Krwawe znamię/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Krwawe znamię
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

W Lubelskiem leży wieś Mielsztyńce, która dziś już inne nosi nazwisko i próżnoby jej szukał na karcie. Znanej i możnej rodziny Spytków, która bardzo wcześnie jakoś zdrobniała i niemal wygasła, zieleniła się tam maleńka, zapomniana gałązka. Już w XV wieku Spytkowie należeli do najbogatszych i największego znaczenia rodzin w kraju. Wspaniałe grobowce, starte napisy, nazwiska dóbr rozległych, jedynie dziś świadczą o Spytkach... W XVIII wieku, gdy się nasze opowiadanie zaczyna, zapomniano już o dawnej wielkości panów Spytków. Tylko uczeńsi genealogowie, spotkawszy się z tem imieniem na żywym człowieku, pytali z podziwieniem, czyż podobna, żeby to byli ci sami co ongi Spytkowie...?
Można było o tem powątpiewać, wnosząc z roztaczającego się w koło nich milczenia, ale istotną prawdę zawierały pergaminy i dokumenta, któremi się oni nie chwalili. Z ojca w syna byli to oddawna ludzie jednego ducha i charakteru, starający się tylko o spokój, o ciszę, o zgodę z ludźmi i żywot który nikomu nie zawadzał, nikogo nie raził i nikomu powodu do zazdrości nie dając, dozwolił im w cieniu Pana Boga chwalić. Odrodzili się od Spytków z Mielsztyna, ale im z tem znać już dobrze było, bo od wielu pokoleń z Mielsztyniec się prawie nie wychylali. Musiało coś w starych podaniach zniewalać ich do tego; szeptano po cichu, iż taki rozkaz swym następcom do kilku pokoleń wydał któryś Spytek, a oni go święcie spełniali. Nikt jednak z pewnością przyczyny tego osamotnienia nie wiedział, sąsiedzi do niego przywykli, zwyczaj uświęcił ten rodzaj życia i nikt się im nie wdzierał w ten kąt spokojny. Mielsztyńce z kilku pięknemi wsiami, z wielkiemi lasami, rozległą bardzo przestrzenią, składały pięknie zaokrągloną całość, odgraniczoną, odrębną, a szczęśliwie położoną, że tam nie bardzo kto miał potrzebę zaglądać. Małe miasteczko w pośrodku nad rzeczką i stawem, opodal nieco od niego zamczysko na wzgórzu, otoczone wiekuistemi drzewy; dalej po równinie rozrzucone wsie i folwarki, osady, młyny i pojedyńcze dworki dożywotników, starych sług starej rodziny. Już to życie szło takim trybem, że się wszystko trzymało długo, jednakowo, niezmiennie, a otaczający dwór mielsztyński ludzie także od wieków i pra-pradziadów mu służyli. Kto się ztąd gorączką jakąś i pragnieniem nowości party oddalił, już chyba nie powracał, bo wytrwać by nie mógł w tej atmosferze tak jednostajnej, uspokojonej, milczącej, iż od stu lat może widocznej zmiany żadnej czuć w niej nie było.
Dwór mielsztyński budził ciekawość przybyszów, ale gdy się z nią kilka razy o mury jego nadaremnie obili, a przekonali się, że przebić ich nie było podobna, że i ludzie nie mieli ochoty się wygadywać i panowie znajomić, w końcu każdy dawał za wygraną i... jeśli był już bardzo tem tknięty, to się sobie po cichu uśmiechał. Głośno ganić nie było można, bo do koła aż do Lublina Spytkowie liczyli tylko przyjaciół; najlżejszej skazy nikt na nich nie znalazł, a ktoby przeciwko nim śmiał się odezwać, na siebieby wyrok napisał.
Dosyć, że w tym pokoju dotrwali Mielsztyńscy aż do końca XVIII-go wieku. W okolicy Mielsztyniec, na samej ich granicy, wioska Studzienica, przepyszna posiadłość, od niepamiętnych czasów zostająca w ręku Studzieńskich herbu Leliwa, drogą zamiany i z dopłatą przeszła na innego właściciela! Nabył ją Repeszko niejaki, człek stary, bezdzietny, znany z niesłychanego skąpstwa, a naturalnie też i słynący z niezmiernej fortuny, którą bajecznie obliczano. Pan Nikodem Repeszko liczył naówczas lat sześćdziesiąt, ale je tak nosił, jak gdyby mu one nad trzy krzyże nie ważyły. Był to człowiek statury wielkiej, prawie olbrzymiej, silny, zbudowany dobrze, z maleńką jak na śmiech główką, na szerokim karku i ramionach osadzoną. Płeć miał śniadą, ospowatą, zżółkłą, oczki małe, czarne, łysinę wygoloną, ręce długie i żylaste. Życia był skromnego nadzwyczaj, sam to przypisując pobożności i potrzebie martwienia ciała, chociaż drudzy tłumaczyli skąpstwem, czynny niezmiernie, zapobiegliwy, ruchawy. Ludzie o nim powiadali, że nigdy nie sypiał, nikt go przynajmniej śpiącego nie widział, a choć w jego alkierzyku stało łóżko pokryte starą wytartą skórą łosiową, z poduszką skórzaną turecką, niedocieczonego koloru, nie znać było na niem, aby kiedy tu spoczywał. Zwykle siadywał w fotelu wielkim z poręczami, skórą także obitym i tu go ludzie dniem i nocą znajdowali. To pewna, że począwszy od pierwszych kurów do świtu, w nocy go najczęściej spotkać można było tam, gdzie się najmniej spodziewano, ale nigdy w jednej porze, na jednem miejscu, tylko coraz gdzieindziej.
Jednego dnia widziano go po północy przy gumnach, drugiego za stodołą, to znowu na wsi, w polu, a nawet w lesie... Jak upiór czasem zjawiał się u ogniska nocleżanów na łąkach, na rozdrożach, u karczmy, a w burzę, pioruny, słoty albo w śnieżną zawieję, najprędzej się z nim spotkałeś. Nic mu to nie szkodziło, zacierał ręce, strzepnął się, uśmiechnął i szedł dalej, odmawiając pacierze...
Pan Nikodem był pobożny niesłychanie, gorliwy bardzo katolik, przestrzegacz ścisły wszystkich praktyk i tak na pozór słodki, miły serdeczny, tak lgnący do każdego, iżby go się pokochać chciało od pierwszej godziny. Lecz po zbliżeniu się do niego stawało się to niepodobieństwem; Repeszko całował, ściskał, upokarzał się i bił w piersi, ale gdy zaszedł interes, gdzie potrzeba było cośkolwiek zrobić, dać, ofiarować, twardym był jak skała. Swoim obyczajem wymawiał się miodem, cukrem, samemi pochlebstwy i słodyczami, ale dać nic nie dał.
Nigdy się nie obrażał, pokornym był nadzwyczaj, dla miłości Zbawiciela darował wszystko, choć nigdy niczego nie zapomniał. Wyściskał nieprzyjaciela, lecz jeśli mógł mu dać naukę, nie poskąpił, zawsze z uniżonością, dyskrecyą i poszanowaniem. Repeszko miał i to do siebie, że się wcisnąć lubił wszędzie, wiedzieć musiał o wszystkiem i znać każdego. Nie zrażał się zimnem obejściem, okazaną obojętnością lub niechęcią, zdawał się ich nie rozumieć i szedł dalej biorąc zawsze wszystko z najlepszej strony...
Przybywszy do Studziennicy, w okolicę wcale sobie nieznaną, pan Repeszko pojechał naturalnie i do Spytków, ale tam nie bardzo sobie podobał i od tej pory, choć się o nich wyrażał z największem poszanowaniem, przypiął się do Mielsztyniec z jakąś nadzwyczajną chciwością dowiedzenia się, badania bliższych stosunków i znajomości. Nikt mu do tego pomódz nie mógł, ale go to nie zrażało. Raz namotawszy na wąs, był on z tego rodzaju ludzi, co nie łatwo powziętą myśl porzucają. Powtarzał między innemi przysłowiami często i festina lente. W okolicy, kogokolwiek zarwał o Mielsztynce i Spytków, wszyscy go zbywali milczeniem i spojrzeniem ukośnem, jakby dając do zrozumienia, że wdał się w rozmowę niewłaściwą i ostrzegając by jej nie wznawiał. Nie zrażało to jednak Repeszki, a że był człowiek łagodny i nic nie czynił przebojem, szedł pomalusieńku do celu. Z tych badań, na pozór bezskutecznych, zawsze mu się coś zostawało, a upór, z jakim mu odpowiadano milczeniem, dawał wyobrażenie o ważności tego przedmiotu, którego nikt dotknąć nie śmiał.
Dlaczego tak Mielsztyńce Repeszkę zajmowały gorąco, domyślano się z tego, co o nim w Brzeskiem mówiono, gdzie Pociejów jakichś, zainsynuowawszy się do ich domu, ostatecznie podkopał i wyssał, — że te same mógł mieć zamiary na spokojną Spytków rodzinę. Może się i mylono, bo Repeszko, ile razy owych zrujnowanych Pociejów wspominał, ręce składał, łzami się oblewał i wyrażał o nich jako o ludziach najgodniejszych, których los nieszczęśliwy serce mu zakrwawia... Nie mógł nawet mówić o nich długo, tak go to wiele kosztowało.
Postanowiwszy bądź co bądź przebić tę grubą zasłonę tajemnicy, która okrywała samotne zamczysko mielsztynieckie, Repeszko postąpił sobie bardzo zręcznie. Wyszukał jedynego człowieka, który tam bywał od lat wielu i zdawał się w jaknajlepszych zostawać stosunkach ze dworem. Był nim proboszcz parafii sąsiedniej, ksiądz Ziemiec, staruszek, dobry człowiek, ale łatwowierny niezmiernie i łatwo ująć się dający. Chociaż w Mielsztyńcach był proboszcz miejscowy i wikary, ksiądz Ziemiec dawniej zajmujący ową prebendę, z której się przeniósł do Studziennicy dobrowolnie, zachował przyjacielskie stosunki z kolatorami i niekiedy ze mszą tam jeździł do zamkowej kaplicy; mówiono nawet, że sam pan Spytek nie spowiadał się u nikogo, tylko u niego. Ksiądz Ziemiec był aniołem dobroci, ale ośmdziesięciu lat dochodząc, nieco zdziecinniał, Repeszko go tem ujął, że w kościele klęczał przed prezbyteryum, modlił się ze złożonemi rękami, bił w piersi tak, że po całym kościele słychać było, a niekiedy krzyżem leżał. Księdza całował w rękę i był dlań z taką rewerencyą, jak nikt ze szlachty okolicznej.
Prawda, że gdy w to uwierzywszy, staruszek się do niego o trochę drzewa na poprawę ogrodzenia cmentarnego odezwał, odmówił pan Repeszko, ale list zawierający ekskuzę był tak pokorny i tak usprawiedliwiający go, że mieć do niego żalu nie było można. Postrzegłszy, że ks. Ziemiec lubi czasem grywać w maryasza na zdrowaśki za dusze z nikąd ratunku nie mające, a przy tej grze się ożywia i gaduli, pan Repeszko począł do niego chodzić po obiedzie na partyjkę. Miał w zysku także, iż się to pociągało ku wieczerzy i że w ten sposób oszczędzał w domu niepotrzebnego koło gotowania na jednę osobę zachodu.
Przy maryasiku powoli, nieznacznie brał na lekkie tortury starowinę...
Był pewnym swego, bo ks. Ziemiec już się z nim tak spoufalił, że mu anegdoty z czasu młodości swej opowiadał, ale gdy tylko o Spytków zagadnął, proboszcz milczał jak kamień, odwodził rozmowę, nawet maryasza przerywał i kończyło się na tem, iż z niego nic dobyć nie było podobna.
Repeszko przekonawszy się, że podkopy nie pomogą, postanowił zrobić wyłom i szturm przypuścić.
Jednego tedy poobiedzia chmurnego, znowu pociągnął ks. Ziemca.
— E! dałbyś asindziej pokój, — rzekł proboszcz; — co tam ciekawego w tych Mielsztyńcach, że one wam spać nie dają. Ludzi zacnych dwoje... siedzą cicho i pragną iżby o nich świat zapomniał!
Tu dopiero Repeszko położywszy karty, odezwał się otwarcie:
— Księże proboszczu dobrodzieju... najzacniejszy, złoty księżuniu, sercem najukochańszy, którego w duszy mej noszę, weneruję i wyrazów nie mam na to, jakiemi dlań synowskiemi uczuciami pałam, wytłumaczyć mi to racz, dla czego ci godni, najzacniejsi, ze wszech miar szanowni państwo Spytkowie, jedni tego na całym świecie używać mają przywileju, iż o nich nikomu mówić nie ma być wolno? Nie pochlebiam sobie, żebym miał rozum najbystrzejszy, wszakże najpośledniejszym z ludzi też nie jestem, a wszelako tego nie rozumiem.
