Krwawe znamię/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Krwawe znamię
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Najmniej przenikliwe oko, patrząc na Mielsztyńce, odgadywało tam ukrytą boleść, jakąś pokutę, — ranę, która się oczów ludzi lękała; ale szacunek dla rodziny wstrzymywał lekkomyślną ciekawość. Zresztą położenie Mielsztyniec było z tego względu dosyć szczęśliwe, że chroniło od natrętnych sąsiadów; w okolicy była szlachta drobna i majątki wielkich panów, którzy tu nie mieszkali, a z wyjątkiem Studziennicy i Rabsztyniec, nikt prawie na życie Spytków nie zwracał uwagi. Czasem po dworkach cicho szeptano o tym zaklętym zamku, dziwne historye opowiadano o małym Spytku, o pięknej jego żonie, która namiętnie myśliwstwo lubiła, o synu bawiącym za granicą, o jakichś obrazach i podaniach starych w rodzinie, ale plotki te nie miały się czem nowem odżywiać i marły z niedostatku pokarmu; a to, co sobie ludzie mówili, tak było niejasne, tak sprzeczne, niepodobne do wiary, że nikt ani zbytniej wagi, ani wielkiego zaufania w prawdę tych baśni mieć nie mógł.
W samym zamku mielsztyńskim najstarsi nawet słudzy domu, których kilka pokoleń z żyło się z rodziną, nie wiele dziejów jej wiedzieli. Głębokie milczenie okrywało te tajemnicze przygody, zaszłe jeszcze wprzód, nim z Krakowskiego tu się na dobrowolne wygnanie przenieśli.
Różnie sobie tłumaczono te dwa wizerunki przodków na katafalkach, te śliczną postać kobiety, która na białej szyi krwawą nosiła pręgę. Wiedziano tylko, że było w roku kilka aniwersarzy, do których się uroczyście przygotowywano, które obchodzono z wielkim przepychem modłów, mszy, wigilii, ekzekwii i nabożeństwa. Często wspomnienia Emilii Spytkówny w pobożnych modłach, tradycyą, że ją wystawiał ten portret wiszący w sali, że skończyła śmiercią tragiczną, nagłą, o której szczegóły nikt nie śmiał pytać, na nią szczególniej zwracały uwagę domowników. Wieczorem też, przechodząc około jej wizerunku, obawiano się nań spojrzeć, a głucha wieść twierdziła, że się często pojawiała z tą różą rozkwitłą w ręku, ukazując na szyję zakrwawioną. Mianowicie gdy nieszczęście jakie dotknąć miało Spytków rodzinę, duch Emilii zawsze się komuś objawił. Rozsądniejsi mieli to za zwykłe baśnie, jakich pełno wszędzie. Starzy wszakże zasłyszeli, że od śmierci tej panny spadły wszystkie klęski na Spytków. Dzieci umierały w kolebkach; z żadnego małżeństwa więcej nad jedno, jakby tylko umyślnie na spadkobierstwo kary się nie wychowywało. Od kilku pokoleń żaden Spytek nie miał nad jednego syna, a choć pragnęli córki, nie przyszła na świat już żadna, owa Emilia była ostatnią..... Dziwnym też fenomenem, do którego przywiązywano pewne znaczenie, od tych olbrzymów na wizerunkach starych, Spytkowie zeszli na wzrost prawie karli; każdy z nich od ojca był mniejszym, a choć ułomności żadnej nie widać w nich było, maleli i drobnieli tak, że niemal wstydzili się światu pokazać. Każda z matek starała się wszelkimi sposobami dać swemu dziecięciu siły i bujność; karmiono je umyślnie, dawano ciału rozrosnąć się, ćwicząc je i krzepiąc: nic nie pomagało. Przychodzili na świat z nadzieją, że zwykłego dojdą wzrostu, potem nagle młodości brakło i przed zwykłemi laty rosnąć przestawali. Uważano nawet, że Eugeniusz, którego matka była pięknej i wspaniałej postawy, choć go w klimacie obcym, za radą lekarzy, żywiąc jak najposilniej, wychowywano, nie dorósł ojca i mimo najpiękniejszych kształtów ciała nadzwyczaj był wątły i drobny. Umysł w nim dojrzał przedwcześnie, władze dachowe się rozwinęły, lecz roślina ludzka, dotknięta jakąś fatalnością plemienia, na łodydze usychała.
Nie dziw, że nosząc na sobie to brzemię jakieś wspomnień tajemniczych i groźby przyszłości, Spytek ojciec był smutny i milczący. Cały też dom dzielił się tą żałobą jego, i rzadko się weselszy śmiech rozległ po komnatach starożytnego gniazda. Życie płynęło w nim, jak płyną głębokie rzeki, których powierzchnia nie ma marszczki na sobie, nie okrywa się pianą, zdaje się stać, a dno jej zwodniczo się ukazuje z za kryształów, choć jest niezgłębioną przepaścią.
Troska o dziecię, obrzędy, pobożne uroczystości żałobne, zachowywanie wszelkich podaniowych obyczajów, przywiązanych do pewnych dni roku, czytanie, rozmyślanie, przechadzka w ogrodzie zamkniętym, — stanowiły całe życie Spytka, który się naówczas tylko ukazywał publicznie, gdy tego uniknąć nie mógł. Do tego trybu musiała się zastosowywać i pani, chociaż dla niej daleko to było trudniejszem.
