Krwawe znamię/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Krwawe znamię
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Mamyż opisywać wspaniały pogrzeb, na który z dalekich stron powinowaci, krewni, niezmiernie liczne duchowieństwo i szlachta tłumami się zjechała? W istocie ciekawym był może ten obrzęd, z całym tradycyjnym przepychem dawnych wieków odprawiony, na którym dwudziestu panegirystów przemawiało u grobu, a katafalk był arcydziełem misternej architektury ornamentacyjnej... Sto kilkadziesiąt tysięcy złotych wydano na opędzenie kosztów nabożeństw, które trwały kilka tygodni.
Wszystko, co tylko kiedykolwiek w obyczaju było czynić dla uczczenia zmarłego, zrobiono jak najściślej; żądała tego pani Spytkowa, zapewne przewidując wolę nieboszczyka, lub raczej stosując się do jego zasad, objawianych w innych życia wypadkach.
Zaraz po tym nużącym obrzędzie, wezwani powinowaci do przejrzenia papierów Spytka, znaleźli w nich jego testament.
Datowany on był wieczorem tego dnia, gdy syn przyjechał do Mielsztyniec i napisany jakby pod wrażeniem obawy śmierci i przymusowego pośpiechu. Obok leżała koperta, rozdarta świeżo, która jak się zdawało, dawniejszy, przy pisaniu nowego zniszczony testament zawierać musiała. Ale z tamtego popiół tylko w kominie pozostał.
Ostatnia wola była krótko nader wyrażona. Spytek żonie polecał opiekę nad synem i zarząd dóbr całych, dozwalając jej sobie wybrać dwóch współopiekunów. Na majątku miała ona dawniej zapewnione bardzo znaczne wiano, a oprócz niego dożywocie na połowie dóbr wszystkich. Kodycyl do testamentu wzmiankował, że gdy Eugeniusz dojdzie do pełnoletności, wręczoną mu zostanie rada ostatnia i błogosławieństwo ojca, powierzone osobie zaufanej, która wymienioną nie została.
Zmienił się więc los Mielsztyniec i zamiary względem Eugenka przez ten wypadek. Matka od siebie dziecka oddalić nie chciała; zostawiono przy nim do czasu ks. de Bury. Przewidzieć było łatwo, że choć wdowa z początku najmniejszej zmiany w trybie życia raz zaprowadzonym dopuścić nie chciała, choć zachowała sługi, godziny, obyczaj, szanując oddawna tu utrzymujący się porządek, nie mogło to trwać długo.
Pomiędzy nieboszczykiem a żoną, acz najprzykładniejsza panowała zgoda, nikt a nikt nie dostrzegł tej harmonii serdecznej, dobrowolnej, która się rodzi ze zgodności przekonań i charakterów. Było coś wytężonego, przymusowego w tem szczęściu pozornem; czuć było z jednej strony uczynioną i dotrzymaną, ale ciężką ofiarę. Miała się li ona aż za grób przeciągnąć?
Pani Spytkowa liczyła wprawdzie lat trzydzieści kilka, ale wyglądała młodo, bo duszy jej nawet ta walka lat kilkunastu nie zużyła i nie złamała. Zachowała się całą, z sercem młodem, z głową może pełną marzeń; tak przynajmniej czarne, ogniste jej oczy mówić się zdawały.
Było coś strasznego, ale uroczo pociągającego w tej kobiecie, milczącej, zadumanej, poważnej, tajemnicą okrytej i tak władającej sobą, że najsilniejsze uczucie drgnienia z niej nie wywołało.
Słudzy, szanując ją, lękali się jej więcej daleko niż samego pana, a niektórzy przewidywali, że pod jej panowaniem Mielsztyńce nie mogą już pozostać tą pustką klasztorną, jaką były. Ale nikt się nie ważył ani o tem przebąknąć; myślano i czekano.
W parę miesięcy ks. de Bury wyjechał do Francyi z powrotem, a do Eugenka przywieziono z Warszawy młodego człowieka, który się wychowywał za granicą. Był to młodzieniec wielkich nadziei i świetnych talentów, pan Tadeusz Zaranek, protestant. Pani Spytkowa, mając go sobie poleconym jak najkorzystniej, nie dowiadywała się nawet o wyznanie; dopiero w Mielsztyńcach okazało się, że był uczniem genewskiego mistrza i gorliwym zwolennikiem Kalwina. Zgorszono się niepomału, iż pomimo to Zaranek został przy uczniu. Prawda, iż z tą swą wiarą bardzo się wstrzemięźliwie zachowywał i nawracać na nią nikogo nie myślał.
Eugeniusz potrzebował towarzystwa; ku końcowi więc żałoby, powoli, nieznacznie, dom się otwierać, ożywiać zaczął. Matka nic przeciw temu nie miała. Zmiana więc, choć przychodziła nieznacznie i stopniowo, dawała się już czuć w domu, a po pierwszych do niej krokach wiele wróżyć było można. To też wróżono.