Ksiądz także karty położył, na ręku się oparł i jakby głosu w piersi zabrakło, rzekł z cicha:
— Kochany panie... dałbyś bo tej chciwości pokój... opowiem ci lepiej dykteryjkę.
— Powiedz ojcze dykteryjkę, słucham z największą uwagą, proszę... Człek się całe życie uczy i nabierać pragnie, a od kogoż nabierze, jeśli nie od świętobliwych jak wy, a siwizną przez Boga za przykładne życie błogosławionych.
Dawszy mu się wygadać z temi słodyczami, bez którychby nigdy się u Repeszki nie obeszło, ksiądz podparł się na łokciu i począł w ten sposób:
— Było to lat kilkadziesiąt temu. Jam naówczas był wikaryuszem w Lublinie przy kościele św. Michała, bo wypadek, który wam opowiem, jest prawdziwy. Zdawna tam obiegały o tem pogadanki, iż około onego pnia dębowego, na którym wielki ołtarz był założony, fundator kościoła skarb wielki zakopać kazał, aby w jakiej ostatecznej domu Bożego potrzebie znaleziony, mógł mu służyć na podtrzymanie i ozdobę.
Oto choć ów skarb na kościół był przeznaczony, jak podanie głosiło, nie spało łakomstwo ażeby go sobie przywłaszczyć, i ten i ów dłubali a świdrowali około pnia i ołtarza, a nuż nań trafią. A jak to ludzie w potrzebie sobie wszystko wykrętnie tłumaczyć umieją, powiadali tedy sobie, jeśli skarb dostanie się duchownemu, toć kościołowi, bo duchowny do kościoła należy. Ale to są rzeczy uboczne i do mojej dykteryjki właściwie nie należące. Tandem, nie wiem tam już kiedy i za którego proboszcza, zakrystyan, który o tym skarbie od poprzednika miał tradycyę, począł próbować, a nuż będzie od innych szczęśliwy... Podnosił tedy posadzkę po jednej tafli i żelaznym drążkiem ziemię wiercił. Jednym razem stuknęło owo żelazo o coś, jakby o wieko kufra lub skrzyni. Zakrystyan mało nie oszalał — do proboszcza, bo choćby był chciał przed nim się skryć z ową tajemnicą, nie miał sposobu. Samby rady nie dał, więc musiał kogoś wezwać na pomoc, a wolał już proboszcza, niż innego. Dał się skusić ksiądz. Nocą poszli do kościoła, próbują... brzęczy, rozlega się echo... jest coś... Dalej do rydli, do motyk, do łopat, ziemię we dwóch wynosić. Nie szło to łatwo, bo trzeba było dobywać się dosyć głęboko, a wydobytą ziemię kryć, aby się ludzie nie domyślili, i na dzień dziurę płytą nakrywać. Słowem, namordowali się dobrze przez trzy noce, i zakrystyan bodaj nie poderwał się, gdy naostatek pokazała się skrzynia żelazna... Nowy kłopot, jak ją wywindować, co z nią zrobić? Ksiądz nie był bardzo silny, chcieli zrazu podważyć, ale ani drgnęła, jak przykuta, okopali dokoła. Z jednej strony okazały się zamki mocne, nuż próbować kluczów, jakie się tylko przy kościele znajdowały, ale żaden się nie przydał. Napocili się dobrze a darmo. Drugiej nocy zakrystyan, młota i dłuta dostawszy, jął majstrować aby odbić. Myśleli na pewne, że złoto garściami wynosić będą... co stukną to się im złoto odzywa. Są pieniądze! ale w kościele, po nocy, a jeszcze w takim, co tuż ponad ulicą stoi i w ludnem mieście, gdzie każdego czasu po Grodzkiej ulicy ludziska się włóczą, hałasu i szczęku robić nie było można... szło tedy bardzo powoli.
A tu i chciwość niepoczciwa i ciekawość okrutna piekła. Mało się nie pochorowali. Zamki jak zaczarowane nie puszczały. Postrzegli zaraz, że nie jeden był, ale trzy, a wszystkie tak hartowne, że ich wiekuista rdza nie tknęła... Wziął się tedy zakrystyan do głównego, i jakoś go przecie otworzył, ale gdy drugi odmykał, pierwszy się znowu zatrzasnął; a że było ich trzy, zmiarkowali iż inaczej skrzyni nie otworzą, tylko przybrawszy sobie trzeciego pomocnika, żeby razem wszystkie ruszyli. Rozumny ów skrzyni fundator obmyślił to dobrze, aby skarbu ludzie źli nie naruszyli samowolnie, albowiem kędy dwóch jest, trudno tajemnicę utrzymać, kędy trzech niepodobna. Nie było jednak innego środka, tylko już ślusarza sobie przybrać, zakląwszy go aby święcie tajemnicy dochował. Proboszcz zamówił na następną noc bardzo pobożnego majstra, który miał robotą kierować. Spuścili się tedy do wykopanego dołu i przy stoczkach i świeczkach dłubali. Cóż jegomość powiesz. Miesiąc upłynął, a rady sobie dać nie mogli, aż wszyscy powysychali na szczypy, ani jeść, ani pić, ani spać, zakrystyan już krwią pluć począł, gorączka go trawiła. Nareszcie w piątym pono, czy szóstym tygodniu, otwarły się wszystkie trzy zamki razem i wieko odskoczyło. Ale naprzód z niego jakby opar jakiś poszedł gęsty, który im oczy zaćmił i zatamował... Rzucili się wszyscy razem do skrzyni, spodziewając złota i drogich kamieni... No, jak się panu zdaje, co też znaleźli?
— Najszanowniejszy księże proboszczu dobrodzieju, — rzekł Repeszko — nic nie wiem, ani miarkuję.
— Na dnie... — kończył staruszek...
— Skrzynia więc nie była pełna? — przerwał Repeszko.
— Nietylko, że pełną nie była, dodał ze śmiechem ks. Ziemiec, ale całkowicie próżną... na dnie leżał zbutwiały kawałeczek pergaminu i maleńki pozłacany relikwiarzyk, mocno zaśniedziały, zawierający cząsteczkę szaty Chrystusowej, według tradycyi, obdartej przez żołdaka, gdy go obnażono, aby przybić na krzyżu. Relikwia ta wielkiej ceny, przywieziona z Jerozolimy przez jednego krzyżowca, była całym owym skarbem.
Pan Repeszko milczał zadumany.
— Otóż, — rzekł ksiądz Ziemiec, — niech w. pan dobrze zważa, aby z ciekawością i zachodem wielkim, kusząc się o otwarcie mielsztyńskiej skrzyni, także tam ino pamiątek i relikwi nie znalazł.
Zarumieniłby się był pan Repeszko, gdyby mu płeć śniada i opalona, do skóry wyprawnej podobna, dozwoliła blednąć i czerwienieć. Co tam pod tą maską nieprzebytą się działo, on sam tylko wiedział. Pospieszył się wytłumaczyć i zaprotestować, że nie żadne inne uczucie, tylko miłość bliźniego kazała mu starać się poznać ludzi, aby im według możności być użytecznym.
— A! księże proboszczu dobrodzieju, rzekł niby z lekką urazą — jakże mnie też złote serduszko wasze mogło posądzić, abym miał jakieś powody nie całkiem czyste, a uchowaj Boże interesowane do wciskania się w poufalszą znajomość państwa Spytków?.. Jakże mnie to boleśnie, ojcze mój, iż w anielskiem sercu waszem na lepszą jeszcze nie zasłużyłem sobie opinię!... Ale świadkiem Ten, który wszystko widzi i czyta w sercach ludzkich najskrytsze myśli, iż ja mizerota, któremu los i praca własna nad wszelką zasługę poszczęściły, com się w pocie czoła a za wyraźną opieką Bożą dorwał kawałeczka chleba — mam go do syta i niczego już nie pragnę, byle tam to chudopacholstwo moje zachować w całości, a przekazać na dobre uczynki, kościołki ubogie, szpitaliki, mszyczki i w ręce poczciwych...
— A no dość, dość, — przerwał ks. Ziemiec, — to była dykteryjka, aby gadać. Rozdawaj waść karty, a daj mi za to pamfila z ręki, tuza i króla.. i już tam o tych poczciwych Spytkach nie mówmy.
Zawiódł się tedy i tu pan Repeszko, ale za wygranę nie dał.
Wkrótce po przybyciu swem w Lubelskie był on, jak wspomnieliśmy, w Mielsztyńcach, ale odwiedziny te wcale go nie zaspokoiły. Pojechał potem raz drugi i zdawało mu się, że został przyjęty zimniej jeszcze. Nie zraził się tem, ale czuł że mu nie wypadało tam wciskać się znowu bez powodu; szło tedy o znalezienie takiego, aby się wyszukanym nie zdawał.
Było to jakoś na wiosnę, zatykano łąki. Repeszko, który sam wszędzie być musiał, a majątku jeszcze nie znał tak drobnostkowo, poszedł na granicę do Mielsztyniec, dla dopilnowania sprawy.
Na miejscu znalazł kilku ludzi swoich i mielsztynieckich; nie kłócili się oni ale żwawo spierali. Pomiędzy dwoma wzgórzami obrosłemi lasem dębowym, ciągnęła się piękna łączka, a środkiem jej biegł sobie już uspokojony po wiosennych powodziach strumyczek. Był to zwykły ruczajek, ledwie widoczny śród bujnych traw i kwiatów, przekradający się za swymi interesami do rzeki, tak, że go tam ledwie dostrzedz było można. Nikomu nie wadził ani pomagał, czasem tylko w nim pastuszki nogi moczyli, a zające pić przychodziły w posuchę.
Ale ten strumyczek, nikły i nie pozorny, na wczesną wiosnę pozwalał sobie czasem takich wybryków i swawoli, że mógł powaśnić sąsiadów, stanowił bowiem granicę między Mielsztyńcami a Studzienicą, a spełniając tak wielką misyę społeczną, nie zachowywał się z przyzwoitą obowiązkowi swemu powagą. Miał kaprysy niewytłumaczone, — gdy mu się niewiedzieć dla czego niewygodne, rozmyte, żwirem wysypane łóżeczko sprzykrzyło, rył sobie nowe, łąkę nanosił piaskiem, psuł trawy i zjawiał się niespodzianie tam, gdzie wcale prawa nie miał gościć, urywając to mielsztyniecką łąkę, to studziennicką. Gdyby ona była włościańska, byliby to tam ludzie sobie jakoś poradzili, ale ekonomowie obu folwarków, aby sporów nie mnożyć, z dawien dawna zgodzili się na to, ażeby kosić po strumień, jakkolwiek on sobie w każdym roku płynął.
Tej wiosny właśnie ruczaj pokrzywdził bardzo nowego dziedzica i widać przez ciekawość zbliżył się ku jego stronie, tak iż dobry kawał łąki oddał Mielsztyńcom. Właśnie go zatykano z tamtego boku, gdy ludzie studziennicy oparli się temu, wskazując stare łożysko ruczaju, jako prawowierną granicę obu dominiów. Na ten spór nadszedł pan Repeszko z uśmiechem i najserdeczniejszemi pozdrowieniami włościan, którzy mu się do stóp kłaniali.
— Dzieci moje najukochańsze — rzekł, coś-bo to ja, rybki moje złote, nie bardzo rozumiem. Jakże to może być, żeby taką granicę niepewną cierpiano? Czy uchowaj Boże nie ma w tem obrazy Bożej i jakiego oszustwa? Nie idzie mnie tam, serduszka wy moje, o ten kawałeczek łąki, ale o sprawiedliwość świętą, o spokój miły i o zgodę z najdroższymi sąsiadami...
Gdy włościanie z obu stron tłumaczyć mu poczęli, głową kiwał i nie chciał rozumieć.
— Wszystko dobrze, dzieci moje najdroższe — dodał w końcu — ale to tak nie może być. Ja majątek kupiłem, upewniony będąc o stałych granicach. Trzeba będzie pojechać do Mielsztyniec i po Bożemu, po sąsiedzku załatwić sprawę raz na zawsze...
Pokłonił się włościanom bardzo grzecznie, nizko, zatarł ręce i odjechał. Tego mu tylko było potrzeba.
Nazajutrz wyruszył parą szkap dryndulką do Mielsztyniec.
Ponieważ i nas tam ciągnie, pojedziemy za panem Repeszką.
Przebywszy las dębowy, który dzielił Studziennicę od Mielsztyniec, ujrzał pan Nikodem w pośrodku rozległej równiny, którą w dali opasywały wzgórza zagajone, ponad rzeką i łąkami zielonemi rozłożone miasteczko, a nad niem panującą wieżę kościoła starożytnego, jak to z budowy wnosić było można. Mieścina, mimo że niezbyt wielka, niegdyś była obmurowana w części i opasana wałem; z tej dawnej fortytikacyi pozostały jej dwie dosyć poważne bramy u wjazdu. Oprócz tego rynek zdobił ratusz z wieżyczką, otoczony sklepami, wcale nieszpetny i dobrze utrzymany. Wielka aleja lipowa, cienista, od bramy miejskiej zwanej Zamkową, (bo druga nosiła imię Lubelskiej), wiodła do zamczyska.