Wychowana inaczej, spędziwszy młodość na swobodzie, w uboższym a gościnnie zawsze dla wszystkich otwartym dworku szlacheckim, panna Brygida musiała się, poszedłszy za mąż, zastosować do nawyknień męża. Poddała się warunkom jego życia, ale nie wyrzekła się jednej, dziwnej w kobiecie namiętności, zamiłowania w myśliwstwie. Ojciec jej był zapamiętałym łowcem; od dziecka córka mu w wyprawach towarzyszyła, strzelała jak żaden z mężczyzn, jeździła na najdzikszych koniach i choć w domu umiała dnie spędzać u krosien, gdy posłyszała trąbkę, gdy psy się odezwały pod oknami, zrywała się jak szalona i nic jej naówczas powstrzymać nie mogło. Spytek zrazu sądził, że powolnie pohamować potrafi tę pasyą, że ona z wiekiem sama ustanie, ale przekonał się w końca, że była nieuleczoną i uległ jej, uznawszy słusznie, za liczne ustępstwa żony wypłacić się wzajemnem. Chociaż sam nigdy w lesie nie bywał myśliwstwo w Mielsztyńcach urządzone było po królewsku; psiarnię miał najsławniejszą w kraju, sieci, strzelców, osaczników i cały dwór osobny łowiecki, na którego utrzymanie wielka wioska ledwieby starczyła. Stary koniuszy, a razem nadłowczy, Kmiecic, towarzyszył zwykle nieodstępnie pani we wszystkich jej wycieczkach. Oprócz tego szedł na wypadek wózek parokonny, koń luźny, a maleńkich strzelbek do zmiany wieziono tyle, że nigdy na nabijanie ich czekać nie potrzebowała. Późną jesienią pani Spytkowa jeździła z chartami, które tak wilka brały, jak najprostszego kota, a w dojeżdżaniu nikomu się wyprzedzić nie dała i konie jej szły na równi z psami najrączszemi.
W lasach mielsztynieckich, które były rozległe, w puszczy sąsiedniej należącej do Zamojskich, nikomu polować nie było wolno, a zwierzynę niemal hodowano i liczono, aby jej na zwykłą porę nie brakło. Oprócz Kmiecica i służby nikt na tych łowach nie bywał, choć one budziły ciekawość niejednego.
Widywano tylko piękną panią na dzielnym koniu tureckim, przesuwającą się jak wiatr po polach, a za nią cały tłum myśliwców, wozy, psy, bryki z sieciami i przyborem... Wszystko to przelatywało i nikło gdzieś w ciemnej puszcz głębi...
Niekiedy o krótkim dniu wracała już późno, a naówczas otaczali ją jezdni z kagańcami, i orszak ten, którego droga wyścielała się iskrami, zjawił się i nikł śród ciemności, jak jakieś nocne widziadło. Daleka łuna, posuwająca się szybko, kazała się domyślać po włościach, że pani z polowania wraca, ale nim kobiety i dzieci na gościniec wybiegły, by ją zobaczyć, już orszak się przesunął, a po nim tylko niedogasłe szczęty gdzieniegdzie dymiąc konały.
Ludzie co ją otaczali, mówili, że mimo zapału myśliwskiego, nigdy jej nie słyszeli mówiącej, nigdy nie widzieli uśmiechniętej wesoło....
Ze zsuniętą brwią jechała, goniła, strzelała, spoglądała na ubitego zwierza i powracała do zamku nieznużona, nie dając znaku po sobie, że w lesie kilkanaście godzin spędziła na skwarze, zimnie lub słocie.
I tego dnia, którego się spodziewano powrotu Eugeniusza z zagranicy, chcąc na jego spotkanie wyjechać, pani wzięła z sobą myśliwych i popędziła konno, a dopiero gdy syn się ukazał, z nim do powozu się przesiadła.
Mimo poszanowania jakie obudzała, charakter pani Brygidy nie mógł jej serc zjednać; była dobrą dla otaczających, ale obcą wszystkim. Prędzej sam Spytek rozmową, słowem, uśmiechem zbliżył się do kogo i dowiódł, że z nim czuje się członkiem jednej wielkiej ludzkiej rodziny; pani spełniała jak najściślej obowiązki swoje, wymagała od drugich ich spełniania nieubłaganie, ale jej serce kobiece zdawało się żelazną blachą w piersiach zabite. Nie okazywała ani szczęścia ani bólu, zawsze była jedna, milczącą, poważną i jakby całemu światu zupełnie obcą, żyła tylko w sobie. Dla męża powolna, stosująca się do jego rozkazów, uległa rozporządzeniom, również była zimną i nieprzystępną.
Gdy pan Bóg dał jej syna, zdawało się że te lody pękną. Chwyciła dziecię namiętnie przyciskając je do łona... chciała je kochać, rozwiązały się usta, zabiło serce, ale lekarze nie dozwolili karmić jej samej, dziecię potem odesłano pod cieplejsze niebo, wydarto jej tę pociechę.
