Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Krwawe znamię.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Masz słuszność, dam mu sto batów, już mniej być nie moze. Jak się ludzie dowiedzą, że ja ci lasu pilnuję, gałązka ci nie przepadnie.
— Zbytek łaski, — zawołał Repeszko, ośmielając się i chcąc rozmowę zakończyć, bo zawiniątko było gotowe, konie wypoczęte, a dłuższa rozmowa z panem kasztelanicem mogła być niebezpieczna, — zbytek łaski! Ale mnie pora do chaty.
— Czegóż ci tak pilno? żony i dzieci nie masz, kuferek dobrze zamknięty... pogawędzimy, winieneś mi odwiedziny, hę? zapraszam cię do siebie na wieczerzę.
Repeszko się zląkł, ale pomyślał, że to żarty, bo wiadomo było, że biedny, zrujnowany kasztelanic nikogo nie zapraszał i nie przyjmował.
— To istotnie zbytek łaski — rzekł — i... i... mógłbym zrobić ambaras.
— Żadnego — odparł Iwo — ja nikogo takiego nie proszę, coby mi z sobą kłopot przyniósł. Chudopachołek teraz, nie mam czem przyjmować, ale waść nie jesteś wymagający... czem chata bogata. Musisz jechać! Konia mego poprowadzi człowiek luzem, a ja z waszecią na bryczkę. Mała milka drogi, na prawo w gąszcze. Za godzinę będziemy.
To mówiąc, swisnął kasztelanic, psy oddał słudze staremu, który nadbiegł kulejąc, a sam, nim Repeszko się zebrał na podziękowanie i wymówki, siedział na bryczce i ręką wskazywał mu, aby się obok usadowił.
Z zawiniątkiem pod pachą rad nie rad pan Nikodem wdrapał się na bryczkę swoję, wzdychając. Przeczucia miał niepokojące, ale wymówić się sposobu nie było. Iwo popchnął woźnicę z kozła, odebrał mu lice i batóg i zawołał na konie po swojemu.
— Ja cię powiozę, zobaczysz tatuniu! koni swoich nie poznasz, tak pójdą w moich rękach. Hej! ha!
W istocie bryczka potoczyła się po wąwozistej drodze i wybojach, tak, że Repeszko ledwie się w niej mógł utrzymać, poleciwszy Bogu dusze...