Wznosiło się ono na wzgórzu niezbyt wysokiem, fosami objętem, w których już oddawna wody nie było i stare bardzo porastały drzewa. Z murów gdzieniegdzie część kurtyny jeszcze sterczała malowniczo śród zieleni, zostało parę basztek narożnych okrągłych, jedna wieżyca niewielka z bardzo grubego muru, z blankami i wspaniała brama, niegdyś poprzedzona mostem zwodzonym. Tego już śladu nie było, wysypana na miejscu jego grobelka prowadziła wewnątrz.
Panowała tu cisza prawie grobowa, smutna, poważna, uroczysta; tylko niepowściągnione ptactwo szczebiotało gwarnie w drzew gąszczach. Nad głównym łukiem wrot wykuty był herb Spytków, już dobrze starty i mało wyraźny. Piąterko nad bramą miało wprawdzie okna, ale nie zdawało się zamieszkanem. Dwa ogromne, stare, posiwiałe brytany leżały, grzejąc się tu spokojnie i nie przywitały nawet gościa szczekaniem.
Dziedziniec był bardzo obszerny, a w głębi jego za zielonym trawnikiem, na którym wznosiła się kamienna figura Matki Boskiej, w podkowę zbudowany był zamek dosyć pokaźny i poważny. Była to budowa nie razem znać wzniesiona, nie zupełnie regularna, chociaż później starano się jej nadać formę jednostajniejszą. W półkolistych połączeniach korpusu ze skrzydłami na dole były arkady i sklepienia, u góry galerye i odkryte przejścia. Nad gankiem rodzaj kopuły blachą obitej panował, a we froncie armatury starą modą pomalowane, chorągwie, bębny, kotły, herby i cyfry.
Nad samemi głównemi drzwiami, których odedrzwia, jak wszystkich innych okien i drzwi, były kamienne i ozdobne, stał napis pobożny: „Nisi Dominus aedificabitur“ etc...
Po za skrzydły i dokoła wszędzie cienistych drzew zielone gąszcze służyły za tło wspaniałemu gmachowi, który był utrzymany czysto, starannie, ale w niczem nietknięty na nowy sposób. Owszem, zdawało się jakby pilnie czuwano nad tem, żeby się z niego cecha starożytna nie starła...
Nad prawem skrzydłem małoznaczna wieżyczka z sygnaturką oznajmywała kaplicę. Innych budowli nie było w dziedzińcu, kryły się one znać niżej po za fosami, a sam zamek mieścił w sobie wszystko, co do życia państwa mogło być potrzebnem. Wszakże życie to kryło się w niem tak, iż w podwórzu pusto zupełnie było, i Pan Repeszko gdy stanął przez respekt u bramy i wysiadł z dryndulki, zostawiając ją tutaj, nie dostrzegł żywej duszy, któraby mu peregrynacyą ułatwiła.
Ale że tu już był i trochę wiedział kędy się wchodziło i wychodziło, skierował się ku głównemu wnijściu. Tu na przestrzał przez sklepienie widać było starożytny ogród szpalerowy, z gankiem nań wychodzącym i piękną balustradą, a po za nią ogromne lipy, jodły i graby. Sień, wyłożona kamiennemi płytami, miała po obu stronach wspaniałe wschody na górę. I tu jeszcze nie było nikogo. Na ścianach, dawno znać malowane i wybladłe, zieleniały niby krajobrazy, zamki, góry i lasy, ale pośród nich symboliczne postacie migały i na wstęgach mnóstwo łacińskich napisów. Wielki zegar pilnował wejścia. Drzwi wszystkie malowane były na biało, ze złotemi pasy, gzymsami i sznurkami. Jak w zaklętem jakiem zamczysku, dotąd pan Repeszko nikogo jeszcze nie spotkał, a oprócz świergotu ptactwa śród drzew, żadnego nie usłyszał głosu. Za to ciekawemi oczyma mógł do syta przyglądać się tej pięknej i nader troskliwie utrzymywanej budowie. Chód jego, choć ostrożny i cichy, rozlegał się dziwnie po gmachu, a śród uroczystego milczenia, samemu przybyszowi odgłos jego własnych kroków złowrogo jakoś i niemiło brzmiał w uchu.
Stał już nareszcie u drzwi, za któremi jakąś straż znaleść się spodziewał, uchylił je powoli i ujrzał w istocie, na wygodnem krześle z poręczami, przed stołem siedzącego staruszka, którego łysina trochą włosów jak puszek siwy miękkich otoczona, świeciła jakby wypolerowana kość słoniowa. Starzec ów miał na sobie liberyą, w ręku trzymał książkę dużą i czytał z niej przez okulary półgłosem litanią. Twarz jego łagodna była i uspokojona. Zrazu, usłyszawszy otwierające się drzwi i znać wcale nie spodziewając się obcego, nie podniósł oczu nawet, tak był w nabożeństwie swem zatopiony. Repeszko widząc to, jako był człek bardzo pobożny, a poczuwający się do obowiązku uczestniczenia we wszelakiem trafiającem się nabożeństwie, gdy i odchrząkiwanie i lekkie szurganie nogami nic nie pomagało, począł powoli odmawiać: módl się za nami! — Usłyszawszy to, starzec podniósł głowę dosyć obojętnie, a zobaczywszy nieznajomego, lekko ją skłonił, ale litanią odmawiał dalej i doszli tak do końca. Dopiero po antyfonie, okulary złożywszy do środka książki, staruszek powstał powoli i zbliżył się milcząco do Nikodema, który mu się powtórnie a nader uprzejmie uśmiechając kłaniał.
— Chciałbym mieć szczęście, — ozwał się Repeszko — widzenia się z panem domu.
Służący się uśmiechnął, lekko ruszając ramionami.
— Godność pańska?...
— Repeszko Nikodem, sąsiad jegomości ze Studziennicy, z uszanowaniem, a trochę w interesie.
— Hm! hm! — rzekł stary kręcąc głową, i dobył grubego srebrnego zegarka, który miał u pasa za kontuszem, popatrzał nań uważnie, a potem znów namyślać się począł.
— Godzina jedenasta — rzekł — dochodzi za minut kilka. Nie wiem! nie wiem! Wszakże pójdę, oznajmię i zapytam, a waszmość pan raczy się tymczasem w sali zatrzymać i spocząć. To mówiąc, drzwi mu otworzył do obszernej komnaty, pustej, cichej, ale bardzo wspaniałej.
Była ona cała w drewniane okładziny biało ze złotem lakierowane przybrana, nade drzwiami tylko malowaniami staremi przyozdobiona. Na jednem z nich wchodząc dostrzegł pan Nikodem godła znikomości ludzkiej z napisami: Mors ultima linea rerum. W ścianach, naprzeciwko dwóch wielkich weneckich zwierciadeł, dwa były szczególne wizerunki, równie jak owe nadedrzwiami nie wesołe. Wystawiały one mężczyznę w zbroi, leżącego na katafalku ostawionym świecami, z godłem w górze: Credo videre bona in terra viventium — i kobietę również w trumnie spoczywającą, z krzyżykiem w ręku, a po nad nią na wstędze: Miserere mei Deus, secundum magnam misericordiam Tuam.
W pośrodku pomiędzy dwoma tymi portretami grobowemi, któreby przyzwoiciej w katakumbach, niż w salonie zawieszone być mogły, w ramach czarnych był obraz wystawiający młodą panią lub pannę, w czarnych szatach, z różą w ręku. Twarz jej nadzwyczajnej piękności, artysta z wielkim odwzorował talentem, możnaby rzec, z rozmiłowaniem się w niej. Świeżość kolorytu i wykończenie, zdradzały niepospolitego malarza ze szkoły Rubensów i Van Dycków.
Portret ten i pięknością swoją i jedną nadzwyczajnością zwracał uwagę i pociągał oczy. Na pięknej białej szyi dziewiczej, dokoła biegł pas czerwony, wąski, jakby krwią zarysowany, który głowę odcinał... Nie była to ozdoba żadna, rząd paciorek, ani naszyjnik, ale jakby ślad miecza... Twarz ta poważna, wypogodzona, acz smutna i dumna, nabierała uroku tajemniczości od tego dziwnego znamienia, którego pan Repeszko wytłumaczyć sobie nie umiał.
Stał jeszcze przerażony i zadumany przed tym dziwnym obrazem, gdy stary sługa za rękaw go pociągnął i rzekł cichym głosem:
— Jaśnie pan prosi... czeka...
P. Nikodem ruszył się żywo, ale stąpanie prowadzącego staruszka, przywykłego do powolnego, uważnego, cichego chodu po tych milczących, opustoszałych komnatach zmusiło go do zwolnienia kroku... Coś w tym zamku zaklętym, majestatycznie uśpionym, skłaniało do ciszy i poszanowania miejsca jak w kościele. Trzeba było iść ostrożnie, nie czyniąc wrzawy, do której ściany te nie były przywykłe.
Po tej sali zagadkowych wizerunków, nastąpiła druga z okrągłą kopułą w środku, przez którą wpadało trochę światła we wnętrze; okiennice jej wewnętrzne były poprzymykane i półcień zalegał całą. Dokoła nad sofami rzędem opasywały ją portrety wielkie całych postaci, naprzemian niewiast i rycerzy. Niektóre twarze blade, pozawijane chusty białemi, występowały tylko z mrocznych cieniów... gdzieniegdzie zarysował się owal młodszego męzkiego oblicza, lub czarno patrzyły oczy z posępnej czaszki zarosłego starca w zbroi. Ten milczący szereg umarłych napełniał postrachem, jakby ze zwierciadeł migały istotnie widma i cienie upiorów jakichś, na sąd surowy wywołane. W pośrodku stojący stół, okryty ciemnem suknem, na którem bielał dzwonek srebrny, nadawał sali pozór izby sądowej. Chciał się przez ciekawość wstrzymać tu p. Repeszko, ale droga wysłana dywanem przechodziła przez salę na wskróś i wiodła do innej, świetlejszej i nieco weselszej. Ta była długą niby zbrojownią, pełną misternie powiązanych i poukładanych orężów i zbroi, dziś już nieużywanych, które rozmaitością i bogactwem zastanawiały... Były tam niewidzianej piękności puklerze i tarcze z godłami rodziny, kołczany szyte złotem, buńczuki, chorągwie, buzdygany, buławy, szable najrozmaitszych kształtów; lecz co najbardziej zastanawiało, to całkowite cztery zbroje, szmelcowane, złocone, prawdziwe dzieła sztuki, wyobrażające jakby czterech rycerzy w zamkniętych hełmach, stojących po czterech rogach na straży... Każdy z nich trzymał w ręku kopją z proporczykiem, na którym szyte były herby, a ręką drugą wspierał się na tarczy... Pan Repeszko z przerażeniem ujrzał, że u tych drzwi, do których się zbliżali, stojący rycerz miał przyłbicę podniesioną, a z niej nie czarna głębia wyglądała, ale głowa trupia całkowita, szydersko śmiejąca się zębami białemi i jakby urągająca z życia... Na proporczyku jej czarnym i białym stały wyszyte wyrazy:

Mors vita i Vita mors.

Nie dał mu się i tu zatrzymać przewodnik, wiodący go zwolna, ale nieubłaganie dalej. Weszli do mniejszej komnaty, w której stał klęcznik z krucyfiksem, obłożony książkami oprawnemi w jaszczur i pergamin. Po nad nim wisiał obraz Matki Boskiej Częstochowskiej a w lewo cała ściana od góry do dołu wysłaną była mniejszemi wizerunkami rodziny, pośród których wypisano na wstędze:

Requiescant in pace...

Rzuciwszy zaledwie okiem na te rzędy głów, Repeszko dojrzał wypadkiem znaną już sobie głowę dziewicy, z czerwoną krwawą przepaską na szyi...
Z tego oratoryum drzwi już wprost wiodły do pokoju pana Spytka, i tu sługa, otwarłszy je, wskazał tylko p. Nikodemowi drogę, a sam się cofnął.
Wszystko to co w ciągu powolnej po zamku przechadzki widział Repeszko, dziwnie go jakoś usposobiło; czuł się w duszy onieśmielonym i trwożnym... nawet dopiekająca ciekawość znacznie ostygła.
Pokój wszakże do którego wchodził, właśnie może na największą zasługiwał uwagę. Był on narożnym i niezupełnie regularnego kształtu, prawie tak obszernym jak sale zamkowe, a pełnym najosobliwszego sprzętu i pamiątek. W jednym jego rogu uderzał obraz patrona, przed którym zawieszona na sposób wschodni i włoski paliła się lampa, — tuż niedaleko ogromny stół zarzucony był cały stosem papierów, pościąganych w fascykuły, przywilejów z przywieszonemi pieczęciami na sznurach i ksiąg policzbowanych starannie. Z pośrodka tych stosów wyglądał czarny hebanowy krucyfiks z Chrystusem z kości słoniowej.