Nie skończyła się jeszcze żałoba uroczysta, rok i sześć niedziel trwająca, gdy niecierpliwie pono obrachowujący jej trwanie kasztelanic Iwo, który czatował na to, aby się dostać do Mielsztyniec... schwytawszy na przejażdżce Eugenka, poznawszy się z nim i przypodobawszy młodemu chłopakowi, utorował sobie drogę do nieprzystępnych dotąd dlań progów zamku.
Kasztelanic, jakeśmy mówili, był jednym z tych ludzi, którzy mimo zaniedbania się, puszczenia cugli i rozpasania, umieją gdy potrzeba najróżniejsze przybierać fizyognomie. Dla Eugenka stał się powagą, tak umiał go oczarować.
Chłopak, którego matka dosyć pieściła, wpadł jednego dnia do niej, oznajmując, że kasztelanica Jaksę na wieczór zaprosił.
Porwała się na to jak raniona pociskiem pani Spytkowa, i z oczów jej trysła błyskawica. Pierwszy raz zgromiła syna, że śmiał to uczynić bez jej wiedzy, naganiła natychmiast panu Zarankowi, że na to pozwolił, ale koniec końcem zgodziła się, by kasztelanic został przyjętym, oznajmując tylko, że do niego nie wyjdzie i widzieć go nie będzie.
Wytłumaczyła to przed synem tem, że towarzystwo tego człowieka znajduje dlań niestosownem, że między rodzicami była jakaś dawna nieprzyjaźń...
Eugeniusz zamyślił się, posmutniał... ale ani śmiał prosić matki, aby dla niego zmieniła postanowienie.
Rozkazano wszakże, aby przyjęcie było jak najwspanialsze i wyznaczono na nie paradne zamku pokoje, te właśnie, przez które widzieliśmy przechodzącego pana Nikodema Repeszkę.
Pan Zaranek miał sam tylko pomagać Eugenkowi w zabawianiu gościa. Niewiadomo nam, jak do tego doszedł, mimo swojego ubóstwa kasztelanic, że na oznaczony czas stawił się przed zamkiem nie opuszczony i zaniedbany jak zwykle, ale ubrany wykwintnie, na koniu bardzo ładnym i z masztalerzem, który zastępował nakuliwającego Zacharyasza. Obejście jego zastosowywało się do stroju; było łagodne, grzeczne i pełne uprzejmości. Eugenek, który z niecierpliwością młodego wieku oczekiwał na niego w ganku i zaraz mu oznajmił, iż matka jego jest chora, nie dostrzegł najmniejszej chmurki na jego czole. Kasztelanic skłonił się, zagadał o czemś innem i wszedł na pokoje śmiało.
Tu jednak niepodobna mu było pokryć wrażenia, jakie na nim ów zamek, tak pański, tylu pamiątkami ozdobiony, taki dostatek stary znamionujący uczynił. Skrzywiły się jego usta uśmiechem ironicznym, który przez nie przeleciał i zniknął, ale oczy mimowolnie zdradzały ciekawość i zdziwienie, prawie gniew jakiś wewnętrzny.
Tak przeszli aż do okrągłej sali, z której widać było przez otwarte drzwi stojącą w hełmie na zbroi rycerskiej owę trupią głowę (dziwne o niej chodziły podania)... Iwo stanął, długo się wpatrywał, pochmurniał i rzekł:
— Wszak i to pamiątka familijna. Myśl prawdziwie oryginalna... Cóż to ma oznaczać?
— Ja nie wiem — rzekł szybko Eugenek. — Mówią, że to proste przypomnienie śmierci.. ale... mnie ludzie jakąś historyą opowiadali, zwyczajnie baśń kobiecą, że to ma być głowa ściętego przez miecznika nieprzyjaciela naszej rodziny.
Kasztelanic szybko się odwrócił i więcej już nie pytał... ale brew mu się zmarszczyła.
— Pan widzi, oto ten — dodał wskazując Eugenek... to jest miecznik, nie wiem czemu go tak nazwano. Miał być bardzo srogim człowiekiem... A ta oto panna babunia, co ma tę dziwną krwawą przepaskę na szyi, z którą się urodziła... to jest córka miecznika...
Kasztelanic zdawał się nie chcieć już słuchać; przerwał rozmowę, mówiąc coś do Zaranka, potem się zwrócił do koni. Przyniesiono wystawny podwieczorek, którego kasztelanic pod pozorem słabości nie tknął; przyjął tylko kieliszek wina, i ten, zręcznie nachyliwszy się, wylał przez okno, jakby w tym domu nie godziło mu się rozłamać chlebem, ani ugasić pragnienia.
Eugenek widział to, ale przypisał, że matka się pokazać nie chciała. Sądził, że kasztelanic rychło odjedzie, lecz stało się przeciwnie. Iwo mówił wiele, gorąco, Eugenka obsypywał grzecznościami, rozbawił się; wywiódł go w dziedziniec dla próbowania koni i do zmroku dokazywał z najdzikszymi, które pokonać umiał z cudowną zręcznością. Weszli na chwilę nazad do sal, które znaleźli oświetlone. Kasztelanic brał za kapelusz, aby się już pożegnać, gdy najniespodziewaniej otwarły się boczne drzwi na oścież i pani Spytkowa w czarnej aksamitnej sukni weszła do sali.
