego włosa, spływającego w puklach naturalnych aż na kołnierz tabaczkowego surduta, lecz w suchej twarzy widniały brózdy lat i cierpień, a zasię w oczach znowu paliła się bezgraniczna tkliwość i moc stężała.
Przykrótki a wystający nos i usta nadmiernie szerokie, okraszone słodkim uśmiechem, zwracały szczególniejszą uwagę. Często zaglądał do mapy, rozłożonej przed nim na stole, znacząc ją owdzie szpilkami o niebieskich i czerwonych główkach, ale częściej jego mądre, głębokie oczy patrzyły w zadumaniu we świat, roztaczający się przed nim cudnym aspektem.
Bowiem kopiec wznosił się na wzgórzu i widok z niego był rozległy na wiele, wiele mil, aż po Tatry, co się były dźwigały w dalekościach, niby granatowe chmury, zwieńczone koroną śniegów. Ale tego nie spostrzegał zatopiony w jakowychś rozważaniach. Zasię, gdy tylko wietrzyk zaszeleścił w papierach, rozrzuconych na stole, budził się, spoglądał w sad rozciągnięty na szczycie wzgórza, niby chusta zbarwiona czerwienią jabłek i fijoletem śliw, przenosił oczy na zieloną dolinę, gdzie wśród łąk zrudziałych wybłyskiwały srebrzyste, kręte wody Raby, i zapominał, na co patrzy. Chmury przesuwały się po jego obliczu, jakieś zatroskania znaczyły na niem bolesne drogi, promieniły się nadzieje, lub gniewy strzelały z oczu, jak pioruny, że bezwiednie sięgał ręką do boku jakby po szablę. To znowu po dłuższych medytacyach nad mapami, zrywał się z miejsca i pochylony wbijał władcze, rozkazujące spojrzenia, jakby w odmęt bitewny, w kurzawę dymów, w ciżby walczących...
Naraz zjawiła się jakaś mała dziewczynka i, dygnąwszy, szepnęła rezolutnie:
— Mamusia prosi na podkurek.
— Jakże ci, dziecko, na imię? — Wziął ją dobrotliwie za rączkę.
— Magdusia! — Głosik miała szklany, niebieskie oczki, włosy jak len i z ośm lat.
Poszli ku dworowi, na koniec sadu, w gęstwę niebotycznych modrzewiów i klonów, co się już były tu i owdzie przybierały w złotogłowia i purpury jesieni.
Dwór był stary, zapadły w ziemię, o ogromnym łamanym dachu zielonym od starości. Chmara białych gołębi krążyła nad nim.
— Rafał! — zawołał w jedno z otwartych okien.
— Wedle rozkazu, generale! — odezwał się z głębi pokoju basowy głos.
— Jestem Milewski, mości poruczniku, nie zapominaj o tem — strofował, oglądając się podejrzliwie na wszystkie strony.
W nizkiej, ogromnej jadalni, wybielonej wapnem i zastawionej ladajakim sprzętem, już na nich oczekiwała kawa, prawiecznym mchem porośnięta babunia w czarnym kornecie i brząkająca różańcami, gromada dzieci ze swoim dyrektorem, nieśmiałym młodzieńcem o wiecznie spoconej twarzy i włosach, i sama jejmość pani Jaworska, dama rozkwitła w samem południu życia, w kształty lube obfita, w stroju niedbała i wielce terkotliwa. Zapraszała miłych gości do stołu, nie przestając egzercyrować dziewek, czyniących po pokoju wiatr kusemi, barwnemi kieckami, przyczem dostało się dyrektorowi, a już z lubością powstała na nieobecnego męża:
— Zaraz po objedzie wziął fuzyjkę i poszedł w pole! Wróci na północek!
— Snadź jeszcze nagląda oraczów pod lasem! — chciał go bronić Rafał Kołłątaj, towarzysz Kościuszki. — Niedawno co słyszałem stamtąd strzały.
— Hultai się w Gdowie ze somsiady i przywiozą go nad ranem! — wybuchnęła jejmość, ale jakby na przekor jej zapowiedziom, stanął w progu wywołany we własnej osobie.
Mąż był wspaniałej cyrkumferencyi, a tak krotochwilnego animuszu, że na widok srogiego marsa połowicy gruchnął wesołym śmiechem, aż mu zadrgały konopne wiechcie wąsów. Torbę z pękiem kuropatw cisnął kredencerzowi, przywitał z rewerencyą gości, a zasiadłszy na swojem miejscu, kawę odsunął z animozyą i wyciągnął rękę po gorzałkę i czubaty półmisek nakrajanych wędlinek.
— Ja tam panie święty, matko jedyna nie używam tej modnej mikstury! Zabawiłem się dłużej, Anulko, darujcie waszmość panowie, bom spotkał cześnikowicza Maciejowskiego i tak gadu, gadu zeszło nam. Opowiadał mi o wojewodzicu podlaskim, Gozdzkim, takie ucieszne facecye, że dziw mnie nie ruszyło ze śmiechu, panie święty, matko jedyna! — tu kropnął trzeci kieliszek gorzałki, a jął godnie czcić kiełbasę.
— Musi być coś zgoła nieprzystojnego — zasromała się cnotliwie jejmość.
— Otóż wojewodzicowi wpadła w oko gdzieś pod Przemyślem cudnej urody szlachcianka, a że lasy był na cnotę niewieścią, jak kot na szpyrkę...
— Michaś! waszmościowe możeby radzi coś usłyszeć de publicis! — szepnęła tak tkliwie, iż Jaworski ugryzł się w język i, kropnąwszy dla kontenansu czwarty kielich, powiedział:
— Indziej dokończę waszmościom, bo to, panie święty, matko jedyna, raritas, że pęknąć ze śmiechu.
— Będziemy radzi, ale uracz nas waść jakiemi nowinami — zachęcał Kołłątaj.
— Nie wiem, czy waszmościowie dadzą wiarę, ale powiadają sobie sub secreto, jako gdzieś pod Krakowem ukrywa się ten Kościuszek, generał, co to w Ameryce wojował z murzynami, a tak się był rozsławił w ostatniej wojnie z Moskwą.