Naówczas, choć po zbladłem licu, widać było ślady niezmiernego cierpienia i walki, z ust jej nie wyrwała się skarga, jęk, ani prośba. Uległa, z nową namiętnością tylko rzucając się do łowów. Dziecię ledwie raz w rok przywożono do Mielsztyniec. Były to dla niej dnie uroczyste, gorączkowego zajęcia; ale zarazem z obejścia się z synem znać było, że ten związek serdeczny, który życie powoli każdą chwilą razem przebytą utrwala, został zerwany między nią a tem dzieckiem. Z ciekawością wpatrywała się w nie, badała: a czuła mu się obcą. Niekiedy wybuch czułości ją zbliżał, a chłód dziecka oddalał..... Syn wychowany był starannie, ale z pewnemi szczególnemi ostrożnościami, które tylko przeszłość wytłumaczyć mogła. Obawiano się w nim egzaltacyi, zbytku roznamiętnienia, więc dążono ku temu, by zawczasu go rozczarować, ostudzić i trzymać w chłodzie. Może dla tego matce nawet zajmować się nim nie było wolno, bo mimo pracy jej nad sobą, energiczny charakter malował się w niej dobitnie. Matką więc była tylko z imienia, choć w czasie pobytu dziecka w Mielsztyńcach zbliżała się często ku Eugeniuszowi, jakby dobyć z niego chciała rzeczywiste przywiązanie dziecięcia...
Z planów zapewne głęboko obmyślanych wynikało, że chłopak chować się musiał między obcymi, zdala od wrażeń jakie w domu rodzicielskim mógł odbierać, powierzony opiece najtroskliwiej wyszukiwanych piastunów i nauczycieli. Strzeżono go od marzeń, wdrażano do rzeczywistości: zabijano w nim umyślnie zbytnią czułość i namiętności gwałtowniejsze, których wybuchu zdawano się spodziewać. Ojciec pomimo to nastawał mocno, aby dziecię bardzo religijnie w wierze ojców, w nawyknieniach do praktyk jej wyrastało. Zastosowywano się do tego, ale trudno było w ówczesnej Francyi, przy nauczycielach Francuzach, acz w stanie duchownym wybieranych, tchnąć weń tego ducha, który tam już nie istniał. Koniec XVIII wieku wyrobił tak nieznacznie swawolę myśli, pragnącej odzyskać swe prawa sądu i samorządu, iż jej ulegli nawet ci, co suknię duchowną nosili i z powołania do obrony religii obowiązani byli. Ci, zachowując powierzchownie wszystko, do czego ich stan ten zmuszał, posłuszni zewnętrznym formom stykali się w życiu z zasadami tak przeciwnemi powadze, której musieli ulegać, otoczeni byli atmosferą tak przesiąkłą cale różnym duchem, iż niepostrzeżenie tracili gorliwość, nabywali pobłażania, zarażali się sceptycyzmem, a raczej drętwieli w obojętności zupełnej. Działanie to ducha wieku nie było nagłe, jak się nam dziś wydawać może z daleka, nie występowało wręcz zaczepnie do boju, ograniczyło się tajemniczem, ale niszczącem przetwarzaniem przeszłości.
Wszystko, co jakąkolwiek miało styczność ze światem uczonym, z literaturą, przejęte było niewiarą i niepokojem poszukiwania utopii, które wiarę zastąpić miały.
De Bury, nauczyciel młodego Eugeniusza, był najzapaleńszym zwolennikiem Jana Jakóba Russa... W jego pismach upatrywał jakby nowe światło, jutrzenkę nowej ery; a jak wielu naówczas, godził marzenia filozofa genewskiego, z zasadami chrześcijańskiemi. W Mielsztyńcach ścisłość religijna była nader wielka, zachowywanie przepisów, nawet najobojętniejszych, wiary, posuwano do nieubłaganej surowości. Sam pan Spytek był niejako stróżem ortodoksyi domu i stawał opornie nawet przeciw kapłanom, jeśli coś z praktyk starych zwolnić chcieli dla słabości ludzkiej. Nigdzie też wszystkie tradycye kościoła naszego pilniej przestrzegane nie były, a obrzędy spełniane z większą skrupulatnością. Kaplica zamkowa była filią parafialnego kościoła, dosyć oddalonego, na słotne i chłodne pory roku, ale mimo przywilejów jakie miała, Spytek w dnie uroczyste poczuwał się do obowiązku odprawiania nabożeństwa w miasteczku, wraz z innymi parafianami, i naówczas go tylko obcy ludzie widzieć mogli z daleka. Odbywało się to z pańską wystawą; szły powozy stare, ozdobne, poprzedzane przez masztalerzy, ze służbą w wielkiej liberyi, z rękodajnymi dworzanami, hajdukami i t. p. Kawalkata zajeżdżała przed kościół, a proboszcz zwykle ze święconą wodą naprzeciw dostojnych kolatorów wychodził, którzy we drzwiach przyjęci, zamykali się potem w osobnej loży, przy wielkim ołtarzu dla nich umyślnie wzniesionej. Lud miasteczka i okolicy cisnął się naówczas tłumnie przy wejściu i wyjeździe, aby ich oglądać choć z dala, gdyż ciżba sług szeregiem stojąca na drodze do karet, zbyt mu się zbliżać nie dawała. W takich razach kapelan, najczęściej zakonnik, towarzyszący państwu, rozdawał obfite jałmużny, po które żebractwo się w te dni zdala zbiegało.