Przed oknem w ozdobnych wazonach ułożony był cały kląb zieleni z najrzadszych i najpiękniejszych roślin, śród których przemagały różne rozkwitłe i przekwitające. Liśćmi ich wonnemi usypana była posadzka. Ogromny komin marmurowy, biały, rzeźbiony, część znaczną drugiej ściany zajmował.
We wgłębieniu naprzeciw, nawpół osłonionem firankami adamaszkowemi, widać było skromne małe łóżeczko, jakby obozowe, pokryte skórą, z niedźwiedziem u nóg, z obrazem w głowach, z szablą u boku przewieszoną...
W pośrodku tej komnaty, której ścian reszta obitą była tureckiemi makatami przerabianemi złocisto, stał, czekając na powitanie gościa, gospodarz...
Repeszko, jakkolwiek zwykle odważny, lubo z zasady pokorny i słodki, chociaż dwa razy był w Mielsztyńcach (ale go naówczas na dole przyjmowano), choć już pana Spytka widział i mówił z nim, dzisiaj przeszedłszy wspaniałe sale zamkowe, napatrzywszy się tych dziwów grobowego jakiegoś oblicza — prawie w ustach języka zapomniał, uniżeńszym się stał jeszcze i zamiast powitania, gospodarzowi się tylko, more antiquo, czapką do kolan skłonił.
Nie była to rzecz tak prosta i łatwa dla Repeszki jakby się zdawało, p. Nikodem był prawie olbrzymiej statury, a gospodarz, potomek owej rodziny znakomitej, ledwie nie karła miał postać. Człowiek był już dobrze niemłody, nader kształtny, zdrów i silny, chociaż blady na twarzy, ale nie wiele więcej nad pas pana Repeszki wyrósł... Nie przeszkadzało mu to być pięknym; nic ułomnego w sobie nie miał, dziwnie jednak drobnym wyglądał, mimo butów na korkach wysokich, podniesionej w górę głowy i wyprostowania. Twarz jego, bardzo pięknych i szlachetnych rysów, wielce przypominająca wizerunki po salach rozproszone, nosiła na sobie piętno spokojnego smutku; w oczach była jakby świeżo obudzona ciekawość i niecierpliwość. Postawę miał rycerską, ruchy pańskie, zdawał się stworzony na olbrzyma... a skazany jakąś wolą Bożą na skarlenie. Mimowoli pan Repeszko przy tym maleńkim człowieku, któregoby bez wysiłku mógł był podnieść w jednej ręce, czuł się nieśmiałym, upokorzonym i gburem, jeśli się tak wyrazić można, tyle było w tamtym majestatu i wielkiego wyrazu jakiejś siły...
Pan Spytek, mimo małości swej, był krzepki, urody pięknej bardzo, a tak zbudowany, iż ręka, noga, oblicze, gdyby posąg stary, zwracały na siebie oczy. Ubranym też był, choć to w dzień powszedni, bardzo wytwornie.
— Szanownego sąsiada — odezwał się pan Spytek — bardzo mi widzieć miło. Zdaje mi się, iż podobno była wzmianka o jakimś interesie...
— Tak jest, tak jest, jaśnie wielmożny panie, odparł Repeszko, powtarzając ukłon pokorny. Wiedząc, jak miłe są cisza i spokój j. w. panu, nigdym się nie ośmielił zakłócać ich... ale malenieczka kwestyjka graniczna. Chcę ją podać pod sąd i wyrok pana dobrodzieja...
— Graniczna kwestya? — spytał gospodarz — ale szanowny sąsiedzie, to mnie nadzwyczaj dziwi. Od lat przeszło stu pokończyliśmy wszelkie możliwe wątpliwości graniczne, okupując święty spokój setnemi ofiarami... Zkądby się to wzięło?
— Ja nie wiem — odezwał się Repeszko — ale nowy przybysz, szanując święte prawa własności, nie pragnąc nigdy cudzego, a usiłując uniknąć wszelkiej zwady, starałem się upewnić w moim ubogim kawałeczku ziemi. Otóż przy świeżem zatykaniu łąk, gdzie Mielsztyńce od Studziennicy odgranicza strumyczek... zamiast stałej granicy, odkryła się używalność... Strumień płynie każdego roku inaczej... ztąd niepewność... Gdyby była mapa, tobym pokazał.
— O wieleż to iść może? — przerwał pan Spytek — jakaż to tam różnica?
— Na całej przestrzeni — odparł pokornie Repeszko, to tam może jakich parę morżków łączki j. w. panie, i to często gęsto piaskiem a mułem naniesionej. Bóg widzi, że chciwy nie jestem, a czego mi tam Opatrzność łaską swą dorobić się dała, to pragnę zachować tylko, boć to krwawica, całego życia owoc!...
— Szanowny panie sąsiedzie, — rzekł Spytek — ja wcale sędzią w tej sprawie być nie mogę, przechodzi to moję kompetencyę... Najprzód, któż sądzi własną rzecz... powtóre mało znam granice; po trzecie jest tu ad hoc mój godny plenipotent, alterego, pan Dzięgielewski. Znasz go pan pewnie; co on zadecyduje, przyjmę i podpiszę. Jeśli trzeba bym mu polecił jak największą w postępowaniu wyrozumiałość, tego może być pan pewnym, chociaż ogólna instrukcya dawna opiewa, że w tego rodzaju sporach ma raczej ustąpić, niż mnie na proces narazić. Jeśli się panu sąsiadowi zda wybrać arbitrów, przystaje na nich z góry.
Repeszce wszakże ani o łąkę, ani o granicę, ani o formę, jaką kwestya rozwiązaną być miała nie tyle szło pono, co zręczne wciśnienie się do Mielsztyniec i narzucenie panu Spytkowi: więc lubo rzecz zdawała się załatwioną w zasadzie, nie okazał się zadowolonym... Chodziło o przedłużenie bytności w zamku.
— Stanie się woli pańskiej zadosyć, — rzekł powoli, z pewnym wyrazem smutku. — Ja przecie, przyznam się, pochlebiam sobie, iż wyjątkowo tę sprawę załatwisz jw. pan sam, abym niepotrzebnej formalności uniknął. Przybyłem z gotowością wszelką zastosowania się do rozkazów.
— Ale ja wcale nie znam ani położenia, ani sprawy, — rzekł posępnie pan Spytek. Dzięgielewski, człowiek zacny, każdy kątek zna...
— Więc gdybyś jw. pan raczył tylko go tu kazać prosić, w dwóch słowach byśmy skończyli.
Gospodarz widocznie był zakłopotany.
— Prawdziwie, odparł, nie wiem czy Dzięgielewski jest w domu, bardzo wątpię. A co do mnie... ja dziś właśnie jestem tak zajęty... wyjątkowo zajęty...
Zdawał się nasłuchiwać niespokojnie, ale cisza panowała w podwórzu zamkowem. Repeszko stał się ciekawszym jeszcze, postrzegłszy, że jest do czegoś zawadą, domyślał się jakiegoś wypadku, chciał wynaleść sposób przedłużenia rozmowy, nie okazując się natrętnym.
— Możebyśmy zresztą jaki dzień inny naznaczyli, a ja bym panu Dzięgielewskiemu dał znać, gdyż dziś... to mówiąc, gospodarz drgnął, a od okna dało się słyszeć hałaśliwe psów szczekanie i trąbka myśliwska...
Pan Spytek pobiegł do okna, wyjrzał, twarz blada okryła mu się rumieńcem i bardzo żywo począł do Repeszki.
— Więc tak... na środę, piątek, kiedy się podoba, proszę do Dzięgielewskiego, ja mu dam właściwą jeszcze instrukcyą, aby był jak najwyrozumialszym... Oznaczycie granicę...
Szczekanie psów i tentent kilku koni coraz wyraźniej słychać było pod oknami, Spytek się skłonił Repeszce i poprowadził go do drzwi, ale pokorny szlachcic nie dał się zbyć tak prędko.
— Pozostaje mi, rzekł z ukłonem niskim, przeprosić jak najpokorniej jw. pana, iż ośmieliłem się zakłócić moją bytnością...
— Ale to nie... owszem, mówił żywo gospodarz, w którego twarzy coraz gorętszy malował się niepokój.
— Proszę wierzyć, dodał Repeszko, już prawie stojąc w progu, iż to nie żadna chciwość występna, od której Bóg mnie strzeże, ani chęć korzystania z powolności jw. Pana, tylko pragnienie utrzymania sąsiedzkiego spokoju, tak drogiego dla człowieka, zwłaszcza dla mnie, nie znanego jeszcze w okolicy i potrzebującego sobie zaskarbić względy...
W miarę jak przeciągał mowę, oczy maleńkiego człowieka, zniecierpliwionego już do najwyższego stopnia, nabrały tak złowrogiego jakiegoś blasku, postawa takiej grozy, usta tak nakazującego wyrazu... iż p. Nikodem, straciwszy wątek mowy, przelękły, ująwszy czapkę pod pachę, wynosił się, nawet ciekawości zapomniawszy. Gdy spocony, drzwi za sobą zamknąwszy, podniósł głowę w progu, oczy jego padły na hełm rycerza stojącego tu na straży, z pod którego trupiej czaszki patrzyły dwa próżne doły czarne... Z tych otworów zdawało mu się, że nań spojrzała śmierć, uśmiechając się szydersko.
O trzy kroki czekał stary sługa, z zegarkiem w ręku. Repeszko już się zabierał iść, gdy w salach usłyszał wrzawę i głosy, chód kilku osób. Ciekawość wróciła; przytulił się do ściany, niby dla przepuszczenia przybywających, choć go przewodnik za rękaw pociągnął, i był świadkiem dziwnego śród grobowego tego zamku zjawiska.
Przodem szła słusznego wzrostu, średniego wieku kobieta, bardzo pięknych jeszcze rysów twarzy, w ubiorze amazonki, w kapeluszu z piórami na głowie i biczykiem w srebro oprawionym w ręku. Ogon aksamitnej, ciemno zielonej sukni niosła na ręku. Wyglądała jak królowa, a z powiek nieco przyciemnionych, osobliwszej barwy, jakby od płaczu poczerniałych, strzelały oczy jej czarne, ogniste, straszne płomieniami, które w nich gorzały. Lice jej nieco opalone świeżem było i jeszcze ani jedną nie napiętnowane marszczką. Czoło miała wysokie, bielsze nieco od reszty twarzy, pogodne ale smutne. Stworzoną się zdawała do rozkazywania i musiała wiedzieć o tem... Kibić jej, choć mogła mieć mniej więcej nad lat trzydzieście, łudziła kształtami dziewiczemi młodości w pełni rozkwitłej. Repeszko, nie wiedząc, kto była, łatwo się w niej domyślił pani domu, ona, postrzegłszy tę nieznaną sobie postać schyloną pokornie, wyprostowała się jeszcze bardziej, zmarszczyła brwi, zacięła wargi i ledwie odpowiedziawszy skinieniem głowy, minęła go szybko, kierując się ku drzwiom gabinetu...
Nie była samą; szedł za nią chłopak, mogący mieć lat piętnaście, nadzwyczajnej piękności, ale tak małego wzrostu jak pan Spytek i bardzo do niego podobny, wytwornie ubrany, wesół, śmiejący się, a za nim, w sukni duchownej, widocznie cudzoziemiec jakiś, wyfryzowany, w trzewiczkach i pończochach, z książką w czerwony safian oprawną pod pachą.
Był to Eugeniusz Spytek, jedyny syn państwa Mielsztyńskich, i przewodniczący jego wychowaniu l’abbé de Bury, słynny z przyjemnej uczoności, dowcipu, a później z wydanych dzieł kilku i ogromnie rozległych stosunków w rzeczypospolitej literackiej z najsłynniejszymi jej koryfeuszami. Ta niewyczerpana studnia mądrości, mimo głębiny swej, wyglądała jak kryształowa karafka szlifowana, niezmiernie wytwornie i błyszcząco. Pan Repeszko nie był pewien, ale posądzał, iż woń przyjemna, niby więdnących fijołków, która się rozeszła w chwili, gdy ksiądz de Bury go mijał, z jego peruki i mankietów wychodzić musiała.
Dodajmy, że blady brunecik, przyjemnie uśmiechnięty, był wcale ładnym mężczyzną, tylko na suknię duchowną, którą obyczajem wieku dla przyzwoitości nosił, nadto jakoś elegancko i kwiecisto wyglądał.
Wszystkie te trzy postacie mignęły tylko, przesuwając się przed ciekawemi oczyma pana Repeszki, drzwi się gabinetu otwarły i okrzyk radości dał słyszeć. Pierwszy wbiegł niemi ów śliczny chłopaczek. Za nim weszła matka, l’abbé de Bury na końcu i podwoje nielitościwie się zatrzasnęły, a Repeszko rad nie rad musiał za swym przewodnikiem z zamku się wynosić.