— A niechże waści drzwi ścisną — gruchnął śmiechem Kołłątaj, pochylając się ku niemu, by zastawić sobą pobladłą twarz Milewskiego. — Toć te bajędy słyszałem jeszcze w Radomiu, mogli sobie też coś nowego wyimaginować...
— Panie święty, matko jedyna, z palca sobie nie wyssałem, a powtarzam, co wszyscy mówią. Musi w tem coś być, gdyż jak byłem niedzielę temu w Bochni, to mi znajomy z Krakowa powiadał na ucho, że w obozie generała Wodzickiego, pod Krzeszowicami, już gemeiny śpiewają piosneczki o tem, jak to ten Kościuszek powiedzie ich na Prusaków, a szpieguny Łykoszyna tropią za nim dzień i noc w okolicach Podgórza i Myślenic... Ja mu tam, panie święty, matko jedyna, źle nic nie życzę, ale jak go przydybią i wywiozą gdzie pieprz rośnie, nie zapłaczę po nim...
— Snadż ukrzywdził waćpana, żeś mu tak nieżyczliwy? — spytał nagle Milewski.
— Nie widziałem go na oczy i, panie święty, matko jedyna, zobaczyć nie chcę... boć to pono farmazon i ateista! Słyszałem ja o nim jeszcze drugie a cale gorsze rzeczy; powiadał sam pan kasztelan biecki, Żeleński, jako Kościuszek nie na wojnę z Prusakami się gotuje, a jeno zbiera kupy ultajstwa, chłopów intryguje na szlachtę i lada dzień roznieci w kraju srogą rebelię...
— Jezus Marya! — przeraziła się jejmość, załamując ręce.
— Bajędy wypuszczone na świat przez Łykoszyna — wtrącił Kołłątaj.
— Jakże, kiedy między chłopstwem wielkie poruszenie, zbierają się po nocach na narady i czytania różnych karteluszków, jakie się rozpowszechniają po wsiach. Miałem taki jeden w ręku: stało w nim o francuskiej rewolucyi, prawach człowieka i zniesieniu poddaństwa! Na własne oczy czytałem!
— Ale strach ma wielkie oczy, mości Jaworski! — mitygował go Kołłątaj, patrząc na dyrektora, czerwonego jak burak, który jakby chciał coś przemówić, lecz nie śmiał i tylko z tajoną wściekłością obgryzał sobie paznokcie.
— Panie święty, matko jedyna! Nie dalej jak w Auguście wałęsał się po okolicy hultaj, mieniący się być z komendy majora Gordona z Opoczna, jakoby to już zdezarmowanej. Szwendał się po jarmarkach i odpustach, poczęstunków nie szczędził, a wszędzie kładł głupim w uszy, jako nadchodzi pora wolności i równości. Sam ze siebie tego nie mówił, a jako instrumentum jakiejś persony! Donieśli mi, że zjawił się w mojej karczmie. Kazałem go złapać, wrzepiłem mu sto bizunów i odesłałem jeszcze gorącego Cesarskim do Tarnowa. Już go tam nauczą równości! — zaśmiał się, wyciągając rękę po flaszkę, lecz tkliwa rączka magnifiki sprzątnęła mu ją w porę, czem rozsierdzony jął bić pięścią w stół i wołać:
— A jeśli to wszystko robota Kościuszka, to, panie święty, matko jedyna, crimen laesae patriae. Tak, kto bowiem na kardynalne prawa zbrojną podnosi rękę, zaprzecza wolności szlacheckiej, zbiera ultajstwo gwoli oprymowaniu wolnych, tego za takie zbójeckie procedery trybunały winny wyjąć z pod prawa i karać na czci i gardle! — grzmiał, tocząc gniewnie oczyma.
Kołłątaj, zniecierpliwiony gadaniną, bębnił po stole jakiegoś marsza, zasię Milewski, snadź już obsłuchany z podobnemi opiniami panów braci, uśmiechał się pobłażliwie i, przygarnąwszy do siebie Magdusię, przygładzał jej zwichrzone czupurnie włoski, gdy naraz dyrektor wystrzelił nad stołem, a był długi, jak tyka, i chudy, z małą, okrągłą twarzą, rozogniony, cały w potach i dygocie, a rzekł prędko, mierząc w Jaworskiego zapalczywemi oczyma:
— Tylko nieprzyjacioły ludzkości rozpowszechniają takie bezecne łgarstwa!
— Co? Coś acan powiedział? — zdumiewał się Jaworski.
— Bo generał Kościuszek największy patryota, bo generał... — zbrakło mu głosu.
Milczeć i za drzwi! — wrzasnął Jaworski, przyskakując do niego z pięściami. — Jak śmiesz zabierać głos, bałwanie! Precz mi z domu, chamie jeden! A to, panie święty, matko jedyna, przytuliłem to z litości, żeby z głodu nie zdechło, a ten mi kontruje, głos zabiera! Za pan brat świnia z pastuchą! Dzieci pilnuj, smarkaczu, pauprze, zmorku, łyczku jakiś! — srożył się.
Na szczęście, zaturkotał w dziedzińcu długi wasążek krakowski, zaprzężony w cztery konie.
— Moi komisarze i dzierżawcy! — powiedział żywo Milewski.
Gospodarz wypadł na ganek witać gości, a tymczasem Kołłątaj zdążył coś szepnąć młodzieńcowi, wyprawiając go drugiemi drzwiami. Weszli: Barss, J. Pawlikowski i kapitan Kaczanowski, wysłańcy Warszawskiego Komitetu. Gospodyni zapraszała ich do stołu, Jaworski już nawet do nich przepijał, lecz, srodze zdrożeni, prosili tylko permisyi wytchnięcia z długiej podróży. Rafał Kołłątaj poszedł z nimi do oficyny. Milewski zaś przeniósł się na ganek i, otoczony dziećmi, zabawiał się wyśmienicie. A zabawa stawała się coraz żywsza i głośniejsza, gdyż przystał do nich brzuchaty, czarny muc, faworyt Magdusi, potem Zagraj, ulubieniec chłopców, a w końcu ściągnęła cała kompania podwórzowej hołoty. Oswojony kos raz po raz gwizdał im nad głowami, lub uderzał z wrzaskiem na kundlów, z czego powstawał pisk, skomlenia i niesłychane śmiechy. Dzieci tak się spoufaliły jego dobrocią, że Magdusi zachciało się usłyszeć bajkę, więc Milewski opowiadał cudowną o żar-ptaku, aż obsiadły go niby pliszki zasłuchane; Terenia zapragnęła zobaczyć, co tam kołata w jego zegarku — pokazywał cierpliwie; mała Lunia naparła, by ją nosił na barana, musiał uledz rozszezebiotanej tyrance, a gdy najstarszy Sebastyan wyzwał go buńczucznie na palcaty, stanął mu i legł sromotnie zwyciężony.
