Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jął pytać, co znaczą owe rekolekcye, lecz na odpowiedź zaprowadziła go do fosy, pod zakratowane okienko w baszcie. Skwapliwie zajrzał do wnętrza — izba była sklepiona i mająca pozór dość płaskiej miski, wywróconej do góry dnem, na nagich czerwonych ścianach paliły się grube gromnice, osadzone w żelaznych wilkach. Na środku przy długim, biało pokrytym stole, zastawionym kandelabrami pełnymi świec jarzących, siedziała cała kompania.
— Cóż to za szabas odprawują? — wyrzekł zdumiony.
— Oho, znowu będą dzisiaj w robocie rzemienie! — wskazała na pęk jadowitych dyscyplin, wiszących na ścianie. — Cicho-no waszmość.
Bowiem ojciec Albin, siedzący w końcu stołu, w komży, w rogowych okularach na nosie i z kancyonałem przed sobą, zaintonował był właśnie grobowym głosem jakiś hymn ponury. Stryj wespół z kumami uroczyście mu zawtórowali. Śpiew brzmiał posępnie i głosy huczały, jak dalekie, daremne wołania rozpaczy — jakby z głębin otchłani dobywały się błagalne krzyki potępionych.
— Więc się nawet biczują? — wstrząsnął nim lodowaty dreszcz zgrozy.
— Jak stryjowi przyjdzie fantazya, to nie żałuje siebie ani drugich. Kumowie tego nie wenerują, a szczególniej kapelan, nie waży się jednak protestować. Potem muszę smarować boki pochłastane, jak zrazy...
— Dzięki Bogu, że chociaż waćpannę oszczędza!