Spytek sam przestrzegał, aby domownicy wszyscy równie z nim uczestniczyli w nabożeństwach i zachowywaniu religijnych obyczajów miejscowych, który każdy niemal kraj sobie wyrobił w pierwszych wiekach gorliwości. A na tych chrześcijańskich ucztach, na które gdzieindziej liczne się zjeżdża sąsiedztwo i rodzina, w wigilią Bożego Narodzenia i na wielkanocne święta w Mielsztyńcach pusto było, i nikt prócz starszyzny i oficyalistów do stołu nie siadał. Łamano się opłatkiem, dzielono święconem jajem w milczeniu jakiemś smutnem. Bo Spytkowie rodziny nie mieli, a przyjaciół dobrowolnie się wyrzekli.
Można sobie wystawić, jak księdzu de Bury, odwykłemu od praktyk ścisłych, wydawać się musiał dom ten, istny klasztor ostrej reguły. O ósmej rano dzwoniono na mszę świętą do kaplicy zamkowej; naówczas, co żyło we dworze, musiało jej być przytomnem. Po mszy następowały wspólne modlitwy, śpiewy, czasem medytacye... i dodatkowe obchody, wedle pory roku. Wieczorem spólna modlitwa na Anioł Pański znowu skupiała wszystkich. Środa, piątek i sobota sam pan Spytek suszył zawsze i do stołu nie siadał nawet; w wigilie także, adwent, wielki post czterdziestodniowy, suche dni kwartalne jadano z olejem lub wodą, kto oleju nie znosił. Dla Francuza były to rzeczy niesłychane, gdyż nigdzie post, oprócz po klasztorach, tak surowo jak u nas zachowywanym nie bywa. Dzieciak także od tego był odwykł, a posty za granicą odbywał z nabiałem, rybami, oliwą i czuć mu się one nie dawały. Różnica ta rodzicielskiego domu nauczycielowi i dziecku wydawała się barbarzyństwem średniowiecznem. Wspominamy o tem, choć nie to tylko jedno raziło wychowańca ks. de Bury i uśmieszek wywoływało na jego usta. Wstrzymywał się wprawdzie z objawieniem tego, co myślał przy ojcu, ale nie krył przed matką, która milczała.
Spytek, ile razy syn powracał mu latem do domu na parę miesięcy, niespokojnem okiem badał rozwijanie się tej jedynej rodu swojego gałązki. Dopóki młodszym był Eugeniusz, łudził się i cieszył postępami, swobodą, weselem... ale od lat kilku już radość tę zastąpił niepokój, choć ukrywany, jednak widoczny. Zmieniono dwóch nauczycieli z kolei, starano się o księdza, w ogóle dostrzegł ojciec, że dziecię obce jest domowi, rodzinie. To go przerażało. Eugeniusz każdego roku powracał mu jakiś coraz dziwniej obcy, coraz mniej rozumiejący dom własny, coraz nim bardziej znudzony, uśmiechający się widoczniej z jego majestatycznej ciszy. Unikając może jakiegoś wymarzonego niebezpieczeństwa, zarażenia go zbytnio pewnemi tradycyami, któreby życie zatruć i obawą natchnąć mogły, nastręczono większe daleko, czyniąc zeń istotę bez związków z tym światem, w którym jednak żyć musiał i dźwigać jego obowiązki.
Stosunek ojca do syna i matki do jedynego dziecka był zaprawdę dziwny; nie brakło w nim oznak miłości i najczulszego przywiązania dowodów, a jednakże zdawało się, że serce z nich wyjęto.
Pieszczono to dziecię, ale szczerszem słowem nikt nie przemówił... Ojciec nie umiał czy nie mógł, matka jakby się lękała. Oczyma śledziła Eugenka, podziwiała go, lecz obawiała się doń przystąpić. Władał nim ten, któremu rodzice przekazali całą swą moc nad nim i prawo, — miły, słodki, dowcipny i rozumny ks. de Bury, ale wedle teoryi, nie wedle serca.
Jeżeli zamiarem było zawczasu ten niebezpieczny organ życia w nim zniszczyć i nieczynnością ostudzić, można rzec, że się wychowanie doskonale udało: Eugenek żył głową, myślą, jak najmniej uczuciem. Nie obrachowali nauczyciele może, iż rozbrajając serce, niepodobna fantazyi związać, myśli spętać, namiętności sparaliżować; a gdy przeciwwagi uczucia nie ma, naówczas ta fantazya i namiętności dalej mogą zaprowadzić, niż słabe serce znieść by mogło...
Często co ma ostudzić i uzbroić człowieka, na większe go niż czułość chorobliwa naraża niebezpieczeństwa...