— Dzieci, a nie mordujcież waszmość pana! — upominała niekiedy matka, wyzierając jednem z wywartych okien, a po chwili jej głos tubalny i gniewny wybuchał w innej stronie domu, lub grzmiał na dziedzińcu.
Ale w odpowiedzi, gdy już cień kładł się od domu, cała socyeta wysypała się na podjazd i tam dopiero rozpoczęły się harce i wybuchy nieustającego śmiechu. Na świecie bowiem było cicho, ciepło i cudnie.
Dwór stał na wyniosłości, gankiem na północną stronę obrócony. Niezmierny szmat kraju leżał przed oczami, cała dolina Wisły, wieże klasztoru w Staniątkach bieliły się na tle czarnej, nieobjętej puszczy Niepołomickiej, a dalej nie zliczyć wsiów, kościołów, borów i pól, zgoła morze rdzawo-zielone, naznaczone tu i owdzie srebrnem przędziwem stawów i strumieni.
Wiatr, przejęty zapachami przywiędłego liścia i podorówek, zaciągał kiedy niekiedy, przynosząc od gumien głuche, akuratne bicie cepów, młócących zboże, dalekie nawoływania oraczów i odgłosy dzwonów, niewiadomo skąd płynące.
Dzieci już szalały z uciechy i, steroryzowawszy Milewskiego, goniły wraz z nim za nićmi babiego lata, co się były chwiały na podmuchach, gdy znowu zajechała pod ganek bryczka i wysiadł z niej Jan Czyż, major kawaleryi narodowej, powracający ze Sendomirskiego. Zamienił parę słów cichych z Milewskim i poszedł również do oficyny. A wkrótce po nim wpadł w dziedziniec na spienionym ordynaryjnym człapaku jakiś człowiek przybrany w długie buty, płócienne hajdawery i takąż czamarkę, z czerwonemi żeberkami; z pod słomianego kapelusza wyzierała opalona na słońcu młoda i wielce zuchowata twarz, z płowymi wąsikami. Był to porucznik z brygady Madalińskiego, Dziemiński. Tego wziął Milewski do swojej stancyi, ku głośnej żałości dzieci, które nie chciały go puścić.
— Naczelniku, generale! — szepnął porucznik, oddając gruby pak papierów.
— Tutaj nazywam się Milewski, jestem egzulem, chroniącym się w kordonie cesarskim, a waść, mości poruczniku, jesteś komisarzem z moich dóbr...
— Wedle rozkazu! — sprężył się i bezwiednie podniósł rękę do czoła.
Uśmiechnął się Milewski, a przykazawszy usiąść przy sobie, żarliwie rozpytywał o stan brygady, stopień wojskowej gotowości i jej ducha.
Porucznik dawał bystre odpowiedzi, a zakończył gorąco:
— Brygada gotowa do ostatniego kopyta i tylko czeka znaku...
— Wojska skwapliwie wystawiają poczciwe chęci służenia ojczyźnie... gorzej idzie z ogółem: nie skory do ofiar i zrozumienia sprawy...
— Kto nie posłucha głosu powinności — zdrajca! — burzył się porucznik.
— Stępa, mości kawalerzysto, stępa! — szepnął pobłażliwie Naczelnik i tak się pogrążył w otrzymane relacye, że ani zauważył dziewki, rozniecającej światło.
Dopiero kiedy sama gospodyni przyszła zapraszać na wieczerzę, podniósł głowę z nad papierów, porucznika odpuścił, a zażądawszy dla siebie tylko czarnej kawy, którą bardzo lubił, znowu zabrał się do czytania i medytacyi.
Jadalnia zaś rozbrzmiewała brzękiem talerzy i wesołością, bowiem prym w niej trzymał kapitan Kaczanowski, który, poczuwszy w Jaworskim godnego kompana, świadczył mu godność coraz częstszemi kolejkami. Pokumał się w mig z całym domem; prawił strzeliste dusery jejmości, przypinając się z lada okazyi do jej rączek, podobnych bułeczkom, babunię zjednał, podsuwając jej w porę stołeczek pod nogi, dzieciom wyprawiał takie miny i figle, aż śmiały się do rozpuku, nawet służebnym dziewkom nie darował, gdyż poruszały się oczarowane, nie spuszczając z niego oczów. A czynił wszystko nietylko gwoli własnej potrzebie zabawy, lecz głównie dla odwrócenia uwagi od socyuszów, siedzących przy stole z posępnemi minami, a wielce zgorączkowanych i niespokojnych.
Zrozumiał jego przezorność Kołłątaj i szepnął mu przed wyjściem:
— Zabawiajże ich tak dłużej, choćby do rana! — a powstając, rzekł głośno: — Zawołamy waćpana, jak przyjdzie pora pokazać swoje regestra.
Pokój Naczelnika, gdzie się zebrali na naradę, był dość obszerny, chociaż nizki, a ladajakim sprzętem zastawiony. Na długim, prostym stole paliło się, prócz rurkowych łojówek w cynowych lichtarzach, jeszcze kilka grubych, jak gromnice, świec woskowych. Okna były wywarte, z ogrodu bił chłód wieczora, przejęty wilgotnością, i zaglądała wrześniowa, cicha noc, rozjarzona gwiazdami.