Nie spodziewał się wcale, żeby go się tak prędko pozbyto i szedł kwaśny, ze spuszczoną głową, ale szedł zwolna i nic w powrocie bacznej jego uwadze nie uszło. Zamek przed chwilą tak cichy, trochę się zaludnił; postrzegł pan Repeszko kilku strzelców w zielonych kurtkach, z kordelasami u boku, którzy psy odprowadzali, kilku mastalerzy i kilka koni, wąsatego łowczego porządkującego dwór swój, a dalej dwa powozy, z których jeden obładowany, świeżo jakby z dalekiej powracające podróży. Tego myśliwstwa w połączeniu z ekwipażami nie mógł dobrze zrozumieć p. Nikodem, ale ze stroju amazonki miarkował, że pani Spytkowa wracała z polowania, a syn i l’abbé de Bury musieli świeżo z odległej jakiejś przybyć wycieczki. Wszystko to dosyć mu się dziwnie wydawało: ten zamek jakby zaklęty, z gospodarzem karłem, ta pani tak wspaniała i piękna, która uganiała się po lasach za zwierzyną, gdy mąż śród róż więdnących siedział w papierach i książkach, i ten chłopczyk śliczny, malutki, o którym w sąsiedztwie jakoś nawet słychać nie było...
Całe to życie wyglądało na zagadkę, a Repeszko szczególniej był łakomy na tajemnice... Ale się go tak pozbyto, odsyłając do Dzięgielewskiego, że nie było sposobu na nowo się do zamku wcisnąć, a pytać ludzi i nie śmiał, i wiedział, że się na nic nie przyda. Popatrzywszy więc tylko na dwór ów, na konie, psy i powozy z daleka, smutny, bo zawiedziony, poszedł Repeszko do swojej bryczki stojącej za bramą.
Ruch niezwyczajny w zamku potwierdził domysł jego, że syn domu, młody Eugeniusz, musiał z dalekiej podróży powracać. Na twarzach przechodzących sług widać było wesołość, wszyscy z pospiechem znać dążyli, aby młodego pana powitać.
— Trudno! rzekł w duchu Repeszko, potrząsając głową; narzucać się im nie przystało mi, a nie łatwi są dla obcych... ale z czasem... z czasem... niepodobna, żebym się ja tu nie wśrubował...
W tych myślach wyjechał za bramę, a że kawał dobry miał do Studzienicy, na sobie zaś najlepsze ubranie, pomyślał więc o tem, gdzieby przywdziać kitel swój codzienny, w którym około gospodarstwa chodził. W miasteczku tego czynić nie chciał, bo trzeba było zajechać do gospody, i za postojne, choć krótkie, zapłacić, lub dać coś utargować. Przypomniał sobie, że na drodze do domu miał właśnie karczemkę w lesie, do Mielsztyniec należącą, w której najprzyzwoiciej będzie pomyśleć o przebraniu. Nakazał więc woźnicy aby przed nią stanął, a sam nad niepowodzeniem swej wyprawy się zadumał.
Karczemka owa, zwana wygódką, stała pośród starych dębów i sosen, nad samą drożyną, woźnica rad był w niej także dać koniom wytchnąć, sądząc że może pan przypomni sobie dać mu kieliszek wódki. Konięta same się zatrzymały przed wrotami; wysiadł pan Nikodem, wynosząc zawiniątko swoje, siadł w cieniu drzew i zrzucał powoli zbyt kosztowne na pył i skwar ubranie.
Tylko co się był rozebrał, gdy podniósłszy głowę, postrzegł przed sobą stojącego ogromnego mężczyznę nieznajomego, który mu się z ciekawością ale drwiąco przypatrywał. Figura to była jakaś zakazana, ni pan, ni szlachcic, ni sługa, ni dworak, buta ogromna, wąsiska łokciowe, drab wielkiego wzrostu, kurta wyszarzana z węgierska, skórnie do kolan, pas juchtowy, a na sforze przy nim para chartów kosmatych wołoskich, chudych i rosłych jak on.
Wziął go zrazu Repeszko za łowczego jakiegoś pana, ale powtórnie spojrzawszy, przekonał się z twarzy, iż niczyim sługą być nie mógł. Z oczów mu strasznie dumą i zuchwalstwem patrzało. Nie młody, nie stary, niegdyś bardzo piękny, rysów twarzy wyrazistych i kształtnych, ów łowiec zdawał się zabawiać zapobiegliwym strojem pana Repeszki, patrzył nań wyzywająco i impertynencko. Znać się był wódki napił i chlebem a serem zakąsywał... Minę miał okrutnie szyderską, jakby sobie z całego żartował świata. Mimo to, widać nie było po nim dostatku; suknie mocno przechodzone, były nieco oczyszczone, pas stary, czapka stara. Psy nawet nie były znać utrzymane w zbyt dobrem ścierwie, wyglądały kościsto i smutnie, a drapieżnie.
Cierpiał zrazu Repeszko, że mu się ten drab tak przypatrywał, ale widząc że to temu końca nie będzie, odezwał się naostatek kwaśno:
— No, cóż tam ciekawego, żeby też pół kwandransu tak stać?...
— Hę! odparł nieznajomy, a cóż to cię zjem oczyma, szlachcicu kochany? Nie obawiaj się. Dopełniasz chwalebnego czynu oszczędności, znać wiesz co grosz wart; cieszę się więc, żeś człowiek taki porządny i... admiruję...
Repeszko tylko ramionami zżymnął i splunął.
— A zkąd Pan Bóg prowadzi? — spytał myśliwiec.
— Jam przecież tutejszy... raczejby mnie wypadło zapytać co waszmość za jeden?...
— Otóż i ja tutejszy, sąsiedzie szanowny, rzekł zajadając i stojąc ciągle nieznajomy. Teraz się już domyślam, że jesteś ów Repeszko czy Drapeszko, który z daleka tu zawędrował.
Powiedział to jakoś w tak obrażający sposób, że p. Nikodem się jeszcze bardziej pogniewał.
— A któż waćpan jesteś, jeżeli się zapytać wolno? — rzekł chmurny.
— Ja? ciekawyś — zawołał zagadniony. — Jakto? czyżbyś nie słyszał o mnie, a słysząc nie domyślił z kim się spotkałeś?
— Ani wiem, ani znam, ani się domyślam, — rzekł p. Nikodem.
— Nikt ci nie wspomniał o Iwonie? hę? o Iwonie Życkim, zwanym pospolicie kasztelanicem?
Repeszko dopiero sobie przypomniał, iż o nim w istocie słyszał, ale skóra na nim ścierpła... Mówiono dziwnie o kasztelanicu, obawiano się go w sąsiedztwie jak ognia, głoszono za awanturnika chętnie szukającego zwady i nie przebaczającego nikomu. Wszystko co o Iwonie gadano, przyszło mu na myśl i Repeszko nagle spokorniał, zdjął czapkę, skłonił się i uśmiechnął.
— Daruje pan kasztelanic, rzekł cicho, nie miałem dotąd szczęścia, cieszę się bardzo, iż choć tu zaszczycam się...
Iwo się śmiał.
— No, no, nie pleć koszałek, opałek! zawołał, szczęście, zaszczyt! Nie wielkie to szczęście spotkać się ze mną... a zaszczyt też nie osobliwy... Ale kiedyśmy się zetknęli, to cię spytam... czyś jest myśliwym?
— Ja, osobiście... nie... odparł Repeszko.
— To dobrze, odparł Iwo, — boć oznajmiam, że w twoich lasach i na polach twoich polować będę.
Szlachcic zamilkł posępnie.
— Ponieważ myśliwym nie jesteś, to ci szkody nie zrobię.
— A zwierzyna? spytał z cicha Repeszko.
— Zwierzynę będę jadł, odparł Iwo, i waści jej dawać nie myślę, raz, że na nią będę pracował, powtóre, że ty, słyszę, mięsa nie używasz i w tygodniu sześć dni jadasz z postem, a siódmego z suchotami.
— Wolno mi przecież uczynić uwagę, że kto nabywa majątek, ten ma w nim i własność zwierzyny. Słusznaby więc była...
— Kręcicielu stary, rozśmiał się Iwo. Miły ci spokój, to mi się nie sprzeciwiaj. Popytaj ludzi.
— Ale ja nie odmawiam bynajmniej miłemu i kochanemu sąsiadowi tej maleńkiej przysłużki, zawołał Repeszko, spojrzawszy z ukosa na bat pleciony, którym Iwo poklaskiwał niby od niechcenia: Spuszczam się na jego wspaniałomyślność, iż kiedy niekiedy kapnie mi co do kuchni... co się zaś tyczy skóreczek... gdyby Pan Bóg dał lisa, wilczka lub inne stworzenie... na te ja stawiam żelaza i zwykłem je sprzedawać...
— Ani mi się tego czynić waż! — odparł Iwo... — przestrzegam cię kochanie, polowanie w twoich lasach biorę w arendę.
— W kwocie? — spytał Repeszko żywo.
— A, skąpczysko stare! — przerwał Życki, jeszczebyś z tego chciał coś wyssać. Nie darmo nam cię tu tak odmalowano jako liczykrupę.
— Mnie! Chryste Jezu miłosierny! — krzyknął Repeszko, otóż to języki ludzkie i złośliwość! Miły Boże! Mnie, który przez całe życie poświęcam się dla ludzi, odejmując od ust sobie.
Iwo zaczął się śmiać.
— Paradny! — rzekł — ale wracajmy do arendy. Otóż umowa taka: będę polował, zabijał, plądrował, ale za to dopilnuję ci lasów i pierwszego złodzieja, którego w lesie spotkam, powieszę na dębie.
— Jezu miły! a zlituj że się! Nuż z tego proces wyniknie.
— Masz słuszność, dam mu sto batów, już mniej być nie może. Jak się ludzie dowiedzą, że ja ci lasu pilnuję, gałązka ci nie przepadnie.
— Zbytek łaski, — zawołał Repeszko, ośmielając się i chcąc rozmowę zakończyć, bo zawiniątko było gotowe, konie wypoczęte, a dłuższa rozmowa z panem kasztelanicem mogła być niebezpieczna, — zbytek łaski! Ale mnie pora do chaty.
— Czegóż ci tak pilno? żony i dzieci nie masz, kuferek dobrze zamknięty... pogawędzimy, winieneś mi odwiedziny, hę? zapraszam cię do siebie na wieczerzę.
Repeszko się zląkł, ale pomyślał, że to żarty, bo wiadomo było, że biedny, zrujnowany kasztelanic nikogo nie zapraszał i nie przyjmował.
— To istotnie zbytek łaski — rzekł — i... i... mógłbym zrobić ambaras.
— Żadnego — odparł Iwo — ja nikogo takiego nie proszę, coby mi z sobą kłopot przyniósł. Chudopachołek teraz, nie mam czem przyjmować, ale waść nie jesteś wymagający... czem chata bogata. Musisz jechać! Konia mego poprowadzi człowiek luzem, a ja z waszecią na bryczkę. Mała milka drogi, na prawo w gąszcze. Za godzinę będziemy.
To mówiąc, swisnął kasztelanic, psy oddał słudze staremu, który nadbiegł kulejąc, a sam, nim Repeszko się zebrał na podziękowanie i wymówki, siedział na bryczce i ręką wskazywał mu, aby się obok usadowił.
Z zawiniątkiem pod pachą rad nie rad pan Nikodem wdrapał się na bryczkę swoję, wzdychając. Przeczucia miał niepokojące, ale wymówić się sposobu nie było. Iwo popchnął woźnicę z kozła, odebrał mu lice i batóg i zawołał na konie po swojemu.
— Ja cię powiozę, zobaczysz tatuniu! koni swoich nie poznasz, tak pójdą w moich rękach. Hej! ha!
W istocie bryczka potoczyła się po wąwozistej drodze i wybojach, tak, że Repeszko ledwie się w niej mógł utrzymać, poleciwszy Bogu dusze...
Konie leciały cwałem, Iwo śmiejąc się poganiał.
Postrzegł się po czasie pan Repeszko, że padł cale niespodzianie w szpony człowieka, od którego wszyscy jak od ognia uciekali, a stało się to nie wiedzieć jak, i pochwycił go bezbronnym. Nie miał innego ratunku, tylko wedle zwyczaju swego w trudnych razach, odmówić „pod Twoją obronę“ i dziewięć „Zdrowaś Marya,“ z krótką modlitwą do św. Antoniego. W istocie wieści, jakie po okolicy krążyły o kasztelanicu, nie nęciły do jego znajomości. Mało o nim wiedziano, oprócz że z możnej pochodził rodziny, że długo za granicą w Hiszpanii, we Włoszech, we Francyi przebywał, majątek do szczętu utracił i podobno w skutek jakiejś nieszczęśliwej miłości dostał jakby lekkiego pomięszania, a raczej chronicznej rozpaczy, która w najdziwaczniejsze przybierała się formy. Zapamiętały myśliwiec, spędzał dnie zimą i latem na koniu w polach i lasach samotny, a gdy mu się kto ważył sprzeciwić lub wleźć w drogę, mścił się nielitościwie. Chwilami był to człowiek najlepszego towarzystwa i wychowania, grzeczny, wykształcony, dowcipny... napadami gbur, szyderca, okrutnik. Ludzie, jak go najdalej zobaczyli, kryli się i uciekali przed nim.
