Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ogier skręcił z miejsca i stanął przed nią, jak wryty.
— Ależ zna mores! — chwalił szczerze i z podziwem nie małym.
— Niechby nie posłuchał! — ściągnęła groźne brwi, klepiąc Gracza po nozdrzach i głowie, czem rozswawolony jął stawać dęba, tańczyć na zadzie i spróbował wesprzeć się przedniemi nogami na jej ramionach, jak to miał we zwyczaju za źrebięcych czasów. Nie ulękła się takowych karesów i, puszczając go z liny, świsnęła przeciągle. Ogier poniósł się po majdanie, niby wicher, a za nim pogoniła cała sfora psów.
— Wspaniały! Żeby go jeszcze przyuczyć do strzelania...
— Można mu strzelać pomiędzy uszami, ani drgnie! — zawołała z dumą.
— Zaiste, lecz waćpanna mi patrzy na jakowąś prawą Amazonkę!
— A waszmość odsyłał mnie do kądzieli — przycięła z uśmieszkiem.
— Szczerze suplikuję o zapomnienie, a na zgodę przeda mi waćpanna konia.
— Gracz nie na przedanie. Już wojewoda Walewski chciał ze mną facyendować na parę izabelowatych cugantów, ale nie głupiam. Mam jeszcze czwórkę gniadych, jednolatków, może waćpan obaczy...
Wymówił się brakiem czasu, prosząc ją o zaprowadzenie do stryja.
— Nie obaczysz się z nim waszmość jak rano, rekolekcye się już zaczęły.