Naczelnik sam pozawierał okna i drzwi, na ogród prowadzące, zaś poleciwszy Dziemińskiemu wziąć straż pod domem, zabrał dawne miejsce. Sprzysiężeni zasiedli również. Nastało dłuższe milczenie, słychać było tylko przyspieszone oddechy i pryskanie świec, w twarzach znaczyło się głębokie skupienie, bowiem o losach Narodu zabierali się deliberować i stanowić.
— Madaliński zgłosił akces! — powiedział Naczelnik.
— Wyborowa brygada i cale cnotliwego ducha, widziałem ją parę dni temu. Wiele może zaważyć w insurekcyi — chwalił Pawlikowski.
— Obywatelu generale! — podjął uroczyście Barss — dla przyśpieszenia większego, imieniem komitetu, przywozim ci regestra wojsk i przygotowań.
— Byś zdeterminował dzień wybuchu — dodał major Czyż.
— Bowiem pora do zaczynania wybrana z wybranych.
— Cała powszechność czeka w najwyższem naprężeniu.
— I sankuloci gotowi uderzyć na Igelströma choćby natychmiast.
— Daj znak, obywatelu, a Warszawa powstanie, jak jeden mąż! — padały głosy.
— Warszawa to jeszcze nie cała Polska — zauważył chłodno Naczelnik.
— Ale taki cnotliwy przykład nawet chwiejnych przymusi do działania.
— Czytaj regestra — rozkazał Naczelnik Pawlikowskiemu — którego wielce cenił za jego pisma polityczne i patryotycznego ducha.
Pawlikowski jął tedy z różnych karteluszków, pokrytych tajemnymi znaki, dość biegle odczytywać wykazy sił zbrojnych i stan przygotowań, poczynionych na całym obszarze Rzeczypospolitej. Relacya była ułożona akuratnie, porządkiem województw, ziem i powiatów. Słuchali jej z zapartym oddechem, jakoby słodkiej muzyki, lejącej w struchlałe serca zdrowiące kordyały, że oczy rozbłyskiwały piorunami, piersi rozpierał radosny krzyk zwycięstwa, krew barwiła wynędzniałe jagody, duszom wyrastały skrzydła i brały lot podniebnych uniesień, bo oto z tych nikłych karteluszków, niby z bram czarodziejskich, popłynęły pułki za pułkami, harcowały szwadrony, dudniły spiżowe cielska harmat! Jak wezbrana rzeka, już się toczyły niepowstrzymanie całe korpusy, całe dywizye, całe armie, królewski ptak rwał się na przedzie i zbrojna nawała mężów rozpoczynała krwawe boje.
— Pro patria! Pro patria! — rwał się krzyk tysięcy, tysięcy, wszystkiego narodu pieśń, wiodąca do zwycięstw i chwały!
I oto hańba niewoli zmyta krwią ofiarnych.
Skruszone kajdany! Wolność płonie nieśmiertelna! Szczęście w każdem jestestwie uwije sobie wdzięczne gniazdo. Zapanuje cnota! Sprawiedliwość zasiądzie na tronie!
Takie to uczucia i obrazy jawiły się w ich utęsknionych duszach i takie nadzieje, że, słuchając tych regestrów, Barss ronił łzy tkliwe, major Czyż dawał postać jakby wniebowziętego, Kołłątaj, przymknąwszy oczy, śnił już chwilę zwycięstwa, nawet Pawlikowski, czytając, przerywał niekiedy, by rzucić radosnym głosem:
— A co! są jeszcze cnotliwi!
— Czytajno-no waść dalej! — upominał Naczelnik, siedzący z twarzą nieprzeniknioną, chmurny jakiś, zebrany w sobie, a bacznie znaczący na mapie te miejsca, gdzie czyniono przygotowania do insurekcyi. Bowiem sprzysiężenie pokryło Rzeczpospolitą jakby siecią misternie udzianą, w każdem jej oczku postawiwszy wybranego męża, który, podtrzymując ducha w swojej okolicy, gromadził zarazem wszelakiego rodzaju zapasy.
Właśnie o tem mówiły relacye, zaznaczając z radością, jako wszystkie zamierzenia brały najlepszy obrót i skutek. Zwłaszcza wojska były już w zupełności pozyskane dla sprawy. Dywizya małopolska pod Wodzickim pierwsza związała się w tajoną konfederacyę ku obronie ojczyzny, a jedna jej brygada Walewskiego pod Manżetem, już się była posunęła bliżej stanowisk nieprzyjacielskich. Garnizon warszawski dopominał się jak najrychlejszego rozpoczynania.
Pomniejsze komendy, rozrzucone w Lubelskiem i Podlaskiem, ledwie się dawały powstrzymywać od niewczesnego wystąpienia. Jasiński w Wilnie niecierpliwie czekał znaku. Wojska litewskie również były w gotowości. Zaś dywizya ukraińska, rozłożona, w województwach świeżo zagarniętych przez Rosyę, chociaż bacznie obserwowana przez nieprzyjaciela, pałała gorącą żądzą uderzenia na niego. Dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy zrozpaczonych zapowiadaną redukcyą, klęskami ojczyzny, a własną nędzą i poniżeniem, to był sukurs nielada. Szczególniej te wojska parły do wybuchu i burzyły się przeciw odwłóczeniom.
— Czemuż na te chwile nie stało Kamieńca! — westchnął Kołłątaj.
— Bodaj tego rakarza Złotnickiego psi rozwlekli na majdanie!
— Rachuby na Kamieniec zawiodły, ale nie zawiedzie męstwo ukraińskiej dywizyi, musi ona na sobie zatrzymać wszystek impet wrażych sił, nim ją wyrwiemy z opresyi. Byle się jeno zebrała do kupy!
— Przyjdą im z pomocą bunty kozackie na tyłach nieprzyjacielskich, partyzantka, jaką podniesie kasztelan Morski, a może i Turczyn. Są relacye, że w tamtych prowincyach już się burzy chłopstwo przeciwko nowym panom, a nawet co śmielsze ucieka w granice Rzeczypospolitej.