Na widok jej Iwo osłupiał. Pani Brygida zbliżyła się ku niemu ze zwykłą swą powagą i spokojem i odezwała się głośno:
— Pomimo żem cierpiąca, chciałam dawnemu znajomemu podziękować za okazaną synowi memu życzliwość. Czułam się do tego tem więcej obowiązaną dzisiaj, że później nie rychło zapewne mogłabym tego dopełnić, gdyż wybieramy się do Warszawy.
O tym wyjeździe ani Eugenek, ani nikt dotąd nie słyszał... wszyscy okazywali zdziwienie.
Kasztelanic rychło przyszedł do siebie, uśmiechnął się, skłonił i odpowiedział:
— Jakkolwiek miło mi to dziś usłyszeć z ust pani... przykro, że to ją najmniejszy wysiłek kosztować mogło. Byłbym w Warszawie, dokąd się także udać zamierzam, złożył jej moje uszanowanie.
Pani Spytkowa nie odpowiedziała nic, ale wstrzymała kasztelanica, który widocznie na jej skinienie pozostał. Rozmowa stała się obojętną... a w chwili gdy Eugenek pytał o coś Zaranka, pani Brygita, nie przerywając jej, zaczęła chodzić po sali, wiodąc za sobą kasztelanica.
Przechadzka ta zrazu ograniczała się na okrągłej sali, potem przeszła jej próg... aż wreszcie posunęła się w galeryą, na której końcu świeciła zębami białymi owa w hełmie trupia głowa.
Spytkowa zatrzymała się tu, odstąpiła parę kroków, popatrzyła z pogardą prawie na Iwona i zmienionym odezwała się głosem:
— Pytam was, czy po to staraliście się tu wedrzeć, aby mnie ztąd wygnać?
Iwo stał chwilę przybity.
— Takiem pytaniem po latach tylu Brygida witać może Iwona?... Przyznaj pani, to dziwne.
— Jestto łagodniejsze słowo, jakiegom użyć mogła. Przypomnij sobie coś uczynił, coś winien wobec mnie, a przyznasz, że ze wzgardy usta się te nawet otworzyć nie były powinny. Niżej dziś stoisz w mych oczach, niż najlichsze słowo moje spaść może... nie godzien jesteś ani wejrzenia, ani wyrazu, ani pamięci. Powinnam była spytać, kto jesteś, a usłyszawszy nazwisko, nie przypomnieć sobie istoty, która je za życia nosiła...
Wyrazy te, mimo wysiłku, wymówione były z takiem uczuciem, że w głosie marmurowej niewiasty drganie łkania słychać było.
Iwo był posępny i długo milczał.
— Pani — rzekł nareszcie — potrzebuję mówić długo, abym się uniewinnił. Czy pozwalasz?... Nie będę potrząsał łachmanów mojej nędzy; powiem historyą i zażądam sądu. Wolno mi mówić tu, teraz?
— Nie — odparła kobieta.
— Więc kiedy? — nalegał Iwo... — Przysięgam, że nie wrócę tu więcej, nie mam po co... ale chcę byś pani wiedziała wszystko?...
— Dlaczegoż mam wiedzieć kłamstwo?...
Iwo zapłonął, podniósł się i uderzył w piersi.
— Jakem żyw nie splamiłem ust fałszem dobrowolnie — zawołał — gdybyś pani śmiała...
Nie dokończył wzburzony.
— Teraz — dodał — nie proszę cię o pozwolenie... musisz wysłuchać mnie, lub... lub... — tu się wstrzymał — lub pomszczę się na twojem dziecięciu...
Spytkowa, chociaż blada, zachowała całą przytomność umysłu, spojrzała na salę i poczęła ku niej wracać, a powracając i śmiejąc się dla pokrycia uczucia, którego doznawała — odezwała się:
— Zemsty się nie lękam, ale winnego wysłucham... Przyjedziesz, gdy cię syn mój wezwie.
— A wyjazd do Warszawy? — spytał Iwo, którego oczy paliły się.
— Odłożę — odpowiedziała wdowa obojętnie.
Weszli do sali, mówiąc o polowaniu.
Niktby się był nie dorozumiał, że przed chwilą między niemi o życie lub śmierć toczyła się walka.
Kasztelanic rychło pożegnał się, siadł na koń i odjechał. Noc była ciemna, piękna, księżycowa. Eugenek gonił oczyma zręcznego jeźdźca, który w cwał puściwszy konia, znikł wkrótce w lipowej ulicy.
Chciał, powróciwszy do matki, nagadać się o Iwonie, podziękować jej, ale mu powiedziano, że z bólem głowy położyła się i nikogo, nawet jego, wpuszczać do siebie nie kazała...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.