Iwo Jaksa Gryf Życki, kasztelanic p......, gdyż tak się zwał, po kądzieli odziedziczył w Lubelskiem dobra Rabsztyńce, niegdyś Firlejowskie; te ojciec jego zadłużył, a on całkowicie stracił. Gdy mu je zatradowano, nie opierał się, ale zapowiedział wierzycielom, że bądź co bądź w Rabsztyńcach zamek, ogród i obejście dworskie zostawi i tych zabierać nie dopuści.
— Jest to moje gniazdo rodzinne. Zwierzęta nawet mają nory; ja też muszę mieć legowisko i Rabsztyniec nie dam, a zechcecie najeżdżać, będę się bronił, i nie oszczędzę nikogo.
Skutkiem tej groźby, został zamek przy panu Jaksie, a dziedzic Rabsztyniec musiał się pobudować na nowo, opodal nieco.
Oprócz sporego kawałka gruntu, ogrodów, stawu, dziedzińca i góry, na której niegdyś stało zamczysko, nie wiele na tem wierzyciele stracili. Właściwie powiedziawszy, zamek nie istniał; został on zburzony przez Szwedów jeszcze za Karola Gustawa. Było muru trochę, jedno skrzydło budowy, rozwalona brama i pusta kaplica... W dole drewniany dom folwarczny.
Nie wiedzieć dla czego ta ruina, przypominająca feudalne burgi niemieckie, tak była drogą Życkiemu; to, pewna, że prócz niego, niktby w niej nie mieszkał. Za jego pobytu na Rabsztynie, pod najsroższą odpowiedzialnością nie wolno było jednej rózgi wyciąć na całej przestrzeni do dworu należącej. Skutkiem tego zarosło wszędzie gąszczami, drzewa się porozpościerały, chwasty, ziele i krzaki, tak, że pośród nich ledwie wązkiemi ścieżynkami przedrzeć się było podobna. Na murach nawet, śród budowli, puszczały drzewka, wisiały gałęzie, bujały polne kwiaty.
Przez rozwaloną bramę na wałach, otoczoną lipami, wchodziło się do środka, ale od niej nic widać nie było jeszcze. Po nad wierzchy lip i klonów jedna tylko baszta szczerbata, z powybijanemi dziurami, sterczała wyżej nieco. Ze starego zamczyska Szwed i ogień zostawili tylko jednego skrzydła część niewielką. Była ona znać wzniesioną za ostatnich Jagiellonów, gdy u nas budownictwo na sposób włoski kwitło; to też ozdobne odrzwia, z kamienia i marmurów, posadzki z wielkich tafli i płyt różnobarwnych, rzeźby i napisy dotąd ją okrywały.
Ale to wszystko w najopłakańszym było stanie: dach, niegdyś blachą kryty, później gontami, teraz połatany był słomą, a w znacznej części żebra poczerniałych krokiew i łat z niego wyglądały. Wiele drzwi brakło, inne się nie zamykały... Do tej wilczej jamy, jak ją nazywano powszechnie, nikt prawie nie zaglądał, kasztelanic żył w niej sam, z Zacharyaszem kulawym, dawnym i wiernym sługą. Na folwarku była gospodyni, dwóch chłopaków do koni i psów, w stajni trzy chude szkapy i dwa wyszarzane siodła.
Charty i brytan tak dobrze strzegły zagajonego dziedzińca, że się w nim i żebrak nawet pokazać nie śmiał. Osobliwością to było zaprawdę, że w chwili dobrego humoru i dzikiej fantazyi zaprosił do siebie Repeszkę; rzecz tak się dziwną p. Nikodemowi zdawała, że podejrzywał Iwona o jakieś nieczyste zamiary, szczególnie obawiając się o worek. Ale z drugiej strony, co do spraw pieniężnych, wiadomo było całemu światu, że Iwo nigdy nikogo na szeląg nie pokrzywdził i prawdziwie po szlachecku kończył sprawy tego rodzaju, obcierając poły, byle rąk nie zwalać.
W śmiertelnych potach Repeszko dojechał do Rabsztyniec, które pierwszy raz w życiu oglądał; bryczka i konie musiały z chłopakiem pozostać w bramie, gdyż dalej drogi do zajazdu nie było, tylko ścieżka, którą ledwie konny człowiek mógł przejechać.
Zlazłszy z wozu, Jaksa rzucił lice i odprostował się.
— Niechże go pioruny trzasną, jak ta drynda trzęsie — zawołał. — Jak wy możecie tem jeździć? Nie wolelibyście na dobrej szkapie, niż w tym półkoszu, w którym zęby sobie powybijać można.
Repeszko postanowiwszy być grzecznym uśmiechnął się tylko.
— Na co kogo stało! — zawołał — kasztelanicu dobrodzieju. Człeczek jestem ubogi, dorobiłem się w pocie czoła grosika, pamiętani na to, z czego wyszedłem...
— Tak, tak, pulvis sum et in pulverem....
— Otóż to jest... — potaknął Repeszko — nie udaję pana.
— Wolisz nim być w istocie! — rozśmiał się Jaksa smętnie, idąc przodem przed gościem. — Ale nie kłam! wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi... Jesteś groszowity, skąpy i liczykrupa. Pal cię licho z tem; co mnie to obchodzi, że się uwędzisz dla spadkobierców, których nie znasz? Rób jak ci lepiej, to do mnie nie należy.
— Zagaduje do worka! to nie bez kozery! — rzekł w duchu Repeszko — tem już coś jest... ale gdyby nawet i bizunami zagroził... ha! stań się wola Twoja... że nie dam, to nie dam.
Drżał w duchu nieborak jednakże.
— Trzebaż mi było z tą głupią ciekawością do Mielsztyniec jechać i na karczemkę powracać, włóczyć się nie wiedząc po co i wpaść w taką matnię.
Szli tymczasem ścieżynką i minąwszy gąszcze, znaleźli się przed ocalonem owem skrzydłem zamkowem, które dziwnie wyglądało, pysznie i odrapano, pańsko i nędznie... Jaksa stanął i świsnął przeraźliwie; nadbiegły brytany i charty, a w chwilę i stary Zacharyasz nadszedł kulejąc. Stali przed głównem wnijściem, nad którego szerokiemi drzwiami herb Firlejów jeszcze był znaczny; gnieździły się w nim wróble. Godzina może była trzecia z południa.
— Zacharyaszu mój — rzekł Jaksa — masz co jeść? bo oto mój gość głodny, a jam go zaprosił i nakarmić choćby przyszło pieczeń z wierzchowca mojego zrobić. Byłaby łykowata nieco, bo stary... Spytaj Barbary, co się tam święci... a prędko.
— Jam się już dowiedział — mruknął Zacharyasz — boć wiedziałem, że gość będzie.
— Ha no, i cóż? — spytał Jaksa.
— Idźcie no na górę... idźcie — mruknął stary sługa — jakoś to będzie, z głodu nie pomrzecie.
— A więc dawać do stołu.
Zacharyasz ramionami ruszył i nic nie odpowiedział, gospodarz wszedł do sieni. Była obszerna, pusta, trochę słomy dla psów w kącie, okna powybijane; wschody z marmurową balustradą, ale połamane i zgniłe, prowadziły na pierwsze piętro. Znowu sień ogromna ze ścianami, na których deszcz zaciekając pokreślił zielone pasy... Drzwi nie szczelne, ale niegdyś białe i złocone, prowadziły do antykamery, w której stały ławy proste, a raczej zydle; na jednym z nich posłanie Zacharyasza, istny barłóg. Dokoła na grzędach trochę odzieży, rogi myśliwskie, strzelby, sieci, skórki i przybory łowieckie.
Tu gospodarz, idący dotąd przodem, puścił gościa przed sobą. Weszli do pokoju, który być musiał jadalnym, bo w nim zajmował miejsce główne stół stary, ciężki. Koło niego ustawione były krzesła o wysokich poręczach. Na ścianach czarne jakieś portrety i potłuczone zwierciadła.
— Nie jest tu bardzo wytwornie — rzekł śmiejąc się Jaksa — ale z biedy żyć można. Drzwi w prawo do mojego pokoju.
Repeszko postępował posłuszny, pocisnął klamkę i znaleźli się w salce obszernej, krągłej, jeszcze nie źle dochowanej.
W jednym kącie, nogami do ogromnego marmurowego komina, który dwie męzkie karyatydy podtrzymywały, stało łoże kasztelanica, pokryte niedźwiedzią skórą. Nad niem broń rozwieszona; w głowach duży obraz, gęstą czarną krepą osłoniony cały, tak, że z za niej ledwie się jakiejś na nim białej twarzy domyślać było można... Zeschła gałąź cyprysu, opylona, siwa, zawieszona była nad tym tajemniczym wizerunkiem.
— Siadaj, mości sąsiedzie. Rzadko tu gość bywa. Prawdę rzekłszy, nie pamiętam czym kogo prosił kiedy; więc i przyjęcie nie wykwintne... No, ale i waszmość też, jak wiem, nie wymagający jesteś.
— Ale paradnie, paradnie — odrzekł ocierając pot z czoła Repeszko — jak Boga kocham to pałace.
— Gdy zjemy, to ci całe moje dziedzictwo sprezentuję — rzekł powoli Jaksa. — Zobaczysz, jest to fundum wcale nieszpetne; możnaby coś zrobić z tego, będąc przy pieniądzach.
— Po co on mi to chce pokazywać? — pytał sam siebie gość — po co? W tem coś jest...
Po chwilce Zacharyasz otworzył drzwi. Weszli do pierwszej izby, gdzie nakryto do stołu.
— Wódkę pijesz? — spytał gospodarz.
Repeszko nie wiedział co odpowiedzieć.
— Bo wódkę mam prostą, śmierdzącą kotłówkę, na inną mnie nie stało, więc jeśli łaska...
— Ale nie koniecznie.
— Jedzenie będzie brzydkie, ale nie ma lepszego, wina ci za to dam, jakiego tu nikt nie ma. Ale wino to zawdzięczam przypadkowi. Lat temu kilka — mówił siadając Jaksa — byłem taki słaby, żem myślał, że mnie już licho weźmie. Najechał tu doktór Niemiec, więcem go się chciał poradzić, aby też wiedzieć, jak długo pociągnę. Ten mi powiada: jedź waszeć do Bardyowa na Węgry, napij się wody, wykąp, a wyzdrowiejesz. Nie bardzom miał o czem jechać, ale jeszcze tam coś się znalazło na sprzedaż dla żydków. Siadłem na koń i ruszyłem na Węgry, do tego Bardyowa. Poznaliśmy się serdecznie z Węgrami, pobratali, nieraz popili, i oto mi jeden magnat, Paloczaj, przysłał na wyzdrowienie zupełne beczkę tokaju. Jeszcze i para wołów co ją przywiozła, karmiła mnie czas jakiś, bom ją sprzedał. Niech mu tam Bóg nagrodzi. Tego tokaju butelkę wysączymy.
Repeszko nadspodziewanie znalazł się przyjętym. Półmiski i talerze były wprawdzie pootłukane, ale porcelanowe; na wazę dano niezły krupnik, potem bigos i zająca pieczonego. Czegoż więcej żądać? Tokaj w ogromnych kieliszkach, czysty jak złoto, smaczny był jak nektar, pachniał po całym pokoju. Po pierwszym kieliszku Jaksie dziko zaświeciły oczy; nie wesele, ale smutek i boleść dobyło z niego wino.
— Ja cię nie znam — rzekł podparłszy się na łokciu Jaksa, po długiej chwili milczenia — ale wiem żeś lichwiarz, spekulant i dusigrosz.
— Kasztelanicu, to potwarze...
— Daj pokój, dosyć na ciebie spojrzeć, masz tu na czole wypisane. Pij wino!
Repeszce tokaj smakował, ale naleganie napełniało go obawą, do czego to zmierzało.
— Pij wino! nie rychło się z podobnem spotkasz... ażebyś zaś strachu daremnego nie miał, powiem ci od razu, pocom cię sprowadził.
Repeszko, który już był kieliszek ujął, postawił go zwolna.
— Słuchaj, życie mi tu obrzydło! — zawołał Jaksa. — Ja ludzi nienawidzę tu, oni mnie nie cierpią. Odłączony, samotny, zabijam się myślami; nie mam czem żyć, bo mi brak celu, nadziei jutra... Chcę pójść gdzieś w świat, daleko... Zostało mi z dawnej zamożności ot to gniazdo, które burza rozbiła; trzymam się w niem długo, myślałem że tu umrę i że trumnę moją wrzucą do pustej kaplicy ostatnią. Ale już mi wyżyć ciężko, muszę to raz skończyć. Nie doczekam, czego czekałem. Sprzedam ci zamek cały, jak go widzisz, dwór, ogród grunta... Kupuj!...
Repeszko, słuchając usta otworzył. Propozycya była tak w swoim rodzaju dziwna, niespodziewana, osobliwsza, iż z razu nie umiał na nią wcale odpowiedzieć.
Upłynęła długa chwila milczenia.
— Ale szanowny kasztelanicu — odezwał się rozważywszy nieco, o co szło, pan Repeszko — chciej z łaski swej, nie obrażając się, pomiarkować, na co się mnie to zdało?