— Uciekają przed srogim uciskiem poborów i rekwiracyą kantonistów. Nikt nie jest pewnym życia, ni mienia. Nowe rządy prześcigają się w łupiestwach i wiolencyach — objaśniał Pawlikowski. — Najlepsza pora, żeby kozaczyźnie powrócić dawne swobody, chłopom odmienić poddaństwo, miastom dać wolność, a jak Bóg w niebie, ruszą z nami na wspólnego wroga. Gdyby tak jeszcze rozesłać emisaryuszów w przylegające gubernie ze złotą hramotą o darowaniu wolności i ziemi, to jakby ogniem rzucił na nieprzyjacielskie prochy.
— Ta materya już była deliberowana w Lipsku i znalazła wielu przeciwnych.
— Bo z tego mogłaby urosnąć nowa hajdamaczyzna — wtrącił Barss.
— Największe racye nakazują nam chwycić się tego środka. Rozniecić taki pożar, żeby musieli wszystkie swoje siły obrócić na przytłumianie: byłaby to dywersya nieobliczalna w pomyślne dla nas skutki — dowodził Pawlikowski.
— Kasztelan Morski sam się deklarował zbierać wolentaryuszów i podnieść na tyłach partyzantkę.
— A kozaccy delegaci byli na Onufrejskim jarmarku w Berdyczowie; traktował z nimi Działyński, ale do porozumienia jeszcze nie doszło.
— Mości panowie, wróćmy do generalnej materyi, udecydowania dnia podniesienia insurekcyi — zaczął Barss, powstając z miejsca. — Ostateczna decyzya należy do ciebie, obywatelu-dyktatorze. W twoich ręku losy ojczyzny.
— Wszystko w gotowości, jak pragnąłeś! — dodał Pawlikowski.
— Rzeknij, cała Polska czeka na twoje słowo — powiedział major Czyż.
— Prowadź nas, dyktatorze! — wołał Kołłątaj z piorunami w oczach.
Naczelnik podniósł przesmutne i w bolesnem wahaniu omdlałe oczy, jakby powracające z Golgoty. Dawał ze siebie obraz umęczonego żałością, blady był bladością ukrzyżowań i wszystek w dygocie zrozpaczenia. Pojrzał na nich przenikliwie, zaważyły się jego spojrzenia nad mapami, tknęły przelotnie rozłożonych regestrów i chudych liczb wojska, a rozbłysnąwszy na mgnienie, cofnęły się w głąb, jakby na oglądanie jeszcze raz widoku poczynionych przygotowań, i jeszcze raz patrzenia w kamienne, nieprzeniknione oblicze przeznaczenia. Pogrążył się w niezgłębioną otchłań medytacyi, zwierał się w straszliwym boju z własnem wątpieniem i, przemógłszy zmory lęków i wahań, porwał się wszystką mocą wiary nad ziemię, omroczoną kirami nocy, i budził uśpione i wątpiące nadzieją wschodzącego słońca! Grobowa cichość zlodowaciła mu serce trwogą śmiertelną, bowiem w pustce rozlegał się jego głos, odpowiadało głuche milczenie.
Zali już dusze pomarły na krzyk powinności?
Zali zmartwychwstania jeszcze nie pora?
Niby orzeł zabity w podniebnym locie, spadał bezwładnie w mroki rozpaczy.
Nie, nie poradził się zdobyć na decyzyę, jakiej żądano od niego.
Dokoła bezmiary niedoli, nędz i krzywd. Porywać się na walkę z niemi?
Cnotę i słuszność mieć tylko za oręże? Sercem wyzywać wszystkie złe i zawistne moce? Rzucić kraj w odmęty burzy straszliwej? Wszak to o losy narodu sprawa, o losy milionów, o losy przyszłych pokoleń!
Przegrać nie wolno! Zwyciężyć niepodobna!
Więc wszystko zgnije i zawali się pod ciężarem zbrodni strupieszałe.
Nie! Z woli człowieczej powstają światy! Trzeba przezwyciężyć samego siebie.
I podnieść krucyatę o najświętsze dobra ludzkości, choćby się miało paść w nierównej walce i tylko swoją śmiercią dało świadectwo prawdzie i hasło przyszłym pokoleniom — niechaj powstają jedno po drugiem, niechaj walczą, póki dusza narodu nie wykuje się w cierpieniach na kształt doskonalszy i obrazem cnót i męstwa się nie stanie.
Walka pomnaża człowieka i narody czyni godnymi wolności.
Więc usque ad finem.
Burza się w nim srożyła, porywały go huragany świętych uniesień, a w mózgu kłębiły się błyskawiczne widzenia rzeczy, jakie dopiero kiedyś miały się stać: straszliwych klęsk obrazy, hekatomby ofiar, morza łez i krwi, niewysłowione cierpienia całych pokoleń!
Zgroza zjeżyła mu włosy i serce dziw nie pękło z boleści, ale się nie uląkł, nie cofał trwożnie, bo z oparów krwi wynosiła się świątynia zwycięstwa i powszechnej szczęśliwości era błogosławiona.
Chwała rycerzom ludzkości, bowiem z ich prochów, jakby z ofiarnych ołtarzów, tryskają śmiertelne źródła odrodzeń i żywota! Modlił się, błogosławiąc przyszłym bohaterom, i wraz spłynęła nań łaska, że już wiedział, jak ma czynić.
Pierwszy ze siebie złożył pokorną ofiarę i, radośnie dźwignąwszy swój krzyż, wstępował dufnie na kalwaryjską drogę narodu.
Że, kiedy się zwrócił do socyuszów, był jako Mojżesz zstępujący z Synai z tablicami zakonu, pełen ogniów, potęgi majestatu i świętości. Jawił się ich oczom, niby kierz ognisty, przemawiający głosem niezgłębionego przeznaczenia.
Oto wódz stał przed nimi, da znak, powiedzie i zwyciężą!
Czuli to i dusze im ogromniały na postać jego wiary i zamierzeń.
Stary zegar zaczął wybijać północną godzinę.
Czyjś głos schrypnięty rachował zgrzytliwe uderzenia, które padały zwolna i ciężko, niby przygarście piachu na trumnę. Jakiś niewysłowiony lęk przejmował serca, że z niepokojem oczekiwano końca tych brzmień.
— Dwunasta! Nareszcie! — westchnął Barss z niezmierną ulgą.
