Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kilkanaście dukatów. — Macie to na wszelaką przygodę, boć niewiadomo, kiedy powrócim doma...
— A po co mi, paniczu? Mało to mi już nadawał Kacper a panienka Dosia!
— Schowajcie. Gdzie to Józek i dziewczyny?
— Chłopak z drugimi powieźli pańskie zboże do spławu, a dziewczyny we dworze w pomoc panience Dosi, że to dzisiaj goście.
— Ale jakby się wam jaka bieda przygodziła, idźcie prosto do matki: nie opuści was. Przecież wasz Kacper towarzyszem mi a przyjacielem.
— O mój paniczu złocisty! — szepnęła, obejmując go za nogę, i zapłakała. — Dyć oddalibym paniczkowi ostatni dech za tylachna dobrości, za tylachna miłosierdzia nad narodem. I wszystkie zrobiłyby to samo, mój ty Jezusku najmilejszy! — wyznawała wśród tkliwych popłakiwań.
— Zostańcie z Bogiem! — rzucił, ruszając z miejsca tęgim kłusem, a wyminąwszy jeszcze karczmę nad rzeką i Żyda, kłaniającego się do ziemi, pojechał ku ciemnej obręczy lasów szeroką, wysadzaną drzewami, drogą.
Dzień się był wybrał cudnie słoneczny, ciepły, bezwietrzny, wymalowany jesiennemi farbami, pachnący zoraną ziemią i przewiędłem listowiem. Ścierniska, osnute pajęczyną, grały w słońcu jakoby dyamentowym opyłem, stogi zboża zdały się być z prawego złota. Po miedzach i chłopskich pólkach siedziały rzęsiste grusze w przyodziewach z przezłoconych amarantów, a zasię nad drogą kłoniły się białe brzozy o żółtych jak wosk pióropuszach, niegdzie rozpierał się dąb, niby z miedzi