— Jakto? zamek taki przepyszny?...
— Ale choćby w istocie najwspanialszy, cóż ja z nim robić będę? Od Studzienicy ogromny kawał... ni przypiął, ni przyłatał. Toż naturalnym nabywcą powinien być albo dziedzic teraźniejszy Rabsztyniec...
Jaksa ramionami ruszył i splunął.
— No... albo Spytkowie, którymby to fundum mogło z biedy do Mielsztyniec...
Począł to mówić Repeszko w najniewinniejszej myśli, nie przewidując wcale, iż samo imię Spytka zrobi na Jaksie wrażenie tak okropne, tak niespodziane, iż nie dokończywszy, pan Nikodem struchlały, zamilkł.
W istocie dosyć było wzmianki o Spytkach, by spokojnego dotąd kasztelanica, zmienić niemal w obłąkanego. Porwał się od stołu, bijąc oń pięścią z całej siły; zaiskrzyły mu się oczy, pofałdowało czoło, zapieniły usta. Odepchnął krzesło, które z hałasem padło na posadzkę i począł przechadzać się żywymi krokami po salce. Mówił sam do siebie, zdawał się nie widzieć Repeszki, który za stół się tulił, patrzył i trząsł się ze strachu, myśląc co mu się stało.
— Spytkowie! tak! i to niech wezmą oni, i popioły dziadów i mojemi łzami krwawemi oblaną ziemię, wszystko... wszystko!... Wzięli mi com miał najdroższego, wezmą i to, im się to należy... Przeznaczenie! wydarli mi serce!... powinni nawet trupa pochować pod swoim progiem, aby go gnieść nogami. Znasz waszmość Spytków? znasz?
— Ale nie. Bóg widzi! nie znam, nie wiem... przypadkiem.. klnę się na rany Chrystusowe...
Iwo stanął nagle.
— Tak, usta twoje nie wiedziały, że wyrok na mnie wyrzekły... Gdybyś ty kupił, tożbyś frymarczył potem by zyskać, i zamek mój im by się dostał. Wyrestaurowaliby go i mieszkali... Nie może być inaczej...
Niezrozumiałego coś pomruczał, potem zamilkł nagle, podniósł głowę i popatrzywszy na Repeszkę, krzyknął groźno:
— Zkąd wracałeś, gdym cię spotkał?
Pan Nikodem się zająknął.
— Ano... z Mielsztyniec...
— Tfu! głupi, powinienem był to zgadnąć po safianowych butach i atłasowym żupanie... Coś tam robił? mów mi prawdę! po co tam jeździłeś?
— Ależ, panie kasztelanicu dobrodzieju — bełkotał Repeszko — ja ich nie znam... wysokie progi na moje nogi. Mam spór graniczny o łąkę; pojechałem, chcąc go załatwić sam, zgodnie, ale cóż... odprawili mnie z kwitkiem, nicem nie wskórał...
— Byłeś dziś! — począł zamyślony kasztelanic... dziś... Mów, kogo tam spotkałeś... kogoś widział?
Repeszko, nieco ochłonąwszy, począł z jak największemi szczegółami opowiadać bytność swoją w Mielsztyńcach, jak go wprowadzono, co widział, a nareszcie kogo wychodząc spotkał. Iwo słuchał z nadzwyczajną uwagą, a gdy przyszło do ostatka, twarz jego nabierać zaczęła coraz straszniejszego wyrazu, oczy płonęły — rozśmiał się dziko i rzucił tylko pytanie:
— Prawda? piękna pani! śliczna pani! i wygląda dziwnie młodo i śmieje się tak wesoło... jakby nigdy w życiu nikogo nie zabiła...
Wyrazy te, które mu się mimowolnie wymknęły, chwycił Repeszko chciwie, zadrżał i nie mógł się wstrzymać od wykrzykniku:
— Jakto? zabiła?
Ale kasztelanic był już panem siebie; posępne wejrzenie zwrócił na pytającego:
— Któż ci to powiedział? gdzieś to słyszał? Milcz! słyszysz! milcz! lub....Jam tego nie powiedział, to fałsz!... Zapomnij o tem... to szaleństwo moje... a jeśli odważysz się kiedy...
Kasztelanic kielich, który trzymał w ręku zgniótł na miazgę, rzucił okruchy na stół i spojrzał milcząco na Repeszkę, który drżąc jak liść, ust już nie śmiał otworzyć. Potem nalał sobie wina szklankę, wypił duszkiem i rzekł:
— Kupujesz, czy nie? Pokażę ci co mam na sprzedaż, chodź... Sprzedam tanio, z warunkiem tylko, by nigdy odprzedanem nie było do Mielsztyniec. Weźmiesz, za co zechcesz.
— Ale ja... ja nie jestem kupcem...
— Obejrzno — zawołał kasztelanic — dam za bezcen, bo muszę ztąd uciec... muszę! Jużem się dosyć namęczył, a nie doczekam niczego...
To mówiąc, Iwo otworzył drzwi.
— Chodź — rzekł.
Nie z wielką ochotą poszedł za swym przewodnikiem Repeszko, ale go podtrzymywała nadzieja, że się wprost później do swojego wózka dostanie i uciec będzie mógł do domu, czego najmocniej pragnął. Obawa jego rosła a chmurniejsze coraz oblicze kasztelanica nic miłego nie wróżyło. Przez gąszcze wydobyli się na podwórzec, którego obszerność Iwo naprzód okazał Repeszce. Oprócz mieszkalnego skrzydła zamku, które jakby odłamane od całości, stało na gruzach zalegających wszędzie kupami dziedziniec, nic tu nie pozostało z dawnych budowli. Iwo zapewnił tylko, że zachowały się w całości dziwnie suche, jasne i piękne podziemia, lochy i składy sklepione, ale do nich Repeszko iść się nie napierał. Tradycya, jeszcze z firlejowskich czasów utrzymująca się w okolicy, mieć chciała, że gdzieś w lochach tych, za zamurowanemi żelaznemi drzwiami, część znaczna skarbów możnej rodziny zachować się miała; ale mimo poszukiwań niejednokrotnych, nic dotąd nie odkryto. W razie sprzedaży kasztelanic własność tych skarbów sobie zabezpieczał, trzecią ich część tylko ofiarując temu, któryby wnijście odkrył.
Repeszko, spoglądając na stosy cegieł i kamieni, uśmiechnął się jakoś niedowierzająco. Przychodziło mu na myśl opowiadanie starego księdza o odkrytej skrzyni pod pniem ołtarza u św. Michała w Lublinie.
Jakkolwiek chciwy, na tego rodzaju wędkę złapaćby się nie dał szanowny pan Nikodem, życie oduczyło go marzeń. Obszedłszy główny dziedziniec, potem dokoła reszty murów obwodowych, zajrzawszy do krągłej baszty, panującej nad okolicą, z której widok był przepyszny, co mało jednak do duszy, a mniej jeszcze do kieszeni Repeszki przemawiało, — spuścili się z wałów obrosłych drzewy, do przylegających ogrodów, równie zapuszczonych jak zamek cały. Drzewa w nich były przepyszne, ślady ulic, szpalerów niegdyś strzyżonych, a teraz bujnie odrosłych, sadzawek, które trzcina, tataraki, zielsko i pleśń w trzęsawiska pozamieniały, terasy, poniszczone altany, połamane kamienne wschody i zdobiące je wazony — smutny przedstawiały widok. Kasztelanic chodził śród tej ruiny posępny, niekiedy tylko uśmiech krzywił mu usta...
Sic transit gloria mundi! — szeptał. — Dziś rano oglądałeś waszmość wspaniałe Mielsztyńce, zachowane jak w pudełku; po południu patrzysz na skutki macierzyńskiego obchodzenia się natury z pracą człowieka. Nie powiem, żeby to pięknie wyglądało, ale przyznaj, że człowiek jak ty z pieniędzmi i bez przesądów, któremu gruz ten nic nie mówi, dla którego on, jak dla mnie, nie jest świętością i wspomnieniem — mógłby z tego zrobić wspaniałą rzecz... przepyszną... Byłbyś mospanie jak król na Rabsztyńcach — zamek, ogród, sady, staw... a któż jeszcze wie, dłubiąc pilno w tych zwaliskach, cobyś mógł poodkrywać, nielicząc zamurowanych skarbów.
W sadzie, w którym smutnie stały rzędami omszone i podziczałe drzewa, kilka ledwie grządek warzywa świadczyło, że o nim ludzie pamiętali. Wiejscy chłopcy powybijali złodziejskich ścieżek dosyć śród grusz i jabłoni, i kijmi pootłukali zawczasu zielone owoce. Była to jednem słowem pustynia i zniszczenie.
Kasztelanic nie darował najmniejszego kątka, a pan Repeszko nie śmiał się wymawiać od oględzin. Nareszcie przybyli do starej kaplicy, która pod wałami stała... Oddawna nie odprawiano w niej nabożeństwa. Za lepszych czasów wzniesiona, kaplica była obszerna, niby wiejski kościołek, zawierała ona oprócz tego groby rodzinne niegdyś... ale cynowe ich trumny dawno gdzieś potopiono, a marmurowe sarkofagi leżały popękane.
Główne drzwi zabite były deskami, musieli obejść od boku i przeleźć kawał płota, aby się dostać zakrystyjnemi drzwiami do środka. Repeszko bał się przewodnika swego opuścić, choć go tam wcale nie nęciła ciekawość, Iwo zaś zdawał się mieć w tem jakąś gorzką przyjemność, żeby swą nędzę przypomnieć sobie... Kościołek wewnątrz odarty był ze wszystkiego; i głównego i bocznych dwóch ołtarzyków ślady tylko na ścianach pozostały. Gdzieś niegdzieś, na obnażonem sklepieniu grobów, z którego posadzkę zdarto, walały się łomy, kawały drzewa, resztki rzeźb złoconych. Na mały chór nie było wschodów — on sam wisiał na wpół obalony...
Z monumentów przodków kilka jeszcze rozpoznać było można, mimo widocznie umyślnego ich poniszczenia. Na tablicach z napisami młotek całe powytłukał wyrazy... w postaciach rzeźbionych ochydne szczerby świętokradzka powybijała ręka.
Z jednego boku kamienne sklepienie grobowe obaliło się, i przez nie widać było jak czarną przepaść, podziemie, w którem stały trumny... Ale nie poszanowano w nich spoczynku umarłych, szukano znać chciwie przy zwłokach może jakich kosztowności; trumny leżały porozbijane, potrzaskane, pogniłe, w jakichś siwych popiołach z ciał ludzkich... Kasztelanic patrzał w tę głąb z ciekawością... Repeszko drżąc. Przychodziło mu na myśl, że się może sklepienie obalić... i...
— Ani jednej trumny całej! — zawołał kasztelanic. — Cha! cha!... kiedy ruina to ruina!... Śmierć sobie pohulała, co się zowie... Ale jak ci się to wydaje, panie Repeszko? Ma swój majestat i swą piękność to zniszczenie, hę!...
Repeszko wcale piękności tej nie rozumiał. Prawdę rzekłszy, obrachowywał w tej chwili, ile z tych trumien cynowych mogli nabywcy wytopić pięknego kruszcu na misy do krupniku i dzbany.
— Przyznam ci się, — rzekł kasztelanic, siadając na kamieniu i wskazując obok siebie miejsce dosyć niewygodne gościowi, — że na tę kaplicę naszą miałem szczególne projekta, starałem się koniecznie zostać przy fundum w Rabsztyńcach. Myślałem, że wyrestauruję ją, oczyszczę groby, i że tu kiedyś obok moich dziadów stanie trumna dębowa (na cynową mnie nie stać i jak widzisz nazbyt obudza apetyt)... Byłbym tu sobie spokojnie spróchniał obok przodków, co zawsze jest rzeczą przyjemną. Ale tych słodkich nadziei trzeba się pozbyć, a razem i Rabsztyniec.
Repeszko nic nie odpowiedział, miał minę zafrasowaną, gdy towarzysz jego przybierał osobliwsze fizyognomie: posępną, dziką, uśmiechniętą, szyderską i gniewną na przemiany.
Posiedzieli tak chwilę... Iwo wstał i westchnął.
— Chodźmy — rzekł — nie mam ci co więcej już pokazać; kaplicę zostawiłem, jako najlepszy przysmak, na ostatek. Zdaje mi się, że powinna cię złakomić, dodał, mógłbyś ją wyrestaurować małym kosztem. Jesteś pobożny, zrobiłoby ci to i przyjemność i famę. Nie masz tu ani krewnych, ani familii, zyskałbyś od razu grób rodzinny i rodzaj antenatów spopielałych, którzyby cię przyjęli. Zawsze to rzecz przyjemna nie samemu leżeć i w dobrem towarzystwie. Jest parę Firlejów i Firlejówien, a i moich Gryfów nie mało. No jakże? Nie pokusisz się? — Żarcik ten niewczesny jeszcze smutniejszym uczynił Repeszkę, który wydobywszy się nazad przez płot z kaplicy, stał zafrasowany, nie wiedząc co odpowiedzieć. Patrzył sobie pod nogi... Kasztelanic wziął się w boki.