Naczelnik zabrał głos.
— Musimy wybuch odłożyć na później — padła stanowcza decyzya.
Nie zawierzając własnym uszom, spoglądali po sobie w zdumieniu.
— Do sposobniejszego czasu. Nie porwę się, żebym miał lekkomyślnie kraj przyprowadzić do jeszcze większej niedoli.
Zdetonowani nieoczekiwanym zawodem, nie mogli się nawet zdobyć na protestacye, zgnębieni mocą przytaczanych racyi. Bowiem Naczelnik krótkiemi słowy zgoła jakby cięciami szabli, stawiał im na oczy obraz niedostatecznych przygotowań i cale nie sposobną porę do rozpoczynania.
— Wojska — mówił — są w gotowości, ale kor oficyerów, zwłaszcza wyższe szarże w zbyt małej liczbie zjednane dla sprawy. Przed paru dniami w Tyńcu zwracał uwagę na toż samo i generał Wodzicki, który szczerze sprzyja ojczyźnie, lecz wchodząc w polityczne okoliczności, również pokazywał nieporę zaczynania rewolucyi. Zajączek w liście z Warszawy pisze podobnież i z takim suplementem, że chłopi wszędzie po wsiach zimni, a szlachta obojętna. Jelski, który był dopiero wczoraj odjechał, upewniał, jako Litwa jeszcze nie przysposobiona do wybuchu. Wszędzie duch mały, umysły w słabem poruszeniu i przygotowania ledwie w zawiązku. Zapałem garści cnotliwych i poczciwemi chęciami wrogów się nie pobije. W aktualnej więc sytuacyi rozpoczynanie nie do pomyślenia.
Insurekcye winny popierać nie tylko wszystkie zasoby kraju, lecz i szczery sentyment powszechności. A przytem i polityczne konjunktury nie były sprzyjające. Raporty patryotów z Drezna i Lipska nie pozostawiały wątpliwości, jako w tej porze na sukurs przychylnych potencyi rachować nie należy: Turcya po wymuszonym pokoju nie zdobędzie się na nową wojnę z Imperatorową, aż na przyszłą wiosnę. Szwedzi dopiero odbudowują flotę i czynią nowe zaciągi, więc również nie rychło wystąpią. Wiedeń niby to obiecowywa neutralność i do insurekcyi ekscyptuje, ale w wypadku niepowodzenia pierwszy się może rzucić do grabieży i rozbiorów! Zaś ta przyrodzona sojuszniczka, Francya, wprawdzie sypie szczodremi obietnicami zasiłków pieniężnych, ale sama w ciężkich terminach, szczególniej teraz po upadku Moguncyi, kiedy fortuna króla pruskiego poszła w górę.
Liczyć więc na aktualną pomoc zewnętrzną — rachuba ta przeciwna zdrowemu rozsądkowi. A stan przygotowań i rozłożenie wojsk nieprzyjacielskich po kraju nie pozwalają mieć nawet nadziei pomyślnego skutku. Nie pozostaje nic nad cierpliwość, gromadzenie zapasów i pomnażanie patryotycznego ducha!
— Tymczasem sejm postanowi redukcyę, o co tak usilnie zabiega Sievers, wojska się rozproszą i upadnie wszystko! — szepnął ponuro Czyż.
— I zrozpaczeni żołnierze mogą wystąpić, nie oglądając się na nas.
— Lepiej niech zginie tysiąc, niźli ma przepaść cały naród. Od mojej decyzyi nie odstąpię, zawieźcie ją warszawskiemu komitetowi wraz z instrukcyami działań przygotowawczych po województwach. Sam z przyczyny niebezpieczeństwa, o czem mnie ostrzega list Sołtyka, ustąpię z kraju, ale stawię się natychmiast gdy będzie gotowość.
Zaczęli gorąco nastawać o cofnięcie decyzyi, która wedle ich rozumienia narażała sprawę na klęskę, gdyż spisek mógł być odkryty, a sprzysiężeni wrogom na zemstę wydani. Przekładał z wielką wymową Barss. Major Czyż dawał niezbite racye niepodobieństwa dalszego odraczania. Nawet Kołłątaj podnosił głos za najrychlejszem rozpoczynaniem insurekcyi. Zaś Pawlikowski, jeden z głównych twórców sprzysiężenia, człowiek jakobińskim maximom hołdujący, patryota przytem cnotliwy i dusza uszczęśliwieniu ludzkości oddana, ponuremi farbami malował następstwa odwłóczenia.
Ale Naczelnik nie dał się uwieść ich zapałowi, ni racyom przytaczanym.
— Pocóż wyczekiwać innej pory, kiedy aktualna chwila wróży pomyślność — wołał w namiętnem poruszeniu Pawlikowski. — Wszystko w gotowości! wszystko czeka twojego skinienia, dyktatorze! Wojska tylko pod tobą przysięgają walczyć aż do zwycięstwa! Pod przewodem twojego jeniuszu każdy żołnierz stanie cię godnym imienia bohatyra! Twoja cnota i męstwo rozpłomieni jak słońce i zawiedzie do tryumfów! Mamyż czekać na dywersye przychylnych potencyi? Słuszność naszej sprawy i miłość ojczyzny da nam pewniejsze zwycięstwo! Mamyż się trapić, że podli egoiści nie stają w naszych szeregach? Wszak nie będziemy suplikowali każdego z mości dobrodziejów o permisyę zbawiania ojczyzny! Wszystkich, którzy nie mają dla niej serca, należy wyjąć z pod prawa i ogłosić za nieprzyjaciół ludzkości. Ołowiem lub konopiami nauczać trzeba powinności względem obowiązków Polaka i obywatela! Zali brakuje nam zasobów? po stokroć nie, skoro bowiem ma je szlachta na użytek wojsk nieprzyjacielskich, zalewających kraj, to rekwiracya znajdzie je i dla naszych...
— Słuszna, kto nie z nami, ten przeciwko ojczyźnie! — wyrzekł Naczelnik.
