Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cznie. — No patrzcież, jak się to nam chłopak wybrał! Jaki z niego żołnierzyk! A dajże jeszcze raz gęby!
I znowu poszedł z rąk do rąk, niby puhar przedniej małmazyi, że końca nie było czułościom, kochała go bowiem cała ta godna kompania. Sieroty to były, stare żołnierzyska i bezdomne nieszczęśniki, wyzute z fortun gorzkimi ewentami losów i ludzką niepoczciwością. Na szczęście naleźli przytulenie w Stokach, bo Zaręba kochał się w ludziach niezwyczajnych, a każdy z kumów pozostawał w jakowymś zatargu z prawem, na każdym ciążyły jakoweś kondemnatki a inwidya, każdy też miał eksperyencye w czemś szczególnem, czem rad się wywdzięczał za gościnę i opiekę. Domaradzki rozumiał się na koniach, jak nikt drugi; Trzciński był wyrocznią w materyach odwiecznych praktyk myśliwskich, więc jego dyrekcyą szło wszystko w polu i kniejach; Bogatko miał serce do ptactwa i takowy dar, że kiedy zaświegolił na srebrnej piszczałeczce, z którą się nigdy nie rozstawał, skrzydlata hołota szła mu do ręki, choćby nawet i drapieżniki; Chmieliński szwargotał po żydowsku i potrafił udać każdą personę z głosu i ruchów, znał się przytem expedite na winach i przyrządzaniu bigosów; zasię Franciszkanin był majster od rusznikarstwa i nietylko umiał naprawiać broń, lecz i sam odlał wiwatowe moździerze, potrafił też zamawiać kołtun i na gościec znajdował skuteczne medykamenta. Wprawdzie doletnie to już były dziady, kapelan najmłodszy, a już liczył sobie z górą kopę, ale wszyscy jeszcze krzepcy, gotowi w każdej porze do polowania i wypitki, a nawet, jak Bogatko, nie hamujący jeszcze