Lecz nie wyprzedzajmy wypadków prostej naszej, ale niestety prawdziwej powieści. Dzień ten, na który wypadkiem trafił do Mielsztyniec pan Repeszko, był dla Spytków uroczystym. Po roku niewidzenia odzyskiwali to dziecię, na którem wszystkie ich spoczywały nadzieje, i mogli śledzić w niem rozwijanie się o przyszłości stanowiące. Nie dziw, że ojciec drżąc nań oczekiwał, że matka przeciw niemu wybiegła, aby go prędzej zobaczyć.
Ks. de Bury, który już od lat kilku był przy Eugenku, nie znał też Mielsztyniec. Zalecony przez jednego z pobożnych i świętobliwych zakonników na nauczyciela dla młodego Spytka, w czasie wakacyi zwykle odbywał podróż do swej rodziny i po raz pierwszy przybywał z wychowańcem do nieznanego sobie kraju i domu. Kraj, dom i ludzie czynili na żywym Francuzie niezmierne wrażenie, ale nadto był dobrze wychowanym człowiekiem, aby zdziwienie swe okazał, lub słowem je zdradził. Z ciekawością spoglądał na wszystko. Z niemniejszą wyczekiwał nań Spytek, który jakoś wcale różne sobie wyobrażenie był uczynił o księdzu i guwernerze swego jedynaka; uderzyła go od razu ta powierzchowność zbyt światowa.
Gdy weszli do pokoju ojca, a dziecię rzuciło mu się na szyję, nie jak po polsku wypadało, do nóg, gdy za chłopakiem ukazał się fryzowany, młody, uśmiechający się księżyna, stary pan Mielsztyniec zadrżał. W jednej chwili pojął, poczuł, że straconem było wszystko, że syn jego tym nie będzie, kim on go mieć chciał. Nadto był on dobrym fizyognomistą i sędzią ludzi, by się na tem nie poznał. Zbladł p. Spytek, zadrżał, ręce jego objęły syna... ucałował czoło, ale łza która się na czoło dziecka stoczyła, już go opłakiwała. Druga jeszcze okoliczność uderzyła go nieprzyjemnie. Eugenek, który od przeszłego roku powinien był wyrosnąć, nie zdał mu się ani odrobinę wyższym. Ojciec poczuł w objęciach, że dziecię nie urosło, że rosnąć od roku przestało... że było niższe od niego, trwało więc nad jego rodem przekleństwo... Ale oba te nieprzyjemne wrażenia pokrył siłą woli, uśmiechnął się i wrócił do układnego Francuza, który przygotowany kompliment deklarował z odwagą i przytomnością umysłu niezachwianą. W tej oracyi, subtelnie madrygałowym sposobem przysmażonej, zręcznej, wytwornej a czczej, była mowa o wielkich przeznaczeniach potomka znakomitej rodziny, o owocach pracy, o dobrach natury i t. p. i t. p.
Spytek połknął to grzecznie, a patrzył na syna tylko, na którym też i oczy matki spoczywały z gorącą ciekawością... Rozmowa w pierwszych chwilach roztaczać się poczęła powolnie, obojętnemi zapytaniami, odpowiedziami, ogólnikami, które zawsze stanowią preludya zbliżenia się nieznajomych.
Jeden Eugenek, pieszczone dziecko i wychowanek natury potrosze, który ani się hamować nie widział potrzeby, ani żywości swej i wesołości studenckiej ukracać, po chwilce spoczynku ruszył się żwawy, swawolny, niecierpliwy, budząc wszystkich zapytaniami i okazując, że niczyjej powagi wyższą nad potęgę swej młodości nie uznaje. Tknęło to Spytka, nawykłego do wielkiej w domu karności, ale przy obcym nie śmiał się odezwać.
Chłopak był całkiem Francuzik, przez najemników wychowany i do panowania im przywykły. Ani wejrzenia matki, ani uwagi ciche księdza, ani smutne milczenie ojca, nie mogło weselu jego, roztrzepaniu, żywości, położyć pewnych granic...
Ciche pokoje zamkowe, w których oddawna wesoły śmiech się nie rozlegał, po raz pierwszy od lat wielu posłyszały odgłosy wiosenne tej radości, co nie wie z czego wyrasta, dla czego jest, a czuje się na świecie potrzebną ludziom i sobie. Tylko w sercu starego Spytka ten śmiech dziecka odbił się jak okropna wróżba ciężkich boleści, któremi się musiał opłacić; ścisnęło mu się serce myślą, że Eugeniusz ani przeczuwa ciężarów swej doli. Matka także na ojca, to na niego patrzała smutnie zdziwiona.
Dziecko w jednej chwili uścisnąwszy ojca, potem ucałowawszy mu nogi, pobiegło do matki, aby jej nie być zaległem w pieszczotach; z ciekawością przemyszkowało kątki wszystkie, zajrzało gdzie tylko mogło, wdrapało się do okna, powąchało stare księgi ojcowskie, i jużby się było chciało wyrwać na swobodę, aby księdzu swemu pokazać cały zamek... opowiedzieć, co niegdyś tu od sług słyszało... polatać...
A jednakże ten trzpiot tak swawolny miał mimo fizyognomii swej dziecięcej lat szesnaście przeszło, ale pieszczoty czyniły go w pewnych względach jeszcze tak młodocianym roztrzepańcem.