— Principia godne uwielbienia — szepnął w zachwycie Pawlikowski. — Tak, kto nie z nami, ten przeciw rodzajowi ludzkiemu i samej Naturze knuje zbrodnie nikczemne. Niechaj ta maxima będzie naszem hasłem. Ale raz jeszcze, obywatelu-dyktatorze, błagam cię o nieodwłóczenie — wybuchu znów zaczął ogniście molestować. — Naród czeka cię, jak Mesyasza. Niewolnik żywi się jeno słodką nadzieją pokruszenia kajdanów i walki z tyraństwem. Splugawiona najazdem ziemia żąda od ciebie wyzwolenia, podłość na niej się panoszy, egoizm zdrada i tyrani. Nie odkładaj więc dnia słusznego sądu i kary. Bowiem poniżenie niewoli znikczemnia serca i daje pastwę zbrodniom przeciwko ludzkości. Potomność sławić cię będzie. Upadną serca tyranom na samo twoje imię. Twoja cnota starczy za armię. Nie odwlekaj dzieła zbawienia, bo jutro może być już za późno. Przemocy i nikczemności trzeba dać rychły odpór. Miliony uciśnionych, miliony poddaństwa, obróconego w bydło robocze, wyciągają do ciebie ręce o ratunek, wodzu nasz i zbawicielu! — wołał gorączkowo i łzy mu trysnęły obficie, wyciśnięte ogromem uczucia, udręczeń i wiary serdecznej. Wierzył bowiem w niego, jak w jedynego wskrzesiciela, i całą duszę położył w słowa, płynące ognistą lawą błagań. Płonął żądzą świętej ofiary i wielkich czynów głodem nienasyconym. Aż do płaczu pobudził ten głos strwożonej duszy, nawet Naczelnik odwrócił twarz rozrzewnioną, bo zjawiony obraz ojczystej niedoli przejął go nową boleścią.
— Decyzyi, jaką powziąłem, nie odmienię — wyrzekł po chwili z taką stanowczością, że nikt już w tej materyi głosu zabierać się nie ważył. Żal mu się zrobiło smutnej i zrezygnowanej twarzy Pawlikowskiego, bo rzekł prędko: — Wielbię ja twoje gorące sentymenty i determinacyę, ale droższa mi pomyślność ojczyzny, dla której aktualnie nic mi poczynać nie wolno.
— Gdybyś wiedział, obywatelu, całą prawdę nikczemnej doli chłopstwa, nie odwlekałbyś ani na chwilę. Przywrócić ich człowieczemu rodzajowi naszą powinnością. W tych milionach leży fandamentum insurekcyi.
Naczelnik po krótkiem dumaniu wyrzekł dobitnie:
— Za samą też szlachtę bić się nie będę, chcę wolności dla całego narodu i dla niej tylko wystawię swoje życie.
— Wolność na zasadzie powszechnego braterstwa i równości — wtrącił Barss.
— Już takowe principia rozpowszechniają po kraju różne pisma.
— To trzeba obwieścić uniwersałem! — gorączkował się Pawlikowski.
— Nie pora na uniwersały: szlachta-by zaprotestowała.
— Żeby prawo miało posłuch, musi być poparte mieczem — wyrokował Kołłątaj.
— Musi powstać z woli powszechności! — żachnął się Naczelnik, spoglądając na zegar.
Późno już było, dochodziła druga i wszyscy mieli wielce znużone twarze, więc wyprawiwszy ich spać, gdyż musieli odjeżdżać o świcie, otworzył drzwi i okna, wypił zimną kawę i zasiadł do pisania instrukcyi dla spiskowych po województwach i listów do warszawskiego komitetu.
Przez dłuższą chwilę słychać było tylko w komnacie skrzyp jego pióra i monotonny chód zegara; ze dworu dochodziły niekiedy piania kogutów i jakieś dalekie, przytłumione wrzawy pijackich śpiewów.
Naraz skrzypnęła podłoga i w drzwiach od ogrodu zamajaczyła jakaś postać.
— Kto tam? — podniósł oczy, kładąc wraz rękę na krucicy.
Ktoś mu padł do nóg. Poznał dyrektora dzieci Jaworskiego.
— Co waść czyni? Wstańże! — Nie lubił takich czołobitności.
— Pragnę uwielbić bohatyra dwóch światów! Pragnę ucałować stopy miażdżące tyranów! — wołał górnie, z cale śmieszną emfazą.
— Czegóż waści potrzeba?
Chłopak spojrzał nieprzytomnie i, snadź wzburzony w najwyższym stopniu, rozpłakał się rzewliwie, poczem powstawszy, jął mówić zduszonym głosem:
— Każesz, pierś własną zimnem przeszyję żelazem. Każesz, skoczę w otchłanie! Każesz, sam rzucę się na wrogów i zginę dla ciebie, dyktatorze!
— Skądże mnie znasz? — spytał zainteresowany tym zapaleńcem.
— Bo ty i ojczyzna to jedno! — wyrzucił napuszenie, aż zniecierpliwiony Naczelnik przerwał mu dość szorstko, zapytując o nazwisko i cel wizytacyi.
— Jacek Bujak! — wyznał się i, umitygowany łaskawemi słowy Naczelnika, rozpytującego o różne okoliczności życia, opowiedział akuratnie, że Januszewicz, sekretarz akademii krakowskiej, wysłał go budzić ducha między ludem i rozpowszechniać wieści o nadchodzących dniach wolności. Już od wiosny błąkał się po kraju, a przystał na dyrektora dzieci Jaworskiego, żeby łacniej rozszerzać propagandę. Był w Krakowie uczniem filozofii i prawa, lecz odkąd poznał święte systemata Russa, poświęcił się głoszeniu prawdy, walce z tyranią i uszczęśliwianiu rodzaju ludzkiego.
— A skądże mnie znasz? — pytał ujęty szczerością jego entuzyazmów.
Młodzieniec wyjął z zanadrza czarną sylwetkę, nalepioną na niebieskawym papierze, i jawił mu przed oczy.
— Wszak utrafiony konterfekt! Kupiłem go w Krakowie u księgarza Maja i noszę na piersiach zamiast krzyża!
