Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wykowany, czasem klon purpurowo-złoty, albo kępy tarnin pofarbowanych fijoletem owoców. W jesiennej krasie stał wszystek świat; lubość była w powietrzu, w cudności niewypowiedzianej drzew i w tem błękitnem, nizkiem niebie, zarzuconem lśniąco białemi chmurami. Kraj był obszerny, pagórkowaty i opłynięty modrawą mgiełką, że jeno słabo widniały ciemne plamy borów, jakieś wsie, wieże kościołów i folwarki w gąszczach żółknących drzew. Drogi leżały puste, jeno z rzadka zaskrzypiał gdzieś chłopski wózek, z rzadka też dojrzał na polach pługi, ciągnione przez rogate, siwe woły, lub stada krów na paśnikach, i cicho było, jako w tym bożym kościele, pełnym widomych cudów i łaskawego majestatu.
Sewer znał te strony od dzieciństwa i pamiętał je o każdej porze i w każdej przemianie: i w kożuchach śniegów, i w przepychu wiosen, i w żarach letnich, i w pluskach późnej jesieni — lecz dzisiaj dziwną żałością przejmowały go te lube zawsze aspekta, czegoś się wzdrygał i jakieś natrętne łzy same nabiegały do oczu, w serce wpierał się głuchy niepokój i żrące tęsknice. Więc coraz częściej popędzał konia: deresz rwał już, jakby na skrzydłach, aż mu grała wątroba i pokrywał się pianą.
Po dobrej godzinie takiej jazdy dostał się na lesiste wzgórze, skąd szeroka, sypana droga staczała się w rozległą dolinę, gdzie leżały stryjowskie Stoki. Ogromne stawy, obrzeżone rzędami smukłych topoli, powiązane kanałami, lśniły się na samem dnie, niby srebrzyste, polerowane tarcze, a za nimi wynosił się dwór piętrowy