Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dok panicza zrywali się od misek i, jakby promień słońca rozjaśnił naraz wszystkie twarze, witali go radosnymi uśmiechami, leciały za nim gorące słowa pozdrowień i raz po raz ktoś przypadał wargami do jego butów i kolan, to jakieś starce stuletnie chyliły się pokornie, zaś baby, poniektóre z niemowlętami przy piersiach, aż przyklękały na drodze, a pucołowate, półnagie dzieci biegły za nim wraz z całem stadem naszczekujących piesków, że przynaglił konia do pośpiechu, chociaż był wielce rad takowej serc ich czułej dyspozycyi, zakładając na niej swoje insurekcyjne nadzieje i zamysły.
Wstrzymał dopiero konia przy ostatniej chałupie, już nieco za wsią.
— Jak się macie, Szymkowa? krzyknął do kobiety, dojącej krowę pod domem.
Kacprowa mać odstawiła dzieżę z mlekiem i, wytarłszy usta podołkiem koszuli, przystąpiła z uniżonymi pokłonami. Kobieta była w latach, wysoka, o pomarszczonej twarzy i siwych, bystrych oczach, podufała w sobie i jeszcze krzepka. Patrzała w niego, jak w święty obraz.
— Zaglądaliście dzisiaj do Kacpra?
— Jakżeby nie, paniczu. Chwała Bogu, galańcie zdrowieje mój chudziaczek.
— Za jakie dwie niedziele będzie mógł ruszyć za mną,
— Na wojaczkę! — oczy jej zaszkliły się dziwnie, ale głos miała spokojny.
— Jak Róg da, matko — odrzekł, sypiąc jej w dłoń