Potem opowiedział burzliwe ewenementy swojego życia w sposób pełen modestyi a z dosadną wyrazistością. Pokazywał się być gorącym patryotą i zarazem J. J. Russa czcicielem, cytując z modlitewnem namaszczeniem jego pisma całemi stronicami. Mówił ciągle po francusku, nie obce mu też było szersze rozumienie spraw krajowych i historyi. Rewolucyę miał za religię, uciśnioną ludzkość za Boga, zasię każdą tyranię za osobistego nieprzyjaciela. Wybuchał niby siarka, lecz czuć w nim było stałość i szczerą wiarę w głoszone systemata. Przemawiał górnie, lubując się w przesadnych zwrotach, jakby żywcem wyjętych z różnych pism rewolucyjnych.
Rozbrajająca naiwność kojarzyła się w jego mowie z przebiegłością zastanawiającą. Śmieszny był z postaci chudej i niby tyka wyciągniętej; nie wiedział co zrobić z rękami, poty ustawicznie oblewały mu pucołowatą, dziecinną twarz i ostry, krogulczy nos, a tak był przejęty i roztkliwiony dobrocią Naczelnika, że łzy raz po raz błyskały mu w oczach niebieskich, jak kwiaty lnu. Nie umiał już dać wyrazu swoim czułościom i bezgranicznemu oddaniu, że dawał pozór zamierającego z uszczęśliwienia.
Naczelnik utwierdziwszy się w jego poczciwości, kazał mu przyjść nazajutrz. Właśnie był się chłopak cofał ku drzwiom, kiedy z ogrodów wtargnęła hałaśliwsza i bliżej brzmiąca fala śpiewań.
— To mój dziedzic z kompanią zabawiają się przy kielichach — szepnął i wyszedł, lecz wierny nakazowi swojej tkliwości, ukrył się w krzakach pod oknami, wyciągnął z zanadrza srogi puginał i, potoczywszy dokoła przenikliwemi oczyma, stanął na straży, wpatrzony niby w święty obraz w pochyloną nad papierami głowę Naczelnika.
I wartował czujnie, niby pies, aż do świtania.
A gdy pierwszy powiew poranku zaszemrał, gwiazdy pobladły i świat jął się dźwigać z płowiejących mroków, Naczelnik wyszedł na ogród.
Bujak stanął przed nim w powinnej postawie.
— Nie śpisz to jeszcze? — zdziwił się jego obecnością.
— Czekałem na twoje, obywatelu, rozkazy!
— To lećże do stajni, niech już zaprzęgają! — wyprawił go i, obszedłszy dom, zajrzał przez wywarte okna do jadalni, gdzie przy dogasających świecach odprawiała się wrzaskliwa pijatyka. Kaczanowski prym w niej trzymał, gdyż krzyczał najgłośniej i najczęściej dolewał; siedzący przy nim Jaworski śmiał się ustawicznie i co chwila wymyślał coraz to inne zdrowia i okazye.
Naprzeciw brał miejsce jakiś mnich z ogoloną głową, z nosem srodze zadartym i brzuchem wzdętym aż pod brodę, zaś pobok kwitnął szlachcic w makowym kontuszu, blady jak płótno, z siwą rozwichrzoną czupryną i kruczym, obwisłym wąsem. Na stole, założonym cynowem naczyniem z antypastami, zieleniały pękate flachy, rzęsiste gąsiory i miedziane garnce, zaś pod ścianą, na krzyżakach wdzięczyły się smoliste antały w grzecznym ordynku ustawione. Przy nich bose pachoły czekały na skinienie.
Właśnie Kaczanowski był się dźwignął z miejsca i, wspierając się brzuchem o stół, zaintonował tubalnym głosem pijacką litanię:
— Zacznijmy, bracia, podzwaniać w szkliwo!
— Piwo! piwo! piwo! — zawtórowali, brzękając wraz pustemi szklenicami.
— Żywota poczciwego uciecha krótka!
— Wódka! wódka! wódka! — ryczeli trzykrotnie ogromnymi głosami.
— Chwalmy szczęśliwości przyczynę jedyną!
— Wino! wino! wino!
— I niech nas bronią od wszelakiej szkody.
— Miody! miody, miody.
Naczelnik, nie słuchając więcej, poszedł budzić śpiących w oficynie.
Bibosze zaś ryczeli dalej nie kończącą się litanię, ale już coraz słabiej i bełkotliwiej, bowiem plątały się im języki a sen morzyć zaczynał.
— Kaczanowski! — trzasnął nagle w okno niby granat, głos majora Czyża.
Pijany kapitan sprężył się momentalnie, szklenicę cisnął i miarowym choć zygzakowatym krokiem pomaszerował na ganek, ale że tam stał Naczelnik z towarzyszami drogi, skoczył na dziedziniec pod studnię, szatki ze siebie zdarł i krzyknął potężnie na parobków:
— Wody mi na łeb! Lać co się zmieści!
Jakoż po paru wiadrach zgoła oprzytomniał, a po krótkiej chwili był już gotowy do drogi, rzeźwy, wesoły i krotochwilny jak zawsze.
— Gwardyacki łeb więcej wstrzyma, niźli cały twój szwadron, majorze! — żartował z Czyża, czyniącego mu jakieś uwagi.
Naczelnik właśnie już był odszedł do swojej stancyi, a wasążek zajeżdżał pod ganek, gdy Jaworski ukazał się na progu ze swoją kompanią i pachołkiem, dźwigającym niemały gąsior miodu.
— Nie puszczę waszmościów bez strzemiennego! — wołał, buchając śmiechem. — Na nic się zdały wykręty i molestacye. Gospodarz padł przed nimi na kolana, mnich rzewliwie zapłakał, a blady szlachcic brał się do karabeli, więc radzi nie radzi wypili strzemiennego, potem juści zdrowie gospodarstwa wraz z ich progeniturą, potem słusznem było wypić na cześć godnych kompanionów i sąsiadów; potem na pomyślność przezacnego stanu duchownego; potem: »kochajmy się« nakazowała uległość odwiecznym obyczajom, a w końcu, kiedy rozochocony Jaworski, wnosząc puhar, zakrzyczał: — Prosperitatis publicae! — nie godziło się juści odmawiać.
Dość, że odjechali dopiero równo ze słońcem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.