Przeczuciem matki wiedziona, chcąc razem syna uwolnić z tego więzienia, a ojca z nauczycielem zbliżyć, pani Brygida skinęła na niego, aby z nią wyszedł i wywiodła go z sobą do sąsiednich pokojów.
Eugenek widywał je co roku, ale zawsze dziwny zamek ów zaciekawiał go tysiącem rzeczy. I tym razem wybiegł, witając najprzód trupią głowę w rycerskim hełmie, z zuchwałością śmiałka, który się już nawet śmierci nie lęka, a potem ścigając milczącą matkę pytań tysiącem.
— A to ta babusia... panienka z czerwoną pręgą na szyi, której historyi nikt mi powiedzieć nie umiał, czy nie chciał... ale się ja jej muszę dowiedzieć, — paplał żywo. — Ja już mam lat szesnaście, nie jestem dzieckiem, jestem mężczyzną — powinienem znać historyą domu. A to ten stary, ogromny, straszny pradziad, którego nazywano miecznikiem, choć nim nie był.
Matka nic nie odpowiedziała, on wciąż biegał, witał, zaglądał.
— To dziwna rzecz, — mówił — od tylu lat zawsze tu wszystko na swojem miejscu. W pokoju ojca... w tych salach... nic nie drgnie, nic nie przybywa, nic się nie starzeje. Ludzie ci sami... zdaje się, że wczoraj ztąd wyjechałem...
— Słuchaj Eugenek — usiadłszy w kątku sali okrągłej i przyciągając go ku sobie, odezwała się Spytkowa — tyś mnie zrozumieć powinien. Wyprowadziłam cię umyślnie, aby ci powiedzieć rzecz jednę... aby cię przestrzedz.
— Przestrzedz? dobrze... — odparł chłopak — ja jestem posłuszny, gdy tylko mogę.
— Widzisz, jak tu wszystko nieme, milczące, poważne dokoła ojca, który smutek jakiś dawny nosi na sercu... Ty jesteś młody, ty potrzebujesz wesela i hałasu, ale one ojcu mogą być przykre... Wstrzymuj się... nie trzpiotaj, nie śmiej się... bądź uważniejszym, z poszanowaniem i umiarkowaniem.
— Moja mamo, — rzekł Eugenek — to dobrze; ale kiedy mi w duszy wesoło, że was widzę, żem tu przybył, jakże to ukryć?
— Być wesołym, lecz nie okazywać tego.
— Matko, to zawsze będzie rodzaj kłamstwa.
— Prawda, dziecko moje — smutnie odpowiedziała Spytkowa — na co ja cię go mam uczyć? Zawcześnie nauczy cię tego życie... A więc...
Umilkła i pocałowała go w czoło.
— Bądź jakim cię Bóg stworzył, jak ci serce wskaże... a co ma się stać, to się stanie...
— A cóż się może stać, matko? — zapytał chłopak.
— Nic, nic — ojciec jest człowiek stary, znękany, smutny; może cię wziąć za bardzo płochego i zmartwić się...
— Dlaczegóż ojciec jest smutny? alboż nie pamięta, że był młodym i wesołym? — mówił Eugenek.
— Już dość, nie zadawaj mi pytań, dziecko moje... Niech cię Bóg błogosławi, niech...
Tu łza się jej zakręciła w oku, ale śmiech dziecka rzucił w nią jakiś promień radości i uśmiechnęła się także.
— Nie spytałeś o swego konia, — zawołała.
— A! prawda, mój koń, mój arab! Matko każ wyprowadzić araba! niech Tamara za szyję uścisnę. Czy on też mnie pozna?... czy zarży do mnie?
I klasnął w ręce i pobiegł do dzwonka na stoliku, a w chwilę słudzy się zbiegli i do stajen posłano, aby Tamar przyszedł młodemu panu sobą się pochwalić...
Gdy tu tak się kończyła rozmowa, w pokoju pana Spytka ks. de Bury, chcąc jak najtrafniej pochwalić się postępami wychowańca, pojętemi wedle swych zasad, każdym rysem, każdem słowem raził ojca, który bladł, czerwieniał, nie śmiał się jeszcze sprzeczać, ale przekonywał się coraz bardziej, iż wychowanie syna było chybionem, że człowiek któremu je powierzono, niewtajemniczony, pełen wiary w siebie, poprowadził je koleją wieku, do którego należał i kraju, którego był dzieckiem. Nie czas już było walczyć, cofać się, gniewać, potrzeba było kielich goryczy, najcięższy w życiu, wypić do dna, nie zmrużywszy oka, nie jęknąwszy nawet. Stało się.
Blady pan Spytek, z załamanemi rękami, słuchał milczący świergotliwego opowiadania, a oblicze jego tak straszna jakaś napiętnowała boleść, że wchodząca po półgodzinnej niebytności żona przelękła się na widok jego, nie śmiąc jednak dać poznać po sobie, że to widziała... bo nie wolno jej było pytać. Siedziała milcząca. Eugenek tylko pobiegł do ojca, chwaląc araba, którego wyściskał i na którego już siąść pragnął...
Na skinienie Spytka, który widocznie cierpiał bardzo, pani Brygida wywiodła ks. de Bury i syna. Gdy drzwi się zamknęły, stary pochwycił się za krzesło, nogi pod nim drżały, wziął się za czoło palące, a potem powlókł do klęcznika i padł na kolana.