— Kupujesz, czy nie? — zapytał.
— Szanowny panie — ośmielił się naostatek przemówić Repeszko, — szlachetne serce pańskie i wzniosły umysł jego...
— Nie smaruj, proszę — do mnie się to nie bierze — przerwał Iwo — do rzeczy!
— Łatwo pan pojmiesz — mówił dalej Repeszko — że kto nabywa i płaci, ten musi potrzebować tego, co kupuje — a mnie to na co? Ja jestem człowiek ubożuchny, pokorny, maleńki... zbytków takich żebym kościoły fundował i zakładał, pozwalać sobie nie mogę. Przy tem nabycie Studziennicy, którą mi bardzo drogo kazano zapłacić, wysuszyło worek do dna — mam i dłużki...
— Nie kłam, nie kłam — masz kapitały, — rzekł kasztelanic.
— Ale gdybym i miał, mój Boże, ze skruchą rzekł Repeszko, toć muszę ich tak użyć, aby mi coś przynosiły — a cóż ja z tego zrobić mogę, abym choć grosz dostał?
— Mylisz się szanowny spekulancie, mylisz — mógłbyś zarobić na tem, ja nie zarobię, ale ty...
— A to jak — zapytał Repeszko?
— Czy nie widzisz tego, że rabsztynieckie fundum jak wyspa leży pośród dóbr nowych nabywców, że oni je muszą kupić, bo im zawadza, robi dziurę w ich posiadłości? Gdybym ja chciał im sprzedać, grosza nie dadzą, bo wiedzą, że muszę prędzej później zbyć — ale co innego z waćpanem... Waść możesz wytrzymać. Byle nie Spytkom, przefrymarczysz sobie jak zechcesz...
P. Nikodem ruszył ramionami.
— Ciężka z tobą sprawa, zawołał Iwo. No ale polowanie w lasach, póki ja tu jeszcze jestem, zapewnione, nieprawdaż?
Repeszko się skłonił i dobył zegarka, chcąc się już uwolnić, kasztelanic go wstrzymał.
— Powiedz mi, — spytał po cichu — widziałeś Spytkową?
Repeszko spojrzał nań zdziwiony.
— Przechodzącą tylko...
— Opisz mi ją — jak wyglądała? czy miała twarz uśmiechniętą? nie była pomięszana? żadnej chmurki nie dostrzegłeś na jej czole? jestem ciekawy — o tak, jestem ciekawy.
Gość nie wiedział jak odpowiadać; począł opis bardzo szczegółowy i suchy ubrania, fizyognomii, rysów twarzy. Kasztelanic słuchał go chciwie, ale z powieści tej musiał chyba odgadywać sam rzeczywistość, bo Repeszko zmięszany bałamucił.
— Szła z synem? nieprawdaż? — spytał... — prowadziła go za rękę... czule?
— Tegom nie spostrzegł, — odparł Repeszko... — spieszyła tylko widocznie do męża, biegła żywo, trochę zasępiona. Twarz pełna powagi i nieco surowa, trochę na niej nawet smutku.
— Smutku, czy tylko pomięszania? — zapytał Iwo — jak ci się zdaje?
— Prawdziwie, tego ja nie potrafię określić, nie znając osoby.
— Zawsze mówisz, żeś wesela nie widział?...
— Tak mi się zdaje.
— Będziesz jeszcze w Mielsztyńcach? — zapytał po chwili kasztelanic.
— Ano, muszę dla tej łąki, — odparł Repeszko; — ale mi się coś zdaje, że mi już do zamku, do pana, przystępu nie dadzą, i pewnie tylko do Dzięgielewskiego odeszlą.
— Jednak, gdybyś tam był... słuchaj... to mi opowiesz, coś widział...
Repeszko się skłonił; coraz dla niego niezrozumialszym był kasztelanic, ale też co chwila większą budził w nim obawę. Zeszli tak rozmawiając na dół. Bryczka stała nieopodal...
P. Nikodem począł żegnać się, a Iwo, jakby o owym projekcie sprzedaży całkiem już zapomniał, nie wstrzymując go wcale, kiwnął głową tylko, pożegnał i poszedł powoli do swego mieszkania.
Pozbywszy się go, lżej odetchnął nieszczęśliwy nasz przybylec, dopadł wózka, chłopcu zdrzemanemu dał w kark i kazał do domu pospieszać. Sądzono mu wszakże było tego dnia same spotkać niespodzianki. W drodze, nie dojechawszy do dworu, napędził pieszo wracającego z przechadzki starowinę księdza proboszcza Ziemca. Szedł on na plebanią, a spostrzegłszy zwykłego swojego maryaszowego gracza, począł nań machać ręką i dawać mu znaki, aby do niego wysiadł. Choć dobrze zmęczony, Repeszko odesłał konie i zsiadł z wózka, pieszo już myśląc powrócić po rozmowie ze staruszkiem. Ale ten go na wieczerzę zaprosił, a wieczerza dla człowieka, co jej w domu nigdy nie jada, jest rzeczą miłą i pożądaną. Ks. Ziemiec się nudził, więc siedli zaraz do maryasza. Począł go pytać, gdzie był, co robił, kogo widział. P. Nikodem nie miał powodów tajenia się z niczem, a głowę miał pełną osobliwych wrażeń dnia tego, począł więc z wszelkiemi szczegółami całą swą podróż i jej przygody opowiadać.
Dopóki była mowa o Mielsztyńcach, ks. Ziemiec głowę miał spuszczoną, milczał i nie przerywał; ale gdy począł o spotkaniu się z kasztelanicem, jakby go co tknęło, starzec karty rzucił, oczy podniósł i ramionami zżymnąwszy, niecierpliwie kilka razy mruknął.
— No! patrzajcież! no! jeszcze czego nie stało... do tej pory nie zapomniał.
Repeszko zdał jak najdrobnostkowiej sprawę ze swej utrapionej bytności w Rabsztyńcach, — uważając, że staruszek mimo to celu zaproszenia dobrze zrozumieć nie mógł i dopiero gdy przyszedł w opowiadaniu do ostatnich zapytań, proboszcz się rozśmiał i zawołał:
— A tuś mi! to tak jak w liście, gdzie post scriptum dopiero istotny interes zawiera.
— Wyspowiadałem ci się, mój ojcze, dodał p. Nikodem, teraz że mi to wynagródź choć kilku słowami, bo jestem jak w rogu tutaj. Ludzi nie znam, co się ze mną dzieje, nie rozumiem, ale ten szalony pałka Iwo Życki... jest dla mnie zagadką.
Ksiądz się zamyślił.
— A juściż — rzekł po chwili poważnie, — niektórych objaśnień waćpanu udzielić muszę, dla tego samego, abyś się w postępowaniu swem miał czem pokierować; ale zaklinam was, nie paplajcie!
— Ojcze dobrodzieju! — zawołał pan Repeszko, składając ręce. — Nie znacie mnie jeszcze, nie wierzycie mi, ale ja jestem milczący z natury, dobroduszny, w cudze się sprawy nie wdaję, swoich pilnuję, Boga chwalę i Jego bym obrazić nie chciał... Mówiąc to, tak świętoszkowską miał postać, że ksiądz, gdyby był miał lepsze oczy, byłby się pewnie jej przeląkł.
— No, no — co do Jaksy ja jegomości zainformuję — szepnął — ale jeszcze raz przestrzegam, że jeśli tknę mimowolnie w opowiadaniu Spytków (bo to rzecz nieuchronna), niech to idzie jak w grób, jak w wodę.
— Ale jak w wodę! jak w wodę! — powtórzył uderzając się w piersi gość, który uszy nadstawił, oczy otworzył i o mało na staruszka cały nie padł, tak się ku niemu pochylił, by nie stracić słowa.
Ksiądz Ziemiec po namyśle krótkim mówić począł:
— Są tajemnice rodzin godnych, od losu ciężko dotkniętych, które cierpią z dopustu Bożego; te każdy człowiek szanować powinien i ani nawet wnikać w nie, aby tych ran dotknięciem nie draźnił. Ale są kary Opatrzności domierzone na płochych i występnych, które publicznemi być winny, aby grozę i bojaźń obudzały. Nie potrzebuję dodawać, że właśnie w tych dwóch wypadkach są rodziny Spytków i Jaksów.
Co się pierwszych tyczy, niech tam tajemnica pokrywa, dla czego się od świata odsunęli i w odosobnieniu a godnie cierpią dolę swoją. Historya za to pana Iwona Jaksy Życkiego żadną dla ludzi nie jest tajemnicą i być nie powinna. Ojciec jego kasztelan p....... wiele już na świecie dokazywał. Był żołnierzem, ale i warchołem niepospolitym; majątku natracił, żonę z klasztoru porwał, ludzi narąbał i nastrzelał niewinnych co niemiara, a jedynaka dziedzica tak wychował, że zszedł na to, czem go waszmość widziałeś.
Rodzina niegdyś godna, w Rzeczypospolitej wielkich i starych zasług, bodaj nie książęcego pochodzenia — ale w tej krwi przy wielkich przymiotach, i wielkie też trafiały się ekscesa. Złego znać tak było wiele, że miarę cnót przewyższyło i Bóg ich chłostać począł. Już w XVI wieku chylili się ku upadkowi. Nie pomogło i spokrewnienie z Firlejami, i nabyte przez nie bogactwa, i rzucanie się na różne strony; z każdem pokoleniem ubywało dóbr, znaczenia, wziętości, i schodzili coraz niżej, acz bez widocznych przyczyn upadku. Rodziny gałęź główna w końcu już przez jednego p. kasztelanica była reprezentowaną, a temu został syn jedynak Iwo. Nie szczędzono na wychowanie, a natura też darów nie poskąpiła, ale wszystko szło można powiedzieć, w liście; młodzieniec bujał, świetniał, rozpraszał się i nigdzie do niczego dosiądz nie mógł. Ojciec zmarł, swoboda smakowała, fantazya gnała, rzucił się za granicę; ale nigdzie miejsca nie zagrzał, choć wszędzie sławę pozyskiwał łatwo. Tam kogoś porąbał, tu strzelił, ówdzie burdę zrobił i trzeba się było wynosić. Jeszcze młody, ale dobrze świata zażywszy, wrócił do domu, sądząc, że on, co po całym niemal świecie sławę rycerską pozyskał, u siebie jeno się pokazać potrzebuje, by przed nim wszystko na twarz padało. Szumnie wystąpił w Rabsztyńcach... pojechał do stolicy na sejm, przepychem gasząc możniejszych; wrócił potem nazad, chcąc rozkazywać tu, a co mu w drodze stanęło zmiatając zuchwale.
Ale Jaksy przepychy i swawole niedługo potrwać mogły, bo przy takiem życiu Rabsztyńce rychło w cudze ręce pójść musiały, a ludzie dobrze rachować umieją.
Tymczasem w sąsiedztwie wpadła w oko p. kasztelanicowi panienka, w której się szalenie pokochał. Była to panna Brygida Zbązka, z familii możnej niegdyś, ale podupadłej na majątku. Ojciec jej miał wieś jednę niewielką.
Muszę odrazu powiedzieć waszmości, że panna Brygida Zbązka jest dziś najgodniejszą z niewiast, małżonką mego dobrodzieja, pana Spytka z Mielsztyniec.
— A, teraz rozumiem!! — zawołał Repeszko.
— Nic jegomość nie rozumiesz, — odparł ksiądz.
— Ale przepraszam, już wiem dlaczego się tak o nią dopytywał — dokończył gość.
— Dajmy na to — rzekł ks. Ziemiec. Więc kiedyś waszmość zrozumiał, to i moja historya skończona. Kasztelanic się kochał w pannie na zabój, a Spytek się z nią ożenił.
— Ale jakże to było? jak? proszę księdza proboszcza.
— Tego ja nie wiem...
— Bo wyrwało się temu zawadyace słowo, że mi włosy na głowie stanęły. Gdy się mnie po raz pierwszy dopytywać o nią począł... — rzekł — (ot, mogę jego własne powtórzyć wyrazy) rzekł wyraźnie: „Piękna pani! śliczna pani! Wygląda dziwnie młodo, śmieje się tak wesoło... jakby nigdy w życiu nikogo nie zabiła...“ Potem, postrzegłszy, że się wymówił niedobrze, zaklął mnie i zagroził, żebym tego nikomu a nikomu nie powtarzał.
— A po cóż mnie to mówisz? — spytał chmurno ks. Ziemiec.
— Ojcze! wam, to jak na spowiedzi — uniewinniał się Repeszko.
— Milczcież już, milczcie! na miłego Boga, nie chcę nic wiedzieć więcej, nie słucham — i nic nie powiem. Dosyć tego. Waszmość sobie narobisz nieprzyjaciół. Milcz! milcz!... proszę i zaklinam!... To mówiąc, rzucił ksiądz karty maryaszowe, Repeszko go w rękę pocałował i tak się rozstali.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.