Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jakiś cień przesunął się po jej twarzy i w oczach błysnęła trwoga.
— Chodźmy. Zasię w posty i suche dni przywdziewają włosiennice.
— Na jakąż intencyę te umartwienia, czy za jakie przewiny?
— Imaginuję, jako na intencyę utrapionej ojczyzny.
Tak dziwacznem mu się wydało, że uśmiechnął się bezwiednie.
— Waszmość się nie śmiej, bo to nie warszawska krotochwila!
Długo się submitował, nim uwierzyła i rzekła porywczo:
— Bo teraz w Polsce moda, że jaki siaki skurczybyk, co to liznął zagranicy i frak przywdział, ma zaraz w pogardzie i śmiechu wszystko, co ojczyste! — Ja-bym takiego nauczyła gwizdać po kościele! Psami-bym go wyszczuła! — buchnęła zapalczywie, aż się twarz oblała farbą oburzenia, niby krokoszem, i oczy strzeliły snopami błyskawic.
— Nieprzespiecznie zadzierać z waćpanną — zauważył.
— A pewnie, bo swojego nie daruję i oddam z nawiązką! — odparła chełpliwie.
Jął wołać na pachołka, żeby mu podawał konia.
— Przed kolacyą waszmość nie pojedzie! — zdeterminowała buńczucznie.
— Nie bardzo łasym na hreczane kluski z kwaśnem mlekiem, jakie mi obiecywała ciotka — wtrącił żartobliwie, zabawiając się jej pomieszaniem, gdyż nie