— Stań się wola Twoja, Panie! — zawołał. — Widzę zgubę rodziny w tem dziecięciu... Chciałem je uczynić czujnym pracownikiem w Twej winnicy, pokutującym za ojców winy, abyś się nad krwią naszą ulitował — nie zdołałem! Wszystko w mych rękach przeistoczyło się, skarlało jak ja, znędzniało... Nie uniknione przeznaczenie, wyrok Twój Panie nieprzebłagany się spełni... Łzy i modlitwa nie ocalają od zguby rodziny, na nią palcem Twym naznaczonej. Stanie się więc wola Twoja... rozsypie się w proch znikomo... Walczyłem do ostatka, pragnąc przemienić dolę naszę, wstrzymać śmierć; alem słaby... i oto padam, panie i jęczę: weźmij mnie, abym na ruinę nie patrzył i ostatka nie oglądał oczyma mojemi. Nie rychło przyszedł do siebie stary, a gdy ochłonął nareszcie i chciał wyjść do żony i syna, poczuł się tak nagle osłabłym, że całą siłą zaledwie wywlec się potrafił z komnaty. Powolnym krokiem przeszedł, jakby żegnając się z niemi, puste sale zamkowe, stając naprzeciw portretów i duchem rozmawiając z niemi.
Tak dosyć smutno przeszedł ten dzień pierwszy pobytu Eugenka w domu rodziców, chociaż Spytek miałby się czem pocieszyć, gdyby po ludzku umiał przyjmować pociechę. Po obiedzie bowiem ks. de Bury przyniósł rozpakowany cały stos wypracowań, rysunków, zeszytów naukowych młodego trzpiota, który wielkie zrobił postępy. Pozornie dziecinny, umiał i wiedział więcej niż pospolicie w jego wieku chłopcy; ale ta nauka nawet raziła ojca, bo w niej na każdym kroku czuć było niecierpliwy umysł, który po za granice teraźniejszości sięgał, pragnąc burzyć i przetwarzać.
Gdy się wszyscy na spoczynek porozchodzili, a nauczyciel rozmyślał tęskno nad nudami, jakich w Polsce doznawać będzie, dla braku stosownego towarzystwa, gdy miał siąść i pisać wrażenia swe dla przyjaciół pozostawionych we Francyi, dla ks. Raynal’a i kawalera Beaumarchais, niezwykły o tej godzinie ruch jakiś dał się słyszeć na korytarzach. Ksiądz de Bury, nie budząc usypiającego wychowanka, wyszedł, aby się spytać, co się stać mogło; byłby wszakże z trudnością się rozmówił, gdyby wypadkiem nie przesunęła się w tej chwili blada jak marmur, zasępiona pani Brygida. Szła z oczyma wlepionemi w ciemność... z lampką w ręku... Ksiądz troskliwem pytaniem ją wstrzymał...
— Módl się, — odpowiedziała mu... pan i mąż mój niebezpiecznie zapadł...
— Cóż się stało?
— Nic... zachorował...
Była już noc, gdy sługa czuwający przy panu Spytku omdlałego podniósł z klęcznika, przy którym się modlił, i pobiegł oznajmić pani. Stary leżał z gorączką silną na łóżku. Natychmiast posłano po lekarza do pobliskiego miasteczka, a konie rozstawiono do Lublina, aby nad ranem mógł przybyć lekarz inny, Włoch, który największej sławy w okolicy używał. Spytkowa, na chwilę tylko odszedłszy od łoża męża, wróciła przy nim zająć swe miejsce, milcząca, ale przerażona tem uderzeniem piorunu. Spytek był nieprzytomny, odzywał się jakby do niewidzialnych postaci łoże jego otaczających; to płakał, to milczał, lub modlił się. Potem, gdy chwilka snu jakby go pokrzepiła, budził się, poznając żonę, odzyskując zmysły, mówiąc chłodnie i rozważnie; ale te jasne momenta trwały krótko, a po nich zaraz jakby mgłą oblekał się umysł i znów wracali owi umarli do łoża... gorączkowe halucynacye, łzy i modlitwy...
Na krześle przy starcu, łzy nie roniąc, marmurowo spokojna siedziała Spytkowa; słuchała i patrzyła, jak się pogląda na spełnienie wyroku nieuniknionego. Trudno było odgadnąć, co się w jej sercu działo, jakiem uczuciem biło ono dla tego człowieka, który był jej mężem, którego dzieliła życie, zdając się nie podzielać ani pojęć, ani bólów, ani gorączkowych wróżb przyszłości. Niekiedy nawet zdawać się mogło, że pani Brygida, wcielona do tej rodziny, ani wielkiego do niej przywiązania, ani nawet spółczucia dla jej losów nie miała. Jak ofiara wyznaczona dla cierpień, dźwigała je nie jęcząc, nie żaląc się, ale nie pokazując też po sobie, by serce jej udział miało jaki w tych igrzyskach losu.
Śród nocy już przybył naprzód lekarz z miasteczka, ale oprócz gorączki, której uznał istnienie, niczego nie mogąc się dobadać, przepisał tylko lekkie przeciw niej środki; przyczyny choroby były dlań tajemnicą... Tymczasem noc przeszła bez zmiany; nadedniem nastąpił sen i nieco ulgi... Doktor Włoch nadążył około południa, gdy znowu gorączka się powiększać zaczęła i stopniami ku wieczorowi rosła, co zwiastowało rozwijanie się choroby, ale charakteru jej jeszcze określić nie było podobna.
W domu posępna panowała cisza; nawet Eugenek z książką w ręku, spokojny i smutny, siedział w sali, a serce jego prawie po raz pierwszy w życiu poczuło obawę i niepokój...
Niekiedy blada matka wychodziła odetchnąć do sali, całowała dziecię w czoło, szepnęła słów kilka księdzu... i powracała do łoża...
Czekano przesilenia, które przyjść miało nazajutrz lub później może. Ale tego dnia gorączka niesłychanie się wzmogła, chwile jasne znikły, chory był całkowicie nieprzytomny. Włoch nie krył się z tem wcale, iż nadzwyczaj małą miał nadzieję ocalenia pana Spytka...
Przebieg tej nagłej słabości był zwykły wszystkim gorączkom tego rodzaju. Kryzys nie przyniosła ulgi, a raczej przekonała, że chory sił do nowego życia już nie ma.
Następnych dni dogorywał tylko... wszelkie złudzenia trzeba było utracić. Szczęściem odzyskiwał przytomność, ale w chwilach takiego zwrotu tylu myślami się męczył, tylu obowiązkom chciał zadość uczynić, iż wysiłek zupełne wyczerpanie przyspieszał...
Dopełniwszy powinności chrześcianina uroczyście, wedle dawnego obyczaju, wobec całego dworu, gdyż chwila ostatniego pomazania łączyła się zawsze u nas z pożegnaniem rodziny, sług i wszystkich ziemskich przyjaciół — Spytek, jakby nieco uspokojony usnął.
Była późna noc gdy się przebudził... Otworzywszy oczy, ujrzał nieruchomą jak posąg żonę, która od początku choroby, nic prawie w usta nie biorąc, nie opuszczała na chwilę nieszczęśliwego... Siedziała patrząc nań, bez łzy, bez wzruszenia pozornego, ale nie opuszczając stanowiska. W drugim pokoju modlił się kapelan, w dalszych siedzieli Eugenek z ks. de Bury, bo sobie wyprosił, żeby mu czuwać dozwolono... Dalej jeszcze starzy słudzy, oficyaliści, wysłużeni gracyaliści, dwór niemal cały modlił się i płakał.
Od pierwszej chwili, gdy zachorzał Spytek, zamkową kaplicę otwarto, wystawiono P. Sakrament i nieustannie w niej na intencyą chorego odprawiały się modły.
Wśród ciszy i ciemności ten oświecony kościółek zdawał się już przygotowywać do pogrzebu. Pomiędzy ludźmi było przeczucie śmierci, tysiące oznak złowrogich... coś, co mówiło, że Spytek z tej choroby nie powstanie...
Przebudzony, zwrócił oczy na Brygidę i cichym głosem ją przywołał.
— Żegnam cię — rzekł — niech ci Bóg wynagrodzi ofiary twe... On je tylko i ja widzieliśmy.. Tam ci one policzone zostaną... Ostatnia wola moja i rozporządzenie... znajdzie się w papierach. Jeśli się nie znajdzie, po co tam wola człowieka próżna, gdzie Boża wszystkiem rozrządza?... Stanie się, co się stać było powinno — musiało. Próżnobym zalecał, zaklinał i chciał się przeznaczeniu wyłamać... Stanie się, — powtórzył, — co się stać było powinno. Niech syn przyjdzie... czuję, że nie dożyję rana.
Spytkowa poszła i przywiodła Eugenka, który przez te dni choroby ojca bardzo spoważniał i posmutniał; na twarzyczce jego znać było ślady łez i znękania...
Ojciec spojrzał na klęczącego i położył mu rękę na głowie.
— Dziecko moje, pocóż mam w młodą twą duszę wlewać jad i ból tych zwątpień, które moję strawiły. Niech Bóg odwróci kielich goryczy od ciebie, niech ci oszczędzi nieszczęść, niech błogosławi...
Tu mu głosu zabrakło.
Odwrócił się i podał rękę żonie, która ją w milczeniu ucałowała...
— Zniosłaś twe brzemię cierpliwie — rzekł — dzięki ci za to... Czułem, żeś je dźwigała, aleś mi to kryła... Zostaje ci wielki obowiązek... to dziecię! a w tem dziecięciu skupia się przeszłość kilko-wiekowa rodziny... jej zasługi i jej grzechy... jej posłannictwo i pokuta...
Głos powtórnie słabnąć począł i mowa stała się niewyraźną... Ręką jeszcze dotknął główki pochylonej Eugenka i westchnął... a w westchnieniu tem ducha oddał...
I długie milczenie panowało w komnacie, nim się rozległy ostatnie płacze i ostatnie modlitwy. Ze wschodów zamkowych w dziedzińce zbiegła wieść, która z ust do ust poleciała po sąsiedztwie: pan umarł